Włoskie dwa tygodnie … Dolce vita!
Jak pisałam w poprzednim rozdziale odstawiliśmy Pomimo do cantiere 06 marca. Łódź wyciągnięto dźwigiem, umyto dno ze wszelkiego badziewia i odstawiono na kobyłki. Miało być wyczyszczenie dna i pomalowanie farbą anty-porostową (antyfuling), wymiana anod przy śrubach oraz inne prace jeśli okażą się konieczne.
Dierettore obiecał, że potrwa to
max dwa tygodnie
i Pomimo wróci na swoje miejsce. Pomyślałam, że i tak za dwa tygodnie nie przyjedziemy, więc poprosiłam żeby oprócz czyszczenia i malowania dna wypolerowali również burty bo smętnie wygląda kolor granatowy z szarymi zaciekami.
Spokojnie wróciliśmy do domu.
~12-go marca otrzymaliśmy filmik czyszczonego ze starej farby kila. Potem zaległa cisza …
Kiedy po około dwóch tygodniach nieśmiało zapytałam direttore jak postępują prace, tłumaczył , że mieli bardzo brzydką pogodę, padał deszcz i nie mogli pracować. Naciskany przez mnie obiecał, że 12-go kwietnia wszystko będzie skończone.
Planowanie wyjazdu na odległość ~2000 km jest kompletnie bez sensu, jeśli nie ma się pewności czy jacht jest na wodzie. Henryk umówił do pomocy swojego młodszego syna Jaremę, który tylko do końca kwietnia ma wolne w pracy. Jarema ma pomóc przy czyszczeniu i olejowaniu pokładu i czyszczeniu relingów. Trzeba również naprawić przed sezonem toaletę i lodówkę a czasu robi się coraz mniej. Całej sytuacji towarzyszą nerwy. Piszę kolejnego, tym razem bardzo stanowczego, maila do direttore. Ten odpowiada, że zaraz po świętach czyli 22-go kwietnia POMIMO na 100% będzie zwodowane a 17.04. przysyła zdjęcie pomalowanego kila. We mnie aż się gotuje… ale próbuję sobie powtarzać: „spokój – tranquillo… bez nerwów – senza nervi… uspokój się – calmati”.
We wtorek 22 –go piszę maila, że Henryk jest spakowany i gotowy do wyjazdu. Czekamy tylko na potwierdzenie, że jacht jest na wodzie i będzie można na nim mieszkać. Dostajemy film dokumentujący, że dno jest pięknie pomalowane i wiadomość, że o godzinie 14,00 Pomimo będzie zwodowane i odprowadzone na miejsce. Niestety olej nie został wymieniony, bo mechanik zachorował. Oczywiście, jak będzie trzeba wymienią bez naszych kosztów podnoszenia jachtu. Non posso credere! Porca miseria! Mannaggia! Nie wierzę! Psia mać! Cholera! Nauka włoskich przekleństw zdecydowanie przyspieszyła.
Włoskie dwa tygodnie trwały 46 dni!
23.04. – środa.
Wczesnym rankiem ostatnie pakowanie i w drogę! Moim zadaniem jest zabukowanie noclegu na kampingu w Marghera koło Wenecji. Myśleli, że spokojnie dotrą tam koło 19-tej ale korek na autostradzie w Polsce, jak zwykle wolna jazda autostradą u naszych braci Czechów, a potem zakorkowana obwodnica Wiednia. Na nocleg dotarli przed 21-wszą. Zjedli pizzę z barku na terenie kampingu i poszli spać.


24.04. – czwartek
Jadą na miejsce docelowe. Oczywiście mimo próśb nie raczą robić zdjęć ani komentować.
Wiem tylko, że gdzieś po drodze jedzą obiad. Do mariny docierają dość późno, ale Jarema dzielnie rozpakowuje część klamotów.



Potem odreagowują trudy podróży i idą spać. A ja dostałam na maila fakturę za wykonane prace. I był tam upust – boki zrywać na kwotę 13 €!- Non posso credere!
25.04. – piątek
Panowie zaczynają się ogarniać – ale nie za bardzo, bo chcą się wybrać do recepcji, ale Hen nie może znaleźć kluczyków do skuterków elektrycznych. Poza tym co chwilę siąpi deszcz i nie jest fajnie.

Pojechali zapłacić fakturę, ale chyba nie uwzględniono zaliczki, którą Hen zostawił przed wyjazdem. Znów trudno się dogadać ale przynajmniej ktoś pracował mimo włoskiego święta narodowego Festa della Liberazione (Dzień Wyzwolenia).

No i udało się umówić fachowca od naprawy lodówek – ma przyjść w poniedziałek (tylko ciekawe w który?)
26.04. – sobota
Ludzie łażą po deptaku, siedzą w knajpkach a Hen i Jarema ciężko pracują – na dowód przysyłają zdjęcia ale dopiero po tym, jak dostali reprymendę ode mnie. Czyszczą relingi i stelaż bimini.


27.04. – niedziela
Nie wiem co dziś robią. Wiem tylko, że Hen na śniadanie robił naleśniki i tzatzyki. Pojąć tego zestawienia nie mogłam. Ale naleśniki zjedli z dżemem z granatów a tzatzyki ma być na później ufff… uspokoiło mnie to, bo po Henryku różnych dziwnych pomysłów kulinarnych można się spodziewać. Poza tym Jarema nadal czyści relingi i co chwilę odwoływany jest do pomocy przy naprawie szpryc budy, bo jej się taśmy pochamrały.

Naszła mnie taka refleksja… jeśli ktoś nam zazdrości posiadania łajby – to owszem ma czego. Ale niech pozazdrości też mnóstwa wydatków, pracy i ciągłego naprawiania czegoś, co się psuje. I co? – Zazdrość przeszła?
28.04. – poniedziałek
Dziś ma przyjść fachowiec od lodówki. Czekam w napięciu na wiadomość czy przyszedł.
Jeszcze przed południem Hen zadzwonił, że lodówka naprawiona. Hurraaa!!!! Ten maestro trochę odbudował moją zrujnowaną opinię o Włochach. Umówił się i przyszedł! Chwała mu za to! W dodatku naprawił! Nie wyobrażam sobie funkcjonowania latem przy tamtejszych upałach bez lodówki . Wprawdzie jest ona mała ale niezbędna. Jarema oddelegowany do recepcji wyjaśnił sprawę dwóch faktur a poza tym przypiekło go słonko i podobno cierpi. Porobił trochę zdjęć w marinie.





29.04. – wtorek
Mój Pan Kapitan milczy cały dzień. Nie mam żadnych wiadomości. Wkurzona dzwonię wieczorem. Hen oczywiście nie odbiera – jego telefon już dawno powinien znaleźć się w śmietniku ale wytworzył się między nimi jakiś tajemniczy związek i nie mogą się rozstać.

Dzwonię więc do Jaremy – jego telefon działa. Dziś wyciągali ze wszystkich kajut materace – powlekali prześcieradłami i mierzyli dokładnie, żeby w domu uszyć jeszcze jeden komplet pościeli. Poza tym Hen sprzątał kambuz, czyścił kuchenkę elektryczną i… tak ją wypucował, że po włączeniu zrobiła gdzieś zwarcie i wywaliła bezpiecznik w słupku na kei. Dostęp do niego ma marinero, więc w akcję przywracania prądu włączył się sąsiad i zadzwonił gdzie trzeba.

Jeszcze trzy razy próbowali kuchenkę włączać, a marinero włączał bezpiecznik. Przynajmniej jest pewność, że trzeba ją wyrzucić.
30.04. – środa





Carni nostrane – to znaczy mięsa lokalne.
Znów wieczorne relacje. Wyrzucili stary ponton, któremu odpadło dno, ale nowego jeszcze nie napompowali. Coś tam jeszcze ogarniali, potem się objedli jak bąki obiadem przygotowanym przez Jaremę. Obiad i ciepełko znokautowały obu bohaterów. Za mycie pokładu zabrali się dopiero pod wieczór i nie dali rady skończyć.



01.05. – czwartek
Przed południem dostaję zdjęcia, że jest olejowany kokpit no i kończą też mycie pokładu.



Dziś muszą zebrać się w drogę powrotną. Bo jutro kończy się ważność winiet: austriackiej i czeskiej. No i zebrali się o 12,30. Nie mają zabukowanego noclegu, bo nie wiedzą dokąd dojadą przed nocą.

Tak, jak podejrzewałam jeszcze o 22,00 byli w drodze i nie załatwili żadnego hotelu. Wkurzyłam się mocno.
02.05. – piątek
Parę minut po 8,00 telefon od Henryka, że dojeżdżają do Ostrawy. Spali w samochodzie gdzieś na parkingu w Austrii.
Do domu dotarli trochę przed 13- tą robiąc po drodze zakupy. Głodni, zmęczeni…
Nakarmiłam towarzystwo. Odpoczęli chwilę i Henryk jeszcze odwiózł Jaremę do Płocka.
Wrócił kompletnie skatowany około 20-tej.