Ich pięciu i pies – moje wakacje w męskim towarzystwie. (28.08. – 19.09.25)

Wszystkie moje przystojniaki

28.08. – czwartek

Wyruszamy  bez zrywania się o nieludzkiej porze bo zaplanowany odcinek do przebycia to ~800 km.

My mamy klasę ekonomiczną
A ten hultaj ma business class
W Czechach żyje się za korony, a „pokuta” jest płatna w euro.

Będziemy nocować w Austrii. Nie łatwo tu znaleźć coś w przyzwoitej cenie, ale udało się. Bardzo blisko autostrady, na parterze, parking na podwórzu no i można z psiakiem. Za psa (za sprzątanie) pani zażyczyła sobie dodatkowe 10 €. Powiedziałam, że po swoim psie sama sprzątam, poza tym zobaczyła, że piesio przyjechał z własnym łóżeczkiem i nie będzie spał w pościeli, więc zrezygnowała z dodatkowej opłaty. Nocleg bardzo przyzwoity, choć Hen się nie wyspał bo ja byłam akustyczna. Sorrrryyyy!!!

Miasteczko, w którym nocujemy
Kwatera
Najbezpieczniej między stopami kochanego Pancia.

29.08. – piątek

Raniutko wyjeżdżamy. Jedziemy przez Alpy. Uwielbiam tę drogę bo widoki są niesamowite czy w słońcu, czy z chmurami, czy wiosną, latem, jesienią czy zimą.

Dziś do pokonania nieco ponad 700 km. I nocleg zaplanowany na przedmieściach miasta Fano. Jest jeden problem. GPS-y nie mają tego adresu. Współrzędne pokazują co innego. Na szczęście gospodarz Giuliano wysłał „pinezkę” i na wspomaganiu dwoma telefonami i dwoma GPS-ami trafiliśmy do celu. Przez moment wskazania różniły się o bagatela! 300km. Czasem tęsknię za drukowanymi mapami drogowymi.

Takie piękne opuncje na podwórzu u gospodarzy.
I jeszcze takie kwitnące krzewy.
A to nie wiem co, ale ładne

30.08.-sobota

Wyjeżdżamy raniutko ~7,00. Do pokonania jedynie trochę ponad 400 km. Postanawiamy jechać bezpłatną drogą nad morzem.

Pomysł szybko okazał się idiotyczny. Chyba wszyscy Włosi w sobotę rano wyruszają na weekendowe wycieczki. Przemieszczaliśmy się z prędkością pieszego. Momentami moglibyśmy ścigać się z babcią na rowerze. Sfrustrowana patrzyłam na GPS, który pokazuje coraz późniejszą godzinę przybycia do celu. Trudno! Wjeżdżamy na autostradę.

Miejscami też zatłoczoną, ale mimo to dojechaliśmy do mariny o całkiem przyzwoitej porze – jeszcze przed 15,00.

Benvenuto to Aperol Spritz w naszym ulubionym barku.

Z wózkiem wypakowanym bambetlami oczywiście zrobiliśmy przystanek w barku Movida na Aperol Spitz. Powitani miło przez właścicieli i obsługę odreagowaliśmy nieco trudy podróży. Potem zrobiłam jeszcze dwa kursy wózkiem i padłam. Jutro też jest dzień!.

31.08. niedziela.

Długo odsypialiśmy podróż. Około 8,00 nagle jak coś nie walnie! O matko! Jakby coś na łajbę runęło. Po chwili jeszcze raz! Wybiegłam, patrzę i… nic. Za chwilkę znów walnęło! Okazało się, że w mieście chyba trenowali jakieś wybuchy, bo jutro ma być pokaz fajerwerków. Nie mam pojęcia co to za święto.

Cappuccino w barku Movida

Trochę ogarnęliśmy bałagan i zebraliśmy się po zakupy do „Famila” (jest w niedzielę czynna). Po drodze napotkaliśmy bazarek. Ile tu wszelakiego dobra!!! Obrazy, biżuteria, dziecięce ubranka, wędliny, sery, ceramika … Musiałam tu pobuszować. Z bazarku wyszłam z sześcioma miseczkami. Będą to prezenty dla synusiowej, córci i oczywiście dla mnie – podzielimy się po dwie dla każdej. Nie oparłam się też serkowi „ricotta stagionata di pecora” – myślę, że powinien być podobny do naszego „bunca” – spróbuję… zobaczę… Po dłuższym bazarkowaniu dotarliśmy do „Famila”. Są tu specjalne wózki zakupowe, w których jest miejsce dla psiaka i na zakupy. Jakoś nikomu to nie wadzi, że po sklepie spożywczym wożone są jaśnie wielmożne pieseły. Niedziela, więc tłok. Trzeba było wrzucić do wózka, co najpotrzebniejsze i uciekać.

No i to lubię – wreszcie wiem jak wygląda ludzki sklep.

Zrobiła się już pora obiadowa. Postanowiliśmy więc zjeść coś w którejś z naszych marinowych knajpek. Najpierw jednak przerażenie, bo parking zapchany po brzegi.  Czy znajdziemy jakiekolwiek miejsce? Jakimś cudem jedyne wolne było to, które zajmowaliśmy wcześniej. Hurrraa!!! Knajpki pełne gości. Jakieś uroczystości rodzinne typu chrzciny, urodziny itp. Przysiedliśmy w „Bacalajo”, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy, a jest naprzeciwko naszej kei. Poprosiliśmy o menu a pan kelner postawił nam drewniany klocek z kodem QR. Niech to szlag trafi! Ta technika Panie! Niedługo zamiast kelnera jedzenie będzie podawała taśma jak w fabryce. Henryka telefon się zbuntował i kodu czytać nie chciał. Na szczęście mój zadziałał.

Wybraliśmy pieczonego okonia morskiego w warzywach i ośmiornicę z pure ziemniaczanym i czymś, co nazwano cykorią, ale raczej przypominało chorwacką blitwę, czyli mocno przerośnięty szpinak. Do tego butelka wina, potem deser z sera mozzarella w formie lodów zaserwowanych w babeczce sklejonej z jakichś orzechów i nasion. No i …”Dolce far niente” – słodkie nieróbstwo. Odechciało się jakichkolwiek działań.

A jedzonko niesamowite. Nietypowy sposób przyrządzenia, przyprawienia, podania – dla mnie rewelacja! Niestety zdjęć nie ma, bo chyba z głodu o zdjęciach zapomniałam. Deserem podzieliłam się z Piratem, bo dziś jego ósme urodziny.

Po powrocie na łajbę (na szczęście mieliśmy bardzo blisko) odpoczynek po jedzonku. Potem tylko założenie naprawionego bimini, wyprawa z wózkiem po zakupy zostawione w samochodzie i PPP czyli Pad Płaski na Pysk. Koniec dnia.

No nie!!! Jednak nie koniec. Hen postanowił spróbować sera z bazarku. O ku…. pip…pip…! Zasmrodził całą łajbę. To nie jest podobne do uwielbianego przeze mnie bunca! Mnie chciało się cofnąć wszystko co zjadłam, włącznie z poranną kawą. Zaś Hen i Pirat delektowali się tym paskudztwem pachnącym jak wojskowe onuce po długim marszu.

01.09. – poniedziałek

Wstaliśmy ~8:00. Hen zrobił kawę. Potem spacer z futrzakiem i śniadanie. Godz. 10:00 – za nami dwie godziny życia i już brak sił i chęci do pracy. W kambuzie 30 stopni, na zewnątrz na słonku patelnia. Jedyną rozsądną pozycją wydaje się być ta horyzontalna.

Po godzinie zalegania łazienkę umyłam i się zmęczyłam. Zmobilizowałam się też do umycia okienek w szpryc budzie bo wyglądały tragicznie. Szmatki po myciu były ciemno brązowe a okienka nadal nieprzeźroczyste.

Moja praca niewiele dała.

Potem wyciągnęliśmy z bakisty jeździło Henryka i to by było na tyle. Znów padłam.

Po kolejnej godzinnej drzemce zaczęłam kombinować jak żyć bez lodówki. Stefano dopiero jutro przyśle kogoś do napełnienia gazem. Do naszej turystycznej lodówki nie mieści się żadna duża butelka z piciem. Wprawdzie mieszczą się puszki z piwem, ale przecież nie samym piwem żyje człowiek. Wymyśliłam, że ustawimy lodóweczkę na mrożenie, kupię „ghiaccio” (lód) i wtedy każde ciepłe picie z lodem będzie dobre. Poszłam do barku po lód i w nagrodę za ogromny wysiłek przebierania nogami zafundowałam sobie spremuto d’arancia. Gdy wróciłam, Hen zażyczył sobie jakiś obiadek. Odgrzałam słoikowe gołąbki w liściach winogron zrobione przez Izę – córkę Henryka. Były bardzo dobre, świetnie przyprawione. Miały jednak jedną wadę. Znokautowały nas. 

Po kolejnej godzinnej drzemce czuję się jak rozjechana przez walec drogowy. Może tak ma wyglądać wypoczynek?

Kilka dni temu dostałam z recepcji mariny maila z informacją, że w nocy z 1-go na 2-go września będą w marinie pokazy fajerwerków. Cierpliwie czekaliśmy w kokpicie aż zrobi się ciemno i … nic. W knajpce obok grała muzyka, a fajerwerków przy recepcji nie było. Poszliśmy spać.

02.09.-wtorek

Hen zerwał się o 7:30 mi też kazał natychmiast wstawać, bo rano przyjdą mechanicy do lodówki. Zobaczymy co to jest włoskie rano.

 O 10:30 napisaliśmy do Stefano SMS-a czy o nas pamięta i o której ktoś przyjdzie? Odpisał, że w Vieste ma awarię i jak tylko się uporają to podeśle chłopaków do nas.

Czekamy… Sprzątnęłam dziobową. Założyliśmy pościel Henrykowi. Leżymy… Czekamy… Ani gdzieś pojechać ani wyjść razem. Zwykle w stresie lubię coś ugotować- to mnie odpręża. Ale trochę mały wybór produktów. Hen wyciągnął jakieś gotowe pojemniki „curry”.

Tu otworzyć, to dosypać, potem zalać, potem czekać, potem odlać, wymieszać z sosem i… moim zdaniem, ze spokojnym sumieniem można wyrzucić.

Hen nie odlewał wody i zjadł coś w formie zupy. Mnie nie chciało to przechodzić przez gardło, choć niektóre z tych błyskawicznych wynalazków są w smaku niezłe.

Przesmażyłam „pancettę” – (włoski boczuś), dodałam cebulę, drobno pokrojone ziemniaki, przyprawy i ugotowałam. Potem zalałam białym barszczem z torebki i… obiadek pyszotka. A curry zjadły chętnie rybki portowe. One jedzą wszystko.

W międzyczasie zerwał się bardzo mocny wiatr. Wyjrzałam na keję i zamarłam. Zniknął skuterek Henryka. No niee!!! Pewnie wiatr zdmuchnął do wody, bo pokrowiec zadziałał jak żagiel. Na szczęście właściciel barku, który mieszka przy naszej kei zobaczył, że nie wiele brakuje, by skuterek spadł i odprowadził go kilka metrów dalej za słupy, aby stał bezpiecznie.

Zaczęło wkurzać mnie to czekanie. Co prawda przeszło mi przez myśl, że przecież „siesta” to świętość i panowie mogą przyjść dopiero o 16:00. Tak się stało. Przyszli. Jeden Angelo, którego już poznaliśmy i drugi nam nieznany. Tym razem prócz napełnienia gazem musieli też wymienić zepsuty wentylator. Skasowali 200€, dostali od nas dwa piwa „Kasztelan” i poszli.

My wyruszyliśmy znów do „Famila” z nadzieją, że nie będzie takiego tłumu i tym razem znajdę ręczniki papierowe i szampon. No i w planie było również rozejrzenie się, gdzie są jakieś dania gotowe, które kupimy gdy przyjedzie załoga. Gdy wracaliśmy już  na łajbę. Nie wiem jak to się stało, ale ułamał mi się ząb. Tragedia!!! Pojutrze przyjeżdżają, a ja szczerbata. Ani się uśmiechnąć ani jeść wygodnie. Wyć mi się chce.

03.09.- środa

Od rana szperam w Internecie w poszukiwaniu dentysty. Wypisałam adresy czterech. Napisałam też i przetłumaczyłam w translatorze, co się stało i o co mi chodzi. Jeden adres był jakiś nieznany GPS-om. Kolejne dwa – zamknięte na cztery spusty mimo, że w necie napisane, że czynne. Do kolejnego nie było jak dojechać. Więc dalsze szukanie. Przy okazji szukania – zwiedzamy Manfredonię.

Wreszcie trafiłam. Bardzo sympatyczne panie, bardzo chciały się dogadać, ale po angielsku ni słowa. Ich translator w telefonie jakoś nie działał, albo nie umiały obsłużyć. A ja na domiar złego swój telefon zostawiłam w aucie. Wreszcie jakoś się dogadałyśmy i jutro na 17:00 mam wizytę u Dottore. Mam nadzieję, że coś zaradzi.

Ogólnie nie mam humoru. Bez zęba to nawet sama do siebie nie mam ochoty się uśmiechnąć.

04.09.- czwartek

Ekipa ma dziś przylecieć samolotem do Bari. Potem autobusem do Manfredonii. Prosili żeby odebrać ich z przystanku o 12:40. Czekałam na towarzystwo w kokpicie aby zrobić zdjęcie.

Na przedzie Łukasz, po środku Henryk, po prawej Stanisław a za nim Enrique. Allan schowany z tyłu.
Od lewej: Łukasz, Stanisław, Enrique i Allan.

Trochę wymęczeni podróżą rozpakowali klamoty, zjedli po zupce błyskawicznej i poszli na plażę odpoczywać. Ja miałam wizytę u dottore na 17:00. Żeby pocieszyć mnie w mojej szczerbatości Łukasz uśmiechnął się szczerbato, bo na parę dni przed wyjazdem stracił zęba- dwójkę górną. Kiepskie to pocieszenie ale się starał – doceniam.

Dottore bardzo chciał pomóc, kombinował, ale jednak stwierdził, że nic na szybko zaradzić się nie da. Leczenie kanałowe nie wchodzi w grę, bo jak? Wracając podjechaliśmy po Allana i Enrique na plażę a potem do Famila po zakupy. O matko!!! Chłopaki zgarniali z półek tony picia wszelakiego no i trochę jedzenia też. Warzyw nie kupowaliśmy, bo kupimy je jutro na bazarku.

Układanie puzzli z puszek i butelek.
Jest też cibo [jedzenie]

Oczywiście przy kasie nasze przystojniaki już zakręciły dziewczynę [kasjerkę]. Przy sąsiedniej kasie też obsługa zwolniła tempo, bo też dołączyła do pogaduszek hiszpańsko – włoskich. Wreszcie zapłacili i dopchali wóz do samochodu. Z trudem upakowaliśmy to wszystko w bagażniku, pod nogami i gdzie tylko się dało. Cztery osoby, pies na moich kolanach i tona zakupów. Potem to wszystko trzeba przewieźć na łajbę i upakować w bakistach. Oj Oj… uff.

Wieszanie banderek: osobista kapitana, bo nasza wspólna już się pochamrała
Potem banderka Hondurasu czyli Allana i Hiszpanii czyli Enrique

Ragazzi zrobili kolację składającą się z przekąsek, mocno zakrapianą „majonezem”.

dzisiejszy szef kambuza – Enrique

Siedzimy w kokpicie, gadamy, popijamy a w restauracji „Al Molo 20” rozkręca się impreza. No jak to?! Bez nas?! Potuptaliśmy zostawiając kapitana z psem na wachcie portowej. No poszaleliśmy. Wytańcowałam się za wszystkie zaległe niewytańczone czasy. Jacyś obcy ludzie dołączyli do nas. Potem, nie wiem skąd, pojawił się Antonio, który ma łajbę przy sąsiedniej kei (nie znaliśmy człowieka)  stawiał nam spumante. A potem, już całkiem nie wiem jak to się stało, byłam początkiem węża tańcującego po deptaku, ciągnącego za sobą połowę knajpy. Korowód zamykał jakiś młody ojciec z bobasem na ręku. O północy zabawa się skończyła. Wróciliśmy we trójkę, bo dwóch młodych zawieruszyło się gdzieś z nowo poznanymi dziewczynami.

09.05.- piątek

Henryka i moja wachta kambuzowa. Wstałam, zaparzyłam kawę. Zaczęłam się krzątać – szykować śniadanie. Po krótkim czasie dołączył Henryk. W kabinach rufowych – oznak życia brak. Przez moment pojawił się Stanisław, ale nie wiem, może to była tylko zjawa, bo zniknęła. Załatwiłam spacer z psem. Gdy wróciłam, przy stole siedziało trzech panów: Hen, Łukasz i Stanisław.

Prawa rufowa wciąż bezgłośna. Po dłuższym czasie wynurzyło się jedno zombi – Enrique. Wykonywał jakieś dziwne ruchy, jakby próbował połączyć synapsy w mózgu i skoordynować je z odnóżami. Stwierdziliśmy, że pożytku to raczej z niego nie będzie i pojechaliśmy po zakupy z Łukaszem. Potem Enrique mówił, że tańczył, żeby pokazać nam, że wszystko z nim ok. Hm…

Najpierw do „pescheria” w porcie. Vongoli mieli końcówkę – porcję na jedną osobę, a nie na sześć. No to jedziemy dalej – bazarek i vongole z Famila. I..!!! Łup!!! Chwila nieuwagi i dzwon!!! Dwa samochody uszkodzone. Wina Henryka, bo kobitka z prawej miała pierwszeństwo. Uliczki ciasne, skrzyżowania też. Widoczność kiepska a ona jechała dość szybko. Dogadać się nijak nie można bo ona tylko po włosku. Henryk w dodatku zapomniał wziąć saszetki z dokumentami i telefonem. Łukasz pieszo wrócił do mariny po dokumenty.

Przyjechała policja. Tłumaczymy, że mamy tu łódź i wszystkie dokumenty są w marinie. Że kolega już po nie poszedł. Cierpliwie czekają z nami, ale mija sporo czasu, Łukasz się nie pojawia. Zaczynają się niecierpliwić. Dzwonię do Stanisława, do Allana i nic – żaden nie odbiera. Do Łukasza telefonu nie mam. Sytuacja staje się coraz bardziej nerwowa. Wreszcie przypomniałam sobie, że mam też telefon do Enrique. On odebrał, ale w tej samej chwili pojawił się zziajany Łukasz, który przetuptał w upale ~4-5 km. Przyjechał też mechanik. Sprawa skończyła się tak, że dwa samochody wylądowały w warsztacie. Hen z bratem poszkodowanej pojechał do bankomatu po kasę na naprawę jej samochodu a w tym samym czasie mechanicy naprawili nasz na tyle, byśmy mogli wracać do Polski. Policja nie spisała żadnych dokumentów. Sprawa załatwiona polubownie. Mechanicy nasze auto zrobili za darmo. Nie chcę rozkminiać powiązań warsztatowo – policyjnych. Sytuacja skończyła się tak, że wszyscy podaliśmy sobie ręce i życzyliśmy „buona giornata”. O bazarku trzeba było zapomnieć. Pojechaliśmy do Famila. Tu też nie było vongoli, więc kupiłam ponad 2 kg „cozze” i trochę warzyw. Wróciliśmy do mariny i oczywiście na odreagowanie stresu wylądowaliśmy w barku „Movida”  na Aperol-spritz. Łukasz odniósł zakupy i wrócił z całą załogą.

Henryk i Stanisław – koledzy jeszcze ze szkoły
Łukasz i na drugim planie Enrique
Allan i Hen
A tu całe moje towarzystwo
Ja jeszcze chyba przeżywam to, co nas spotkało.

Trochę w barku posiedzieliśmy. Zjedliśmy, frytki, pieczone ziemniaki i jakieś mięsko grillowane. Trochę pomogło. Chłopaki zatankowali wodę, zamontowali kotwicę i poszli na plażę. Po powrocie mieli oczyścić cozze, żebym je mogła zrobić na kolację. My z Henrykiem trochę się zdrzemnęliśmy. Potem przygotowaliśmy wszystko, co potrzebne do muszelek: cebulę, czosnek, pomidorki. Chłopakom jakoś nie spieszyło się, więc Hen zabrał się za czyszczenie sam. Niedługo wrócili i pomogli.

Mają wprawę – czyścili już w Chorwacji na rejsie
A taki czosnek kupiłam w Famila. Przepis: „dodaj trzy ząbki czosnku”… ha ha ha
Mój przepis najlepszy – potwierdził to nawet Hiszpan. Ole!

Kolacja była późna – jak na Włochy przystało. Wszyscy pałaszowali z apetytem. Potem trochę muzyki, drink i młodzi znów pobiegli do dziewczyn a starsi zostali, gadali i popijali. W knajpie dziś darła się okropnie jakaś nawiedzona i niezmordowana „wokalistka”.  Spać się nie dało. Trzeba było przeczekać.

06.09. – sobota

Rano… no może nie tak bardzo rano, trzeba ogarnąć się przed wypłynięciem. Jakoś mozolnie to idzie. Młodzi wrócili dopiero o świcie, więc trochę mało przytomni. Około 12:00 wypływamy z portu.

Wypływamy

Aplikacja windy pokazuje fajny wiatr północno-wschodni o sile ~9 kts, więc po wyjściu z portu kierujemy się na południe i stawiamy oba żagle. Wiatr jest o wiele mocniejszy bo ~20 kts. W ostrym przechyle prujemy fale, które mimo wiatru nie są duże.

„O ho ho przechyły i przechyły! O ho ho, za falą fala mknie!”
Łej hej, ciągnij ją….
Tym razem nasz wilk morski towarzyszy innemu sternikowi. Noga Stanisława jest oparciem.
Zalegamy sobie bo okropnie buja.

Ponieważ i tak nie pomagam jeśli muszę się trzymać, zeszłam do kambuza zabierając ze sobą pieseła. Zalegliśmy razem na kanapie, bo po podłodze jeździł na futerku jak mop. Po niedługim czasie zaczęło się! Wiatr 25 kts, w porywach sporo więcej, wypiętrzył ~2-metrowe fale. Zrobiło się nieciekawie. Mimo, że wszystko zaształowane [sama pilnowałam i sprawdzałam] tu coś stuknęło, tu się przewróciło, tu jakieś drzwiczki zaczęły trzaskać. Widzę, że po zejściówce schodzi Łukasz. Proszę więc, żeby sprawdził, które drzwiczki tak klapią. W tym momencie słyszę mocne uderzenie i widzę jak szafka z talerzami otwiera się sama i z górnej półki wyskakują talerze jeden za drugim. Atakują Łukasza! Na szczęście żaden w niego nie trafił, ale kilka się potłukło – trzy ocalały. Łukasz ze szczotką i śmietniczką miotając się między ściankami i kanapami sprzątał „nomen omen” – skorupy (jego nazwisko podobnie brzmi).

Psiak wystraszony całą tą sytuacją wciskał się w kąt kanapy tak, że nie miałam dla siebie miejsca. Gdy wreszcie udało mi się go przesunąć i położyć obok, zmuliło mnie okrutnie. O matuś! Jeszcze nigdy tak mnie nie zmogło. Zastanawiałam się w którą stronę w razie czego się odwrócić żeby było najmniej sprzątania. Nie byłam w stanie wyjść do kokpitu, bo tak rzucało łajbą. A tam podobno (dowiedziałam się później od kapitana) Hen trzymał się steru a na pokładzie zalegały 4 łańcuchy – czyli załoga.

Gdy po dłuższym czasie walki z własnym żołądkiem usłyszałam odgłos silnika – pojawiła się nadzieja, że wpływamy do portu. Ale nieeee!!! To jeszcze nie to!!! To dopiero zrzucanie żagli i zmiana kursu, żeby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Dopiero o 18:00 tej zakotwiczyliśmy w porcie rybackim w mieście Barletta.

Miejski port był za płytki dla nas. Miasto Barletta podobno nawet ładne ale nikt nie miał ochoty robić wyprawy pontonem na brzeg. Pierwsze, co przyszło do głowy to napić się solidnego drinka, żeby błędnik odkolebał to, co do tej pory parę godzin kolebało. Potem obiadokolacja bo od śniadania brzuszki puste. Może na szczęście, bo nie było czym rzygać.

Jakoś nawet nie mieliśmy ochoty na dłuższe pogaduchy i dość wcześnie poszliśmy spać.

07.09.- niedziela

W nocy trochę bujało, ale tak jak lubię – do snu. Jednak o 5:00 –tej zaczęły łapać mnie skurcze w obie stopy. Cholera!!!  Długi czas nie miałam już tego problemu. Musiał wrócić teraz?! Chodziłam, masowałam, cudowałam. Zobaczyłam na horyzoncie piękną, czerwoną łunę wschodzącego słońca. Wyszłam do kokpitu i ździebko się wystraszyłam, bo wiatr nas obrócił i rufa wydawała mi się niebezpiecznie blisko betonowej kei. Obudziłam Henryka żeby ocenił sytuację. Ubrał się, wyszedł i siedzi… Myślę sobie: czemu nie budzi załogi? On ze stoickim spokojem stwierdził, że jeszcze mamy 20 m i chyba się nie zbliżamy. Jednak po dłuższej chwili zadecydował, że trzeba się zbierać. Najpierw skrócić przerwany szot foka i zawiązać na nowo.

Dog service na pontonie

Potem Allan z Łukaszem zabrali pontonem Pirata na Si-kupę i zniknęli na dość długo. Wrócili z piesełem, którego tyłek wsadzili w torbę foliową bo biedak się ubrudził. Pewnie wczorajsze bujanie zbyt intensywnie wymasowało kiszki zwierzaka, a ja musiałam wyprać futerko czterołapnego załoganta.

Zarówno mina Allana jak i Pirata, mówią wszystko.

Wypłynęliśmy z portu o 8:00. Kierunek dalej na południe.

Płynąc pijemy kawę. Dziś stawiamy tylko foka. Wiatr 12 kts i obawa żeby nie zrobiło się tak, jak wczoraj. Na szczęście płynęło się bardzo przyjemnie. Kambuziaki Allan i Enrique zrobili śniadanie – grzanki z szynką, pomidorami i rukolą. Nie wiem czemu przyszło mi do głowy żeby ten tandem nazwać Por i Favor. Po hiszpańsku „por favor” to proszę, a po polsku por i duży faworek.

po prawej Por, po lewej Favor
Stanisław i Enrique
Wpływamy do Trani

O 12:00 wpłynęliśmy do portu w Trani. Bardzo pięknie zacumowaliśmy obok jachtu wyczarterowanego przez Polaków w Chorwacji.

Nasze kambuziaki Por i Favor od razu po załatwieniu portowych opłat i formalności pobiegli do miasta. Po dłuższym czasie przyszli, pokombinowali co mogą zrobić na obiad i znów pobiegli w miasto. Stanisław, Łukasz, Henryk i ja rozmawialiśmy w kokpicie co chwilę zagłuszani przez kościelne dzwony (kilka kościołów wokół portu), albo silniki motorówek.

Kambuziaki wróciły z zakupami po dwóch godzinach. Że też im się chciało iść kilka kilometrów do otwartego w niedzielę supermarketu!!! No cóż, młodość!!!

Teraz druga część załogi poszła w miasto. A zespół Por Favor zabrali się za gotowanie. Chciałam się trochę zdrzemnąć ale się nie dało, bo narobili takiego zapachu, że nawet do kokpitu docierał. Na obiad był makaron z ragu i serem Grana Padano  – Pyszności!

A może jeszcze sera?

Po obiedzie jeszcze kawa z ciasteczkami cantuccini. Dolce Vita! Znów zaleganie – nasze, bo resztę poniosło na plażę.

To zwis pieski elegancki.

Wrócili o zachodzie słońca. Knajpki portowe rozświetliły się na kolorowo. Pięknie tu. Długo siedzieliśmy w kokpicie sącząc drinki i słuchając muzyki. W nocy załoga jeszcze raz poszła na spacer a my z Henrykiem spać.

Hej żeglarzu, czy wypatrujesz pięknych kobiet?

08.09. –poniedziałek

Obudziłam się o 6:00 ale to za wcześnie by wstawać więc wtuliłam się w poduchy i dotrwałam do 8:00. Dziś nasza wachta kambuzowa. Hen zrobił kawę a potem zabraliśmy się za śniadanie. Stanisław dzielnie nam towarzyszył. Smarował, kroił, układał.

Nasze śniadanko.

Niestety Por i Favor gdzieś nam zniknęli. Zjedliśmy śniadanie we czwórkę zostawiając na stole „przydziałowe” kanapki i sałatki. „Szwendaczki” wrócili dopiero przed 11:00. Nie chcieli nic jeść tylko pochowali wszystko do lodówki na później. Z portu wypłynęliśmy o 11:30. Pięknie się płynęło pod pełnymi żaglami.

Wypływamy z Trani
Pod pełnymi żaglami

Wiatr 12 kts. Spokój, cisza, tylko szum fal. Mieliśmy w planach zakotwiczenie obok portu w Bisceglie, za falochronem. Kąpiele, „pranzo” czyli „lunch” czyli powiedzmy po polsku – mały obiadek. A potem albo dalej do Molfetty albo powrót do Trani. Owszem zakotwiczyliśmy w Bisceglie, ale „Guardia Costiera” przepędziła nas, choć mała motorówka stała tam sobie i facet łowił ryby. W locji informacji o zakazie kotwiczenia nie było. Przestawiliśmy się przed falochron, ale tu bujało tak, że o rozkładaniu platformy kąpielowej nie było mowy. O gotowaniu obiadu też. Zjedliśmy zupki błyskawiczne produkcji włoskiej – chyba sporo gorsze od polskich i popłynęliśmy z powrotem do Trani.

Korbluj Stasiu, korbluj!
Ja mam wszystko pod kontrolą.
Lekcja węzłów.
Niech się młody uczy, ja potem sprawdzę.
Zrzucamy grota.
Kocham cię Pancio, całym psim serduszkiem.

Enrique nie mógł się dodzwonić do typa z portu. Dopiero jak krążyliśmy w środku znalazła się obsługa. Facet sunął po kei jak zombi. Niedbale wskazał miejsce do cumowania. Potem odebrał prawą cumę i od razu podał prawy muring, zamiast odebrać lewą cumę. Wiatr dmuchał z boku i ustawiło nas wzdłuż pomostu zamiast rufą. Potem marinero mocno zniesmaczony podał lewy muring. Chłopaki szarpali się z obślizgłymi i mocno pochamranymi linami. „Pomimo” stanęło rufą do kei ale jeden z muringów zaplątał się gdzieś pod spodem. Po chwili przypłynęli małą łódką, coś kombinowali, ale na moją inżynierską głowę jakoś nie w tym kierunku ich myślenie szło.  Inne „inżyniery” z załogi potwierdziły moje podejrzenia. Marinero stwierdzili, że tylko nurek może pomóc. Allan jest nurkiem, ale jemu nie wolno. Rano nurek przyjedzie, odplącze i… skasuje odpowiednio. Byliśmy wkurzeni, bo nie widzieliśmy naszej winy w złym przycumowaniu, tylko leniwego marinero, który ruszał się jak mucha w smole i zarządził złą kolejność działań. Od sąsiadów cumujących przy tej samej kei – Włochów, Enrique dowiedział się, że to często się zdarza w tym porcie.

W takim stanie są muringi
Spróbuj taki supeł przeciągnąć przez kluzę.

Zabrałam się za gotowanie kolacji, bo załoga po zupkach chyba mocno zgłodniała.

Kasza gryczana gotowana nie w torebkach w głębokiej wodzie, tylko w bulionie z cebulką i przyprawami zawędrowała pod koc i poduszki. Kasza pęczniała a ja zabrałam się za pulpety, które zostały z rejsu z Katarzyną (jej roboty) i do nich sos borowikowy z proszku + surówka z czerwonej kapusty, której jeszcze zostało całe pudełko po lodach. Załoga spałaszowała z apetytem, a na koniec jeszcze chlebem wycierali garnek po sosie. To największa pochwała dla kucharza.

Wieczorem jeszcze trochę posiedzieliśmy i gadaliśmy. Na koniec dnia Łukasz miał wypadek. Stanął przy krawędzi pomostu. Tam deski były nie przykręcone. Niefortunnie przesunęło się to jakoś, bo ogranicznik był wyszczerbiony i nienaprawiony oczywiście. Noga wpadła mu aż po pachwinę. Dobrze, że się chłop nie połamał, ale kostka i łydka obtarte, udo i „klejnoty rodowe” mocno obite.

Wyłamany ogranicznik i latające panele.

Miasteczko urokliwe, ale wyposażenie i obsługa portu od siedmiu boleści. Łazienki to jakieś pływające obskurne kontenery, do których wchodzi się po jednym schodku. W zależności od przypływu schodek ten ma  30 cm albo 50 cm wysokości. Panowie mówili, że jak wychodzi się spod prysznica „ucieszne prospekty daje się gawiedzi” spacerującej nabrzeżem. Nie byłam w środku. Nie mam zamiaru tam wchodzić.

09.09. – wtorek

Henryk wstał wcześnie bo o 6:30 miał być nurek. Faktycznie o tej porze był. Przyszedł z szefem i marinero, który obsługiwał nas przy pierwszym pobycie. Nurek odczepił muring z kila, wyszedł z wody i już się przebrał, ale marinero jeszcze go cofnął, żeby poprawił mocowanie muringu na dnie. Zanurkował drugi raz i podobno jeszcze wyjął jakieś farfocle ze steru strumieniowego. Zapłaciliśmy za nurka żeby zrobił też usługę portową „mannagia!!!”

Po śniadaniu wszyscy panowie zaczęli zbierać się by iść po zakupy. Jakoś trochę podejrzane, że cała czwórka tak chętnie te zakupy chce nieść. Myślę, że po drodze jest jakiś fajny barek. Po dłuższym czasie pojawili się obładowani zakupami o barek nie pytałam – zakupy ważne.

Z portu wypłynęliśmy dopiero o 12:50. Pierwotne plany, że popłyniemy do Vieste wzięły w łeb, bo zabrakłoby czasu. Płyniemy sobie leniwie, spokojnie, tylko na foku. Słuchamy muzyki… luzzzz….

„Płyniemy spokojnie pośpiechem się brzydząc..”

Do Manfredonii dopływamy ~20:00 – jest już ciemno i oczywiście, jak na złość wzmógł się wiatr i odpychał od Y-bomu. Ale sprawna załoga dała radę.

Na kolację wykazał się Łukasz – ugotował tagliatelle z frutti di mare – wyszło mu bardzo dobrze.

Dumny z siebie kucharz.

Potem nocne międzynarodowe, a nawet międzykontynentalne rozmowy i …Buona notte!

10.09. – środa

Niebo mocno zachmurzone. Kropi deszcz. Totalna flauta. Żeglowanie jedynie „od brzegu szklanego, po szklany horyzont, gdzie szronu rozpina się mgła”. Obiad w „Movido” – naszym pobliskim barku. Pogaduchy, bez pośpiechu.

Uwaga! Nadciąga kapitan!
Załoga w koszulkach „firmowych” pomysłu Łukasza
Czego się napijemy?
Ja mam dubeltówkę
Pirat zajął ulubioną pozycję – między stopami Pańcia.
Antonio daje nam wskazówki dotyczące sąsiednich portów.

Potem pojawił się Antonio, przysiadł się do nas i przekazał kilka ważnych informacji o pobliskich portach. Potem jeszcze załoga poszła do miasta.

Quatro arancini – cztery pomarańcze
Arancini z Manfredem
Stasiu, parasol nie tak się nosi!
Por Favor – zgrany duet
Najmłodszy z załogi to i ma prawo pogłupieć.

Enrique koniecznie chce kupić haczyki do wędki, która jest na łódce. Obiecuje nałapać nam ryb, chociaż sam ich nie jada.

Moje „obacwaj”

11.09. – czwartek

Mieliśmy się szybko zebrać i wypłynąć ale… Młodsi pobiegli po zakupy. Starsi tankowali wodę. Wypłynęliśmy  z portu dopiero o 11:00. Wiało fajnie ale prosto w du..ę. Sterowanie nie łatwe, ale załoga fajna, sprawna, więc OK. Nie jest to jednak takie żeglowanie jak w Chorwacji.

Dorwałam się do steru
Jaka dumna!
Na motyla łatwo nie jest.
Najlepsza miejscówka – między udami Pańci i Pańcia

Wybudowała się fala i zaczęło mocno bujać. Już nawet przez moment pomyślałam o założeniu „Klubu kolorowych ptaków” [pawi], ale po wnikliwej analizie horyzontu zrezygnowałam. (Gapienie się na horyzont naprawdę pomaga.)

Podmuchy wiatru ponad 30 kts. Komenda: rolujemy foka. Płyniemy na samym grocie. Nagle ..Łup!! Jeden z porywów zmienił kierunek – wiatr walnął z ogromną siłą w żagiel od drugiej strony. Zrobiliśmy niekontrolowany zwrot przez rufę. To nie było zabawne! A parę godzin temu Hen tłumaczył i pokazywał młodym jak robi się zwrot przez rufę tak, by było wszystko pod kontrolą. No cóż bóg Auster (to ten od południowego wiatru) z bogiem Aquilo (fachowcem od północnego) zadrwili sobie z nas.

Postanowiliśmy poszukać jakiejś przyjaznej zatoczki żeby zakotwiczyć, zrobić jedzenie, popluskać się, a może nawet przenocować. Ale tak, jak wspomniałam, to nie Chorwacja. Takich zatoczek nie ma. Zakotwiczyliśmy przy „Spiaggia di vignanotica”, ale fala z morza i tak wchodziła. Dodatkowo kręciły się jak wściekłe motorówki z wycieczkami oglądającymi atrakcyjne klify z jaskiniami i bujały nami niemożliwie.

Por i Favor dzielnie walczyli w kambuzie i robili coś pomiędzy hiszpańską  paellą a włoskim risotto z warzywami i krewetkami. Zrobili rewelacyjne jedzonko w koszmarnych warunkach.

Trzeba było zwijać się stamtąd. Zdecydowaliśmy, że jednak nie ma co szukać zatoczek. Trzeba płynąć do portu Vieste.

Vieste
Za szczęśliwe zacumowanie!

Enrique dostał wczoraj od Antonia telefon do zaprzyjaźnionego marinero i zadzwonił. Ten przekierował go do kolegi, który akurat był w porcie.  Dzięki wszystkim ludziom dobrej woli, pięknie przycumowaliśmy. Wujek Allan poszedł z piesem na spacer, a ja zabrałam się za kolację.

Dziś moja i Henryka wachta, ale trochę się pozmieniało i na falach gotowali krewetki Por i Favor a ja mam zrobić „caccio e pepe” czyli makaron z serem i pieprzem – prosta sprawa. Wstawiłam wodę na makaron, Stanisław zaoferował pomoc przy tarciu sera. Czekamy aż woda się zagotuje i… gaz się skończył. Przestawiam się na kuchenkę elektryczną – pomaga Allan. Słyszę, że w kokpicie jakaś ożywiona rozmowa ale nie po polsku, nie po hiszpańsku tylko po angielsku. Wśród moich chłopaków siedzi jakiś starszy pan – Richard z Niemiec. Dziarski osiemdziesięciolatek. Mieszka tu w porcie, bo ma swoją łódkę. Chce popłynąć do Ameryki, ale skończył mu się paszport i czeka na nowy. Siedzą, gadają, popijają i czekają na mój makaron, który miał być za max 15 minut. No wreszcie się ugotował! Allan pomógł odcedzić, mieszać, a potem nakładać na talerze i wydawać. Gość oczywiście dostał porcję. Wszyscy wciągnęli błyskawicznie, niektórzy jeszcze  prosili o dokładkę.

Dziadek bardzo się rozgadał – miał ciekawe życie ale zrobiło się późno. My z Henrykiem zaczęliśmy zbierać się spać, a załoga skorzystała z naszego ruchu i zebrali się od stołu aby pójść w miasto, więc i Richard poszedł do siebie. Dobranoc!

12.09. piątek

Port w Vieste

Podjęliśmy decyzję, że dziś zostajemy w Vieste i nigdzie nie wypływamy, bo może być problem z powrotem. Mają być jakieś regaty, więc może być ciasno. Załoga chce zwiedzać miasteczko. Jutro popłyniemy wprost do Manfredonii. Parę słów o porcie w Vieste. Keja, przy której stoimy należy do jednej firmy i jest zamknięta bramką na ogólnodostępny deptak. Nie ma ani kibelków ani łazienki, ale marinero z pływającego domku-biura udostępniają swoje „bagno” [łazienkę] dla przybyszy. Panowie mówią o tajemniczym schowku, gdzie jest klucz na wypadek gdyby ich nie było. Ale trochę głupio tak wparować człowiekowi do biura gdy siedzi za biurkiem. Sorry – jestem na musiku… przycisnęło mnie, idę do Ciebie zrobić kupę. Dla mnie wyprowadzenie psa na spacer było prawdziwym przeżyciem. Cała keja się buja. Poza tym ma jako nawierzchnię coś w rodzaju ażurowych, plastikowych skrzynek, które też pod stopami sprężynują, uginają się. Małe psie łapki wpadały w otwory, więc pieseł też miał problem.

Taki pomost.

Keja bardzo długa, a my przycumowani na samym końcu. Po spacerku bolały mnie wszystkie mięśnie nawet te, o których istnieniu dopiero teraz się dowiedziałam.

A załoga zwiedza miasto.

Dzisiaj nadrabiam zaległości w pisaniu i niestety koresponduję z klientami, którzy zgłaszają jakieś problemy. Czyli musiałabym uciec od pracy jeszcze dalej. Tam, gdzie nie ma zasięgu sieć telefonii.

Godzina 19:00 załogi jeszcze nie ma. My głodni, przygotowaliśmy surówkę, ziemniaki – wszystko po to, żeby jak przyjdą szybko zrobić jedzenie.

A w nosie! Kichy marsza grają, więc nie czekam. Robię jedzenie dla nas. Oni będą sobie odgrzewać jak wrócą. Ugotowałam ziemniaki, odstawiłam z wodą i zaczęłam smażyć kawałki kurczaka w panierce – kupione w Famila. I proszę! Chyba zapach zwabił włóczykijów. Kolację zjedliśmy razem.

13.04.- sobota

Dziś musimy wrócić do Manfredonii, bo jutro raniutko załoga wraca do Polski. Samolot nie poczeka.

Jakoś tak dziwnie się zeszło, że zamiast o 8:00 (takie były plany) wypłynęliśmy dopiero o 9:30. Kapitan od razu kazał stawiać grota. Zaraz potem miał być fok, ale jednak najpierw kambuziaki podali śniadanie. Fok chwilę zaczekał. Wiatr kiepski bo tylko 5 kts z zachodu. Ale się płynie i podziwia miasteczko Vieste od strony morza.

Wiatr jednak słabnie i w dodatku zaczyna dmuchać w nos. O 11:10 odpalamy „grot diesla”.  Płyniemy blisko brzegu i podziwiamy skały i groty.

Dom z bezpośrednim dostępem do morza. Na skróty – 3 minuty, a drogą 3 godziny.

W oddali na morzu widzimy jachty biorące udział w regatach. Nie widać żeby się przemieszczały. Chyba stoją pod pełnymi żaglami i czekają na wiatr. Gorsza pogoda nie mogła im się trafić.

Enrique chyba złowił merlina.
Dzielnie walczył ale… ech…

 Trochę znudził nam się hałas silnika, brak wiatru i prażące słońce. O 13:30 stanęliśmy na kotwicy żeby się popluskać. Woda cudna, ciepła.

też mnie wyplusknęli

Gdyby nie motorówki, które co chwilę robiły fale – byłby raj. Allan na prośbę kapitana zanurkował i sprawdził stan dna – czy praca zlecona wczesną wiosną została dobrze zrobiona. – Dobrze!

Korzystając z postoju Por i Favor zrobili zupki błyskawiczne na „pranzo”. Jedna motorówka przepłynęła tak blisko, że fala wylała nam zupę z jednej z miseczek. Nie zdążył nikt jej złapać. Trzeba było sprzątać kokpit z makaronu.

Ptaszydło czekało na kluseczki

O 14:15 podnosimy kotwicę i płyniemy dalej. Ciągle na silniku. Po około godzinie rozwijamy foka żeby  trochę przyspieszyć. Ale po skręcie w kierunku portu płyniemy już bez żagla bo wiatr dmucha w nos.

Dopływamy o 17:00. Najpierw tankowanie. Stacja samoobsługowa, więc nie ma pomocy ani przy cumowaniu ani tankowaniu. Potem cumowanie na swoim miejscu. Pomocy nie wzywaliśmy, bo załoga sprawna, ale marinero i tak podpłynęli pontonem i pomogli.

To nie samochód – tankowanie nie jest łatwe.

Potem chłopcy dziarsko zabrali się za tankowanie wody i mycie pokładu. Później pobiegli po zakupy – jakieś wina i sery do domu. Po powrocie spakowali się. Wyszykowaliśmy się wszyscy, bo Enrique zarezerwował stolik w „Al Molo 20” na 20:30 żeby zjeść pożegnalną kolację. Na przystawki: cozze (małże) i mix owoców morza. Mix zawierał jednego przegrzebka z warzywami, jedną maleńką sepię, ośmiornicę na dwa sposoby, kilka małż pieczonych, kalmary w jakimś zielonym sosie, kilka plastrów łososia i jedną langustynkę. Każdy popróbował, co chciał, albo co mu zostało na talerzu i dojadł małżami, których był dostatek. Secondi piatti – dla każdego coś miłego. Stanisław – mix mięs grillowanych, Łukasz pizzę „diavolo”, Enrique – makaron orecchiette z grzybami, Allan – risotto z owocami morza, a my z Henrykiem pizzę z grzybkami i sosem truflowym. Wszyscy sobie chwalili, a ja naszą  pizzą byłam wprost zachwycona. Było piwo z nalewaka, wino – co, kto sobie życzył. Na koniec wypiłam jeszcze Aperol Spritz. Cały rachunek za 6 osób z napitkami i coperto wyniósł 150€. Nie wiem, czy za tyle nad Bałtykiem pobiesiadujecie.

Mix frutti di mare
cozze
pizza z sosem truflowym
mix mięs z grilla
orecchiette
pizza diavolo
risotto frutti di mare

Pożegnaliśmy się z załogą. Wszyscy poszli spać. O 4:00 muszą wstać bo umówili taksówkę na 5:00 żeby pojechać na lotnisko.

14.09. – niedziela

Obudziłam się o 5:20 i zobaczyłam, że załogi naszej już nie ma. Tak cichutko się zebrali, że przespałam ich wyprowadzkę. Korzystając z okazji, że nigdzie nie wypływamy, nie ma wachty kambuzowej i żadnych obowiązków oprócz spaceru z piesiem, który też nie upominał się o wyjście.

Zalegaliśmy wszyscy do 9:00. Dziś dzień odpoczynku i ewentualnie jakichś drobnych prac, gdy już lenistwo się znudzi. Felerem jest to, że do picia mamy tylko wodę – głównie niegazowaną (tzw. żabiankę), jedną butelkę coca coli ( drugiej nie liczę, bo zero cukru, a w moim odczuciu pięć razy słodsza od normalnej) i napoczętą butelkę wermutu. Załoga opróżniła dzielnie barek i lodówkę. „Majonez” się skończył i polecieli do domu. Nie chce nam się jechać po zakupy. Wiem, że w niedzielę w Famila będzie tłum z dzieciakami. Nie jemy więc chleba, bo nie mamy – to na odchudzanie. W picie i lód zaopatrzyłam się w barku. Nie zginiemy – jest dobrze!

Przy zdejmowaniu pościeli w kabinie rufowej znalazłam męskie slipki. A przed przyjazdem załogi w tej samej kajucie znalazłam biustonosz. A jeszcze wcześniej damskie majtki. Jakaś specyfika tego miejsca?

Dopiero koło 14:00 dojrzałam żeby coś na obiad zrobić. Chyba dlatego, że doszły do mnie smakowite zapachy z restauracji „Bakalajo”. Dziś niedziela, więc jest ona czynna również w porze „pranzo”czyli lunchu. Ja postanowiłam zrobić przegląd szafek i lodówki i ugotować na winie – czyli co się pod rękę nawinie. Mam składniki: resztkę ryżu, trochę cebuli, marchewkę pokrojoną w julienne [nie wiem po co chłopaki to kupili], trochę natki pietruszki i pancettę [włoski boczek]. Co i jak mam zrobić?! Będę smażyć i dusić, podlewać bulionem z kostki, a na finał zadecyduję jaki sos dodać: tandori – indyjski, czy passata basilica – włoska. Finalnie dodałam passatę. Wyszło perfetto! Chyba nawet Gordon Ramsey zaakceptowałby konsystencję.

Do wieczora leniwe ruchy, tu coś ułożę, tu poprawię. Coś przyniosłam z samochodu. W samochodzie trochę ogarnęłam ale to wszystko chyba tylko dla oszukania sumienia żeby nie było, że nic nie robię.

Jutro zabiorę się bardziej dziarsko obiecuję!

15.09. poniedziałek

Jakoś kiepsko spałam – niespokojnie. Zasnęłam dobrze nad ranem. Wstaliśmy dopiero o 9:00. Nawet pieseł nie upominał się o spacer. Sącząc kawę i wkurzając się na maksa próbowałam zabukować noclegi na drogę powrotną. Najpierw z Internetem kłopot. Potem okazało się, że sprawdzone przez nas miejsca – w tym terminie są zajęte. Trzeba szukać na nowo. Booking zaproponował pomoc. „Napisz co Cię interesuje, a my pomożemy zaplanować podróż”. Napisałam: dwa noclegi w drodze z Manfredonii do Piastowa, wypisałam jak podzielić trasę, że dwie osoby i pies, że na parterze albo z windą no i oczywiście terminy. Sztuczny imbecyl myślał i wymyślił, że wspaniałym rozwiązaniem jest dla mnie nocleg w Poznaniu. No rzesz ku…..!!! I bądź tu człowieku kulturalny i spokojny.

Jakoś poradziliśmy sobie bez „sztucznej inteligencji”. Póki co, nawet z PESELozą lepiej, czy gorzej ale dajemy radę. Na śniadanie – po raz kolejny ryż. Mimo, że bardzo smaczny, na szczęście się skończył. Trzy razy z rzędu to samo może się znudzić.

 Pojechaliśmy po zakupy. Najpierw do sklepu rybnego, bo może będą vongole. Nie było – będą „a domani” – jutro. No to kierunek bazarek – może wreszcie uda się dotrzeć bez przygód. A na bazarku o matuś!!! Jak ja to lubię!!! Zapominam o bożym świecie, nawet o robieniu zdjęć. Warzywa, owoce, orzechy, przyprawy, wędliny, sery, wina, oliwy – jest wszystko, mimo, że za godzinę się zamyka. Kupiłam vongole, wprawdzie małe ale 5€ za kilogram a nie 15€ – tyle kosztują w sklepie. Duże w sklepie kosztują 25€ /kg. Do vongoli: cipola, aglio, vino bianco e pommodorini. Poza tym ziemniaki, owoce, sery: pecorino i grana padano a także salami. Wszystko za naprawdę niewielkie pieniądze. Potem jeszcze wizyta w Famila po makarony, oliwę, i napitki. – Souveniry do Polski. Wróciliśmy skatowani upałem. Zrobiliśmy przystanek w barku na sok pomarańczowy, tzn. Hen z Piratem bo ja pobiegłam z vongolami do lodówki i wróciłam do barku. Tak nam się dobrze siedziało, że jeszcze zjedliśmy frytki i sałatkę – jedna porcja do spółki a i tak nas znokautowała. Aperol Spitz na popicie, a właściciel wcisnął Henrykowi jeszcze deser – tiramisu. Wróciliśmy na łajbę i padliśmy. Po krótkiej drzemce spakowałam pościel po załodze i poszłam z wózkiem do samochodu robić porządki w zakupach tych, co do domu i zabrać te, co na łajbę. Poukładałam ładniusio, złożyłam jedno siedzenie robiąc miejsce skuterkowi Henryka. Przywiozłam zakupy na łajbę. Hen odebrał w kokpicie, potem podał do kambuza. Poukładałam – uważam, że zasłużyłam na odpoczynek i Aperol.

Vongole zrobiłam dopiero po 20:00 bo jakoś nie byliśmy głodni. Dobrze, że jedliśmy je we dwójkę, bo kulturalnie to się nie dało. Małe, więc sporo pracy – wysysanie, ciamkanie, siorbanie… maczanie paluchów w rosołku. Oj tam… oj tam… nikt nie widział.

16.09. – wtorek

Dziś ma być bardzo pracowity dzień. Pakowanie, sprzątanie. Trzeba zrobić wszystko, aby jutro tylko napić się kawy, wynieść ostatnie torby i jechać.

Nie jest łatwo. Upał. Kombinuję, co do samochodu wywieźć dziś i jak to poukładać aby w czasie podróży był łatwy dostęp do jedzenia i torby tzw. „hotelowej”. Żeby nic się nie stłukło, nie zgniotło.

Na obiad zrobiłam ziemniaki, jajo sadzone i kefir. Był jeden feler – całkiem nie wiem czemu kefir był słodki. Jakoś mi to nie pasowało. Po obiedzie trochę zalegliśmy ale potem resztkami sił pakowaliśmy i sprzątaliśmy dalej.

Postanowiliśmy skuterek Henryka zabrać do domu, a na łajbie zostawić składany wózek.

Każdy sposób podróży jest dobry.

Wywiozłam cały majdan – z piesełem na wierzchu stosu bambetli. A Hen pojechał na swoim jeździdełku, żeby najpierw upakować to, co nieforemne i nie będzie potrzebne w podróży. 

Wracając z parkingu zajrzeliśmy do barku. Henrykowi ten słodki kefir zalegał na żołądku. Zamówiłam więc dla niego „digestivo” – nalewka ziołowa robiona na różne sposoby ale zwykle pomaga. Sama delektowałam się koktajlem Violetta – nie wiem co jest w składzie. Wygląda jak rozcieńczony denaturat a smakuje hm… kwiatowo.

W naszym barku, który jest przy przejściu z parkingu na keję. Grzech nie przysiąść.

Robił się już zmierzch, więc poszliśmy dokładnie zmierzyć ponton, bo kupiony pokrowiec okazał się za duży. Poza tym trzeba go dobrze przywiązać żeby wiatr go nam nie zabrał. Pirat ciekawski asystuje oczywiście. Po jakimś czasie znudził się i poszedł do kokpitu objąć jak zwykle wachtę portową. Po paru chwilach usłyszałam, że szczeka ale nie z kokpitu tylko jakby przy bramce kei. Pobiegłam więc i wołam czorta, ale go nie widzę i też nie słyszę. Pan, który stoi ze swoim psem na deptaku pokazuje mi, że mój pies wpadł do wody. O matko!!! W wodzie go nie widać! Poza tym jest już ciemno. Latarnie nie oświetlają przestrzeni pod keją. Biegam, wołam… nic! Próbuję zaglądać pod spód. Nic nie widać. Miałam już najgorsze myśli. W przypływie adrenaliny nawet Henryk jakoś szybko się pozbierał i już był przy bramce. Przybiegł też Sierioża –  znajomy, który cumuje swój jacht przy naszej kei ale bliżej końca. Świecił latarką i zaczął mnie uspokajać, że pies jest pod pomostem cały i zdrowy. Nie wiem kto, ale ktoś zadzwonił po marinero. Przypłynęli pontonem. Znajomy Sierioży wskoczył do nich. Wpłynęli pod pomost i wyciągnęli przerażonego i mokrego psiaka. Okazało się, że wyszedł z wody na kamienie poukładane przy betonowym nabrzeżu pod keją i tam czekał na ratunek. Do pontonu prawie sam wskoczył, bo przecież doskonale wie, że ten pojazd jest fajny i wozi go na spacerki. Ze mnie zeszła adrenalina i poczułam się jak przekłuty balon. Tego wieczora już nic nie robiliśmy. Opłukałam tylko futerko rozbójnika w słodkiej wodzie, wypiliśmy po drinku i poszliśmy spać. Przeżyliśmy horror. W nocy budziłam się i sprawdzałam, czy futrzak jest na swoim miejscu.

17.09.- środa.

O 6:20 zadzwonił budzik. Zerwałam się, żeby ogarniać to, co jeszcze zostało. A było tego sporo, bo wczorajszy plan przez małego potworka nie został wykonany.

W drogę wyruszyliśmy ~10:00. Przed nami 730 km. Nocleg ma być nieopodal Rovigo.

Ci vediamo Manfredonia!
Taka jazda

Niestety na autostradzie nieustający korek. Pierwsze 325 km jechaliśmy 6 godzin. Koszmar!!! Następne kilometry raz trochę lepiej, a raz znów w korku. Około 19:00 zjeżdżamy szczęśliwi z autostrady i… managgia!!! Automat nie czyta naszego „biglieto” i nie otwiera szlabanu. Hen wycofuje się do sąsiedniej bramki i tu – to samo!. Obsługi żywej nie ma, więc nie ma jak walczyć z automatem.

Zobaczyłam, że jest obok posterunek „Polizia stradale” . Pomaszerowałam więc do nich, zaczęłam dobijać się do furtki. Wyszedł starszy facet i młoda kobitka. Nawet nie podeszli do furtki tylko z daleka pytali o co chodzi, no i oczywiście kompletnie nie rozumieli co mówię. Mówiłam trochę, po angielsku, trochę po włosku – i jeszcze łapą wymachiwałam, że ten szlaban jest roto, kaput, zdechł.. Widząc mojego maksymalnego wk…rwa. Wyszedł jeszcze jeden policaj i poszedł ze mną do szlabanu. Oczywiście wpychał nasze biglieto w automat, a ten z uporem go wypluwał. Coś pokombinował i otworzył nam szlaban. Potem tłumaczył, że powinniśmy przez Internet zwrócić się do zarządu autostrad i tak uregulować należność. OOO!!! Nie doczekanie!!! Za wielogodzinną udrękę jeszcze mam płacić?! Na miejsce noclegu dotarliśmy około 20:00. I tu Pan gospodarz znów uszykował nam niespodziankę. Pokój na piętrze – po stromych schodach. O nieee!!!! Dość tego! Ma być na parterze!

Gdzieś tam dzwonił, z kimś dość długo gadał i niezbyt zadowolony udostępnił nam pokój na parterze.

Pokój faktycznie czyściutki, łazienka też; niby nasza ale w korytarzu, po którym gospodarz może się przechadzać. Okna i okiennice pozamykane, że nawet światła dziennego nie wpuszczają (na booking – napisane, że pokój z widokiem na dziedziniec). Widoku „0” ale jest klima, a okien się nie otwiera bo zanzary – całe ich chmary (komary). Miała być też kuchnia dostępna. Ale dostępna była tylko mikrofala bez naczyń i zlewozmywaka. Po drodze jedliśmy jajka na twardo. Ja zjadłam tylko jedno i jakieś arancino z ryżu kupione na stacji benzynowej – głodek trochę dokuczał.  Na kolację zjedliśmy więc brzoskwinię, którą przezornie pokroiłam i zapakowałam w pudełeczko po lodach.

18.09.- czwartek

Taki widok z parkingu przy kwaterze

O 7:00 rano Pan zaserwował nam kawę z termosu i mleko też z termosu – ale bardzo smaczne. Poza tym ciepłe rogaliki, oczywiście słodkie. Które zjedliśmy na serwetkach papierowych, bo talerzyków do nich nie było. Był za to nóż i widelec – kompletnie nie wiem do czego.

Wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu. Po drodze ogarniałam internetowo zakup winiet: austriackiej i czeskiej.

Planowany nocleg jest w Mikulovie w Czechach. Znów do przejechania kolo 700 km. Znów mnóstwo tirów, które robią sobie wyścigi i potrafią wyprzedzać jeden drugiego przez kilometr albo dłużej. Ukojeniem dla oczu są widoki Alp. One zawsze robią wrażenie.

na długich odcinkach tylko jeden pas ruchu ale jedziemy.
Jak zwykle w Wiedniu
Już Mikulov

Dojechaliśmy na nocleg właściwie bez problemu, więc powinna mi się zapalić czerwona lampka. Parkingi są przed „pensionem” i na podwórzu. Ten na podwórzu właściwie już zajęty. Poszłam do recepcji a tam dowiaduję się od sympatycznej Pani, mówiącej po polsku, że pokój mamy na 2 piętrze. Przecież w necie jest dostępność dla niepełnosprawnych! A tu z każdej strony po 3 – 4 schodki. Jedyne, co udało mi się uzgodnić, to pokój nie na drugim a na pierwszym piętrze.

Jestem wściekła na Booking. Co z tego, że wyszukuję dostępność na parterze lub na wyższe piętra windą. Nigdy nie wiadomo, może obiekt ma tylko jeden pokój na parterze i właśnie komuś innemu go przydzielono. W tym przypadku, pokój dla niepełnosprawnych był 4 –osobowy i już zajęty przez rodzinę.

Jak już się wtarabaniliśmy po niewygodnych schodach na górę Henryk padł jak łańcuch. Ja kombinowałam co zjeść, bo po drodze zjedliśmy nugetsy ale to było dawno.

Pozostało zjeść włoskie przepyszne winogrona zapakowane w drugie tajemnicze pudełko po lodach.

Chyba jeszcze nie było 20-tej jak poszliśmy spać. Nocka była bardzo kiepska. Łóżko właściwie wygodne ale poduszka tak gigantycznych rozmiarów, że nijak ułożyć się na niej. Jak położyłam się na boku głowa wpadła w czeluść poduszkową i to co było z przodu zatykało nos i usta.
Noc to była walka o życie z poduchą potworem. Na krótko udało mi się zapaśniczym chwytem zgarnąć potwora pod siebie, z całej siły przycisnąć i chwilę w tej pozycji pospać.

19.09. – piątek

Tu był nocleg

O 6:00 Henrykowi znudziła się walka z jego poduchą i zaczął się zbierać do wyjazdu – musiałam zebrać się i ja.  Poranek rześki. Posłuchałam mojej synusiowej i wzięłam ubranka na zmianę. Uprzedzała, że możemy mieć szok termiczny rankiem. Faktycznie w Manfredonii rano było ponad 20 stopni. Tu tylko 13.  Mimo, że podróż ma być sporo krótsza bo tylko 530 km; jednak tyłki zrobiły nam się po dwóch dniach kanciaste i bolące. Robimy krótkie przystanki. Planowałam, że po drodze zrobimy zakupy jedzeniowe w warzywniaku, ale pomysł przestał wydawać się mądry jak już byliśmy blisko domu. Stwierdziłam, że znajdę coś w zamrażalniku, poza tym mamy picie, więc nie umrzemy. Koło 14:00 byliśmy w domu.. kochanym domeczku! Henryk padł, a ja siłą rozpędu rozpakowałam samochód. Wiem, że gdybym też się położyła, to samochód (a w nim sery) czekałyby do jutra.

Chyba się kurde starzejemy. Tzn wnętrze jeszcze w miarę młode, tylko opakowanie potwornie się zużyło.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *