„Miejsca, których jeszcze nie znamy” 28.02.-09.03. 2025 r.
Trzeba jechać do nowej mariny zamówić prace remontowe.
Wcześniej intensywna dość nauka angielskiego i jeszcze trochę włoskiego, żeby choć na bazarku się dogadać.
28.02.25. – piątek
Planowany wyjazd o 7,00. Ha! Sprężyłam się z robieniem kawy i dopakowaniem różności i wyruszyliśmy 10 minut przed czasem. Tym razem jedziemy Toyotką, bo ona ma zimowe opony wymagane o tej porze roku. Wypakowana jest biedaczka po brzegi, bo zabraliśmy nasze dwa skuterki elektryczne.



Pogoda niestety, nie z tych – wymarzonych. Siąpi deszcz i nasze pięknie umyte autko szybko zmienia się w brudaska.



We wcześniejszych rozdziałach pisałam o załatwianiu „potrzeb” u naszych braci Czechów. Za nie trzeba płacić koronami. A jak nie masz koron, chętnie wymieniają euro ale stosując zabójczy przelicznik, bo wiadomo, zapłacisz sporo żeby się nie spaskudzić. Nauczeni doświadczeniem wieziemy co trzeba do Austrii i tam na pierwszym parkingu jest czyściutka, bezpłatna toaleta oraz automaty z kawą i innymi napojami.





Tym razem nocleg też ma być w Austrii. Zarezerwowany pokój niestety na piętrze nad restauracją. Pytałam o pokój na parterze, ale trzeba byłoby zmieniać rezerwację na inny obiekt (bo są dwa budynki obok siebie). Odpuściłam – jakoś się wgramolimy. Na miejscu okazało się, że przesympatyczna Pani może nam udostępnić pokój na parterze zaraz przy sali śniadaniowej. Uprzedziła tylko, że rano możemy słyszeć krzątanie ludzi szykujących śniadanie. Bez zastanowienia zgodziłam się, bo i tak wyjedziemy zanim zaczną się kuchenne odgłosy.



To był strzał w 10-tkę. Pokój rewelacja, czyściutki z wyjściem na ogródek. Na kolację poszliśmy do knajpki po sąsiedzku (tych samych właścicieli). Miło, bo mieli menu również po polsku. Zamówiłam pieczeń wiedeńską a Hen cordon bleu. Obie potrawy bardzo smaczne, choć moja trochę twarda. Porcje tak gigantyczne, że jedna starczyłaby dla nas dwojga. Połowę mojego mięska zabrałam dla Pirata na śniadanie a i tak czułam się jak balon napełniony ołowiem.



01.03.25. – sobota
Mimo, że położyliśmy się spać ~20-tej, to dopiero o 8,00 wyjechaliśmy w dalszą drogę.











Nie było łatwo, bo pogoda kiepska, co chwilę deszcz. ~17,00 zajechaliśmy do Hotelu Perla w miasteczku Cesenatico nad samym morzem.
Na wejściu trochę „światowo” – automatyczne, szklane drzwi obrotowe ale … tylko w jedną stronę. Wychodzić trzeba przez ewakuacyjne przeciwpożarowe. Panie z recepcji dały nam kod do drzwi obrotowych na wypadek, gdyby w recepcji nikogo nie było, a my bylibyśmy na zewnątrz.



W pokoju świata trochę ubyło. Przyrdzewiały odpływ brodzika, połamany wieszak na ręczniki, pożółkły zbiornik do spłukiwania toalety… oj takie tam… Na kolację podjechaliśmy do fajnej knajpki poleconej przez panią z recepcji. Jedzonko było grzechu warte to i pogrzeszyliśmy. Wino też było ale tylko un quarto di litro.


Powrót do hotelu. Pani w recepcji nie ma. Kod do drzwi obrotowych zadziałać nie chce. Po kilku próbach z kodem „siłom i godnościom osobistom” przepchnęłam je a Henryka wpuściłam pożarowymi.
Rano śniadanie wliczone w cenę. Po wczorajszym obżarstwie mamy chęć tylko na kawę. Była kiepska jak na włoskie standardy.
Przy pożegnaniu z Paniami z recepcji dowiedzieliśmy się, że „ktoś” popsuł im wczoraj drzwi obrotowe. Wyszliśmy pożarowymi – ale przecież i tak nimi się wychodziło. He he he…
02.03.25. – niedziela
Wyjechaliśmy późno bo ~9,00 – no ale dziś mamy do pokonania tylko trochę ponad 500 km.




Rozpacz, bo deszcz albo siąpi, albo pada. Czarne chmury cały czas nad głowami nie dają nadziei na poprawę. Do portu dojechaliśmy jednak bez deszczu trochę po 14-tej. A potem radość, bo nieśmiało wyjrzało słonko. Bóg Sol trochę się zlitował nad przybyszami z północy.



Rozpakowujemy klamoty, składamy skuterki i przewozimy bagaże na łódkę. Pierwszy mój transport wzbudził sensację wśród gawiedzi bo jadę z bagażami z tyłu, torbą na ramieniu, a między stopami siedzi Pirat z radosną mordką bo lubi jeździć.
Problem jest jeden: mamy guzik do otwierania bramki na keję i otwierania łazienek, ale nie mamy dostępu do wody i prądu. Jest niedziela – trzeba czekać do jutra, kiedy będzie czynna recepcja.


Co z tego, że słonko grzało w dzień? Wieczór jest paskudnie zimny – chyba będziemy spać w ubraniach i bluzach polarowych, bo nie mamy tyle odwagi żeby się rozebrać i przebrać w pidżamy. Oj tam oj… tam – można i tak.
03.03.25. – poniedziałek

W nocy zimno jak cholera! Mimo kurtki polarowej i dwóch kołderek telepało mną. Hen zrobił kawę, ja pospacerowałam z uszatkiem, a potem na skuterkach pojechaliśmy do recepcji. Hen chciał opłacić następny rok, bo ten jest już opłacony ale w umowie było napisane, że płatne w październiku, więc musi być tak, jak w umowie. Za drugi kluczyk kapsułkę – otwieracz bramki i łazienek trzeba zapłacić 40 €. Dostęp do wody i prądu jest na aplikację w telefonie a my zostawiliśmy telefony na łajbie – ładują się. Potem pojawił się Pan od serwisu i z nim omówiliśmy co i kiedy trzeba zrobić.



Kupiony przez nas translator jakoś kiepsko współpracuje – raczej denerwuje. Ale jeśli dwie strony chcą się dogadać, to zrobią to bez translatora. We czwartek łódź wyciągną a potem sami odprowadzą na miejsce, bo nas nie będzie.

Działo się tak wiele, że zapomnieliśmy o jedzeniu a to już 13,00. Nic się nie stało – mamy zapasy tłuszczyku do spalenia. Poszłam na zwiady do barku naprzeciwko naszej kei. Ale tam napitki, kawa, słodkości i jakieś małe przekąski na zimno. Tu życie – znaczy jedzenie (mangiare) zaczyna się po 19,00 tej. Henryk „ugotował obiad” sam. – tzn. zalał wrzątkiem zupę z torebki i wymieszał. Po tak wykwintnym obiedzie złapaliśmy drzemkę.


Potem wybraliśmy się aby zobaczyć dwa hotele i zdecydować w którym zarezerwować nocleg. Jeden z nich niedaleko mariny nad morzem. Drugi na starym mieście. Oczywiście wolałabym stare miasto ale – uliczki wąskie z zakazami ruchu – wjechać się nie dało, nie mówiąc o zaparkowaniu. A hotel teoretycznie oferował bezpłatny parking na sąsiednich ulicach … bu ha ha … u sąsiada kilometr dalej.







Rozglądałam się i szukałam jakiegoś sklepu spożywczego ale niestety godzina 15,00 i wszystko pozamykane. Może jeszcze na chwilę otworzy się wieczorem? A może i nie? Kierując się drogowskazami wyjechaliśmy za miasto do „Famila Superstore” Oj Oj… ile tam wszelakiego dobra! Stoisko z serami, stoisko z wędlinami, ryby świeżutkie, warzywka. Mogłabym tam łazić godzinami, ale szkoda mi było tych czekających w samochodzie – Henryka i Pirata. Gdy wróciliśmy do portu wiatr, który mocno wiał cały dzień dmuchał jeszcze bardziej – wydawał się być mroźny. Schowaliśmy się w kambuzie i postanowiliśmy nosów nie wystawiać na zewnątrz. Niestety o 20,00 musiałam jeszcze wyjść na spacer z uszatym potworkiem. Stwierdziłam, że chyba zima nadchodzi.
Ostatkiem sił wykonałam tytaniczną pracę mózgową i zabukowałam nocleg w hotelu w Manfredonii i znalazłam nocleg w agroturistico na drogę powrotną. Jestem wykończona i odmóżdżona.
04.03.25. – wtorek
Nocka zimna ale w miarę nieźle przespana. Rano na wszelki wypadek ubieram się „na cebulkę”, wychodzę, a tu niespodzianka! Nie ma wiatru, świeci słonko, jest cieplutko!



Na śniadanie robię jajecznicę z kupionymi wczoraj funghi cardoncelli – ale fajne te grzybki! (Nie! – nie halucynki! ) W smaku jakby maślane, w konsystencji bardzo zwarte – prawie nie puściły wody.

Henryka śniadanie powaliło i smacznie chrapie a ja podjęłam bardzo odważną decyzję – umycia głowy, bo zaczęłam straszyć ludzi. Wczorajszy wiatr zrobił ze mnie coś na kształt mocno postrzępionej zdartej miotły. Wyszłam do kokpitu na słonko suszyć włosy i łapać haustami witaminę „D”. Namówiłam kapitana aby też wyszedł wygrzewać swoje stare kości. To był ogromny błąd. Jak tylko wypełzł do kokpitu zaczął rządzić. Przesadził mnie tyłem do słońca, bo akurat w bakiście, na której siedziałam zechciał zrobić przegląd. Zrobił bałagan bo wyciągnął wszystko, by móc tam schować nasze skuterki. Potem w drugiej bakiście przegląd i wyciąganie rzeczy, które wrócą do Polski. Wreszcie pojechaliśmy wywieźć cokolwiek do samochodu. Pakujemy, rozmawiamy i zaczepia nas nieznajomy człowiek mówiący po polsku. Nasz równolatek – czyli emeryt. Polak ale z obywatelstwem szwedzkim podróżuje sobie już kilka miesięcy kamperem. Gadaliśmy na parkingu, potem w barku przy kawie i soczku, potem u Tadeusza w kamperze, a wieczorem przyszedł do nas na dalsze Polaków rozmowy. Tak zeszło do późna.

05.03.25. – środa
Zwlekłam się z koi dopiero koło 9,00 – tej. Szybko z piesełem na spacer. Wracamy na łajbę i słyszę, że ktoś mnie woła po imieniu. Tadeusz już był na zakupach i niesie napitki na kolejny seans wieczornych pogaduch.
Zostałam wysłana do recepcji żeby załatwić jeszcze kilka spraw. Np. klucz do śmietnika, zamówić dodatkowo polerowanie burt, pomoc przy odcumowaniu jachtu itp.
Pojechałam, dałam kartkę z listą no i było sporo śmiechu, bo Pani w recepcji pisała w translatorze odpowiedzi a ja śmiałam się z głupiego tłumaczenia na polski. Ale dogadałyśmy się. Marinero wyrzucił moje śmieci, bo teraz jest zamykany śmietnik na klucz, a ma być też na kapsułkę. Ja poszłam do cantiere navale (stoczni) szukać direttore żeby dać mu klucze i dogadać polerowanie. Tu go też nie było. Pojechaliśmy jeszcze raz do recepcji po południu i załatwiliśmy, co trzeba. Potem usiedliśmy w barku na spremuto di arancia czyli świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Niestety sok z granatów się skończył.


Potem Hen zrobił dwa kursy do samochodu z klamotami różnymi. I wylądowaliśmy w restauracji „flamingo” zrobić rozpoznanie. Wzięliśmy mezzolitro vino bianco i „antipasti misto del mare” czyli mieszankę przystawek z morza. Łosoś na czarnym ryżu – no mi piace (nie podoba mi się/ nie smakuje). Polpo e patate – ośmiornica z ziemniakami – mi piace.
Gambettieri – krewetki w panierce – mi molto piace!. Pesce con panco e cipola. Ryba w panierce z cebulą – mi piace. Jeszcze jakieś szprotki marynowane – nie chciało mi się próbować. Następnym razem krewety solo i Ania będzie szczęśliwa.
Wieczorem odwiedził nas Tadeusz. Został wykorzystany do pomocy przy składaniu i precyzyjnym pakowaniu skuterków do bakisty. Bez niego nie dalibyśmy sobie rady.

Potem pomógł nam wyjadać to, co nie powinno zostać na łódce. Nie siedzieliśmy długo, bo jutro o 6,30 pobudka. Fajnie, że Tadeusz zaczepił nas słysząc polską mowę. Mam nadzieję, że ta sympatyczna znajomość będzie dłuższa.
06.03.25. – czwartek
06,30 pobudka, a nocka znów koszmarnie zimna. Teraz świeci słonko i jest nadzieja, że ogrzeje moje gnatki. Ogarniamy łódkę. Wynoszę jeszcze co zostało do samochodu i czekamy na marinero.

Poszłam na kawę do barku i spotkałam Francesco (marinero), który poinformował, że musimy poczekać, bo właśnie dźwigiem podnoszą łódź żeby ją zwodować. Ok, czekamy. Dopiero o 10,00 a więc dwie godziny spóźnienia Henryk i Francesco popłynęli do cantiere.


My z Piratem czekaliśmy na ławce w słonku. Tzn. ja w słonku, a Pirat w cieniu pod ławką. Trwało to dość długo. Najpierw przemaszerował Francesco pokazując gestem, że wszystko OK, potem przytuptał Hen, i zaraz za nim Tadeusz, bo chciał zapytać jak poszło z podnoszeniem jachtu. Posiedzieliśmy w barku popijając kawę i spremuto d’arancia. Faceci trochę mi narobili wstydu, bo obydwaj zamówili kawę americano. Mam nadzieję, że uratowałam sytuację swoim espresso macchiato. Potem okazało się, że americano jest w menu, czyli Włosi, jakoś pogodzili się z tym dziwacznym napitkiem. Rozeszliśmy się życząc sobie wzajemnie szerokiej drogi i powodzenia. Tadeusz jechał dalej na północ, a my po zakupy i do hotelu.


Zakupy znów w „Famila” Ja bym mogła tam zamieszkać. Oliw kilkadziesiąt do wyboru – którą wybrać? A wino!!! Skąd mam wiedzieć które, jak cała alejka długa na kilkanaście metrów to wina! Oblizywałam się przechodząc koło likierów, ale byłam dzielna – nie kupiłam.
Nasz malutki samochodzik do Manfredonii wiózł dwa skutery i ubrania. Teraz wracać będziemy bez skuterów za to z różnymi klamotami z łódki. Np. pudło z polerkami – bo dzięki mojemu uporowi zamówiliśmy polerowanie, pusta butla gazowa, itp… Poza tym pojadą do Polski oliwy, wina, sery i inne suweniry.

Do hotelu dojechaliśmy ~16-tej. Pokój, który w booking określany był jako mały – to cudny apartamencik, ze wszystkim co potrzebne. Łazienka, aneks kuchenny, stół do jedzenia, duże łóżko, klimatyzacja i wyjście na taras. A morze po drugiej stronie ulicy. Klima na 20 stopni i spaliśmy jak aniołki.



Aaaa… w oczekiwaniu na Henryka w porcie moje pyszczydło „strzaskało się na mahoń” – teraz wyglądam jak indiańska squaw.
07.03.25. – piątek
Ostatni dzień naszego pobytu w Manfredonii. Wylegiwanie się w łóżku, bo nigdzie nie musimy się spieszyć. Uszaty potworek obudził mnie o 7,00 żeby poinformować, że spompował pieluchę w łazience. Skoro już zrobił, co miał zrobić i nie miał parcia na pęcherz zaległam ponownie.
Dziś leniwy dzień. Ale niestety najpierw trzeba się wybrać do apteki, bo dopadła mnie hm… zemsta… ale czyja? Przecież nie faraona! Może Mussoliniego? Nie ważne czyja ale udana. Nie mogę z taką przypadłością jutro wyruszyć w podróż!









Potem szukamy sklepu z telewizorami, bo ten na łódce to jakiś dziadek, który nie współpracuje z tv włoską. GPS pokazuje gdzie jechać do sklepu, po czym na miejscu okazuje się, że sklepu nie ma a okoliczni mieszkańcy twierdzą, że nie ma i nie było. Jedziemy 20 km w góry. Podziwiamy widoki i pokonujemy kilka zakrętów w kształcie agrafki – po włosku „tornanta”.





W miasteczku znajdujemy sklep, ale tv na 12V nie ma. Wracamy do mariny. Pijemy kawę i soczek, potem w innym barku zjadamy kluchy orecchiette al pomodoro.

Moje kiszki uspokoiły się, więc jutro pojedziemy do domu i trzeba zrobić zaopatrzenie w oliwę, która jest sporo tańsza od chorwackiej – zobaczymy w Polsce jak smakuje. W hotelu oglądamy tv. Tiaaa… wyłapuję tylko pojedyncze słowa, a i tak jestem cała w skowronkach, że cokolwiek rozumiem. Tempo w jakim Włosi relacjonują wydarzenia to jak strzelanie z karabinu maszynowego.

Pan kapitan robi kolację, a ja jestem zajęta pisaniem. Tylko, że co chwilka o coś pyta, albo coś muszę podać – no przeszkadzajek okropny.
Jutro do pokonania ~850 km. Mamy zabukowany nocleg w agroturismo w miasteczku Buia na północy Włoch.
Kolacja wyborna – mozzarella buffala, jaja, pomidorki i panini (bułeczka). Jeszcze nie ma 20-tej a my zbieramy się do spania.
08.03.25. – sobota
Przed 7,00 wyruszamy. Chcemy wjechać na autostradę tzn. pobrać w bramce biglietto a tu… maszyna biletu nie wypluwa. Co robić? Napatoczył się jakiś człowiek – pracownik i stwierdził, że mamy jechać dalej, bo coś tam… coś tam….(włoski karabin).
Pojechaliśmy pełni wątpliwości, co będzie przy zjeździe z autostrady. Hen wpadł na pomysł, żeby zjechać najbliższym zjazdem i sprawdzić.
Zjechaliśmy. Poszłam szukać człowieka. Domek stojący przy bramkach zamknięty, ale zaczęłam się dobijać i pojawił się „on”. Zapytałam co mamy zrobić bo nie mamy biglietto. Kazał dwa razy nacisnąć guzik przy wyjeździe i bramka zadziała.
Tylko, że zadziałała tak, że za 25 km autostrady z karty ściągnęła opłatę 81,00 €. No kur…!!!
Tu przestrzegam wszystkich podróżujących włoskimi autostradami. Jeśli zabraknie w automacie biglietto – zawracaj!!!

Dalsza droga już bez sensacji – ale z bolesnym wspomnieniem straty. (va fancullo!!!)

Dotarliśmy do agroturismo około 18,00 bo jeszcze wcześniej szukaliśmy stacji z gpl – (u nas lpg). O rety! Cóż za widoki! Łąki i pasące się konie a w tle Alpy. Rewelacja! Pani Anita przygotowana na goszczenie psiaka. Nawet posłanko i pieluchę do sikania miała. Nasz pokój z wyjściem bezpośrednio na zewnątrz z kawałkiem ogrodzonego trawnika żeby pies miał gdzie się załatwić.





Wypytała co sobie życzymy na kolację. Miała karteczkę z wypisanymi kilkoma potrawami do wyboru, które mogła przygotować. Wybrałam dla Henryka gnocchi ai funghi porcini czyli kluseczki z borowikami a dla siebie makaron z mięsem kaczki porwanym na drobno w sosie nie wiem jakim ale pysznym.


Tuż przed nami przyjechała para emerytów z Litwy. Przy kolacji pogadaliśmy trochę w języku mocno wymieszanym – angielsko, rosyjsko – polskim. No i właśnie – wszyscy uczyliśmy się rosyjskiego ale żadne z nas raczej nie miało ochoty w tym języku mówić.
09.03.25. – niedziela
O godzinie 5,30 już wyruszamy w drogę, bo przed nami 1086 km. Jeszcze jest ciemno.

Nie ma ruchu, więc jedzie się fajnie. Niestety Hen przegapił jakąś wskazówkę GPS i pobłądził.


Nie dość, że daleka droga przed nami to jeszcze dołożyliśmy około 60 km – to taki gratis.
Kolejna wskazówka dla podróżujących. Jeśli macie autko na gaz. To możecie zapomnieć o tankowaniu w Austrii. Oni są za bogaci, żeby zakładać sobie instalacje gazowe w samochodach.




Jechaliśmy robiąc tylko konieczne przystanki na zjedzenie czegoś, napicie się kawy odsikanie siebie i pieseła. Do domu dotarliśmy trochę kwadratowi ~19-tej.
Następne podróże trzeba trochę inaczej rozkładać.
2 komentarze
Kazimierz
Swietna relacja .
czekam na więcej
pozdrawiam
Kazimierz
admin
Dziękuję, miło mi, że mam wiernego czytelnika.