Ich troje i pies 05.06.-24.06.2025

05.06. – czwartek

Wczoraj wieczorem Kasia przywiozła swoją walizę i jedzonko. Spakowaliśmy wszystko, żeby rano było gotowe. Wyjazd zaplanowany na godzinę 5:00. Wstałam przed 4:00-tą, zrobiłam kawę, ogarnęliśmy się i o 5:00 byliśmy pod Kasi domem – już na nas czekała. Tak lubię – punktualność!!!

Autko zapakowane pod dach. Zdjęcie robione gdzieś na parkingu.
Najważniejszy pasażer jest.
Jedziemy
a nawet śpimy
Alpy już po włoskiej stronie
robi się ciepło i kurteczki wylądowały w bagażniku

Przed nami 1107 km wg „gogle maps” do pierwszego noclegu we wsi Cornino po włoskiej stronie Alp. Po drodze krótkie przystanki – tylko na siusianie, a i tak na nocleg dojechaliśmy sporo po 19-tej.

Tu nocujemy
Takie widoki sprzed domu

Sympatyczna gospodyni – Pani Mercedes namawiała nas na festyn, który mijaliśmy po drodze. Mówiła, że jest dobre jedzenie, zabawa itp. Ale my po takiej podróży byliśmy mocno „kwadratowi”. Poza tym po drodze zjedliśmy pizzę.

śmieje się jak Kasia do pizzy
ale się opycha – chyba dobre jedzonko

06.06. – piątek

przed dalszą drogą
Kasia znów je

Rano ~8:00 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy zajrzeć do Padwy a potem do Chioggi.

po drodze cornetto + cappuccino = felicita
tra la la la! felicita!

W Padwie jest tak dużo do oglądania, że można tam spędzić kilka dni a nie kilka godzin. Tym razem jednak chodzi o poczucie atmosfery i ogólne wrażenie. Poza tym ani ja ani Katarzyna, nie mówiąc o Henryku – piechurami dobrymi to nie jesteśmy. Najpierw wybudowana w XIV w. bazylika św. Antoniego. 

Przed bazyliką na placu mnóstwo straganów z pamiątkami (jarmark cudów). Pomiędzy różańcami wiszącymi na obrotowych wieszakach, figurki św. Antoniego, pocztówki, obrazki, szaliki, magnesiki i inne dyrdymały. Ja oczywiście również powiększyłam swoją kolekcję magnesów o miniaturkę pucharku z Aperolem wymyślonym w Padwie. Kasia na pamiątkę wolała magnesik z bazyliką i św. Antonim, choć szukała jakichś koralików na szyję. Jednak wszystkie koraliki były różańcami.

stragany wokół placu
bogato zdobione wnętrze
kaplica grobowa św. Antoniego
kaplica relikwii

Potem podziwiałyśmy piękny, bogaty wystrój bazyliki i kaplicę grobową św. Antoniego. Największym jednak szokiem dla nas obu była kaplica z relikwiami. Jakoś mierzi mnie fakt, że można okaleczyć zwłoki, by zachować : chrząstkę z krtani, podbródek i język świętego. Przepraszam, nikogo nie chcę urazić, ale dla mnie jest to bezczeszczenie zwłok. Tę kaplicę ominęłam.

Mimo, że w Padwie już byliśmy z Henrykiem kilka lat temu, koniecznie chciałam wrócić na Prato della Vale – owalny, gigantyczny plac z rzeźbami osób szczególnie zasłużonych dla Padwy ustawionych po obu stronach kanału otaczającego Isola Memmia z fontanną. Tym razem poszłyśmy w konkretne miejsce, gdzie stoją obok siebie rzeźby Jana III Sobieskiego i Stefana Batorego ufundowane przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Właściwie chyba nie mieli oni szczególnych zasług dla tego miasta, chyba nawet żadnych, ale pomniki stoją.

to nie jest pomnik zasłużonej dla Padwy
Stefan Batory
Jan III Sobieski

Następnym wspaniałym miejscem zaplanowanym do odwiedzin była Chioggia, nazywana „małą Wenecją”. Trudno wyrazić słowami urok tego miejsca. Tak więc poniżej trochę zdjęć. A najlepiej przyjechać tu samemu i pozaglądać w zakątki i ciasne uliczki.

Może też bym polubił aperola, ale mi nie dają!

Ponieważ za długo trzeba byłoby czekać na otwarcie knajpek, a my mieliśmy jeszcze wczorajszy makaron, pojechaliśmy na miejsce noclegu do Ca Tiepolo.

przed wejściem takie śmieszne doniczki z kwiatkami

07.06. – sobota

śniadanko po drodze

Dziś wyruszamy do San Marino. Też już byliśmy tam z Henrykiem, ale moje chore biodra pozwoliły tylko na zerknięcie na pierwszy z placyków tuż za bramą. Tym razem udało się wejść trochę wyżej, ale też nie za daleko. Oczywiście zgodnie z założeniem, usiadłyśmy w barku i sącząc Aperol-Spritz „chłonęłyśmy atmosferę”.

sklep z pamiątkami
tu szykuje się spritz dla nas
urocza policjantka kieruje ruchem przed główną bramą starego miasta San Marino

Z San Marino górskimi serpentynami, tornantami (zakręt 180 stopni) dojechaliśmy do miasteczka Gubbio, które co roku 7 grudnia na zboczu góry rozświetla największą na świecie choinkę. Ciekawostką jest również to, że tu kręcono popularny serial „Don Matteo” – u nas „Ojciec Mateusz”.

fragment drogi wyjątkowo prosty

 Miasteczko przeurocze, ale żeby się nim nacieszyć z pewnością potrzeba więcej czasu. Do katedry na szczycie miasta można nawet wjechać windą ale najpierw do tej windy trzeba dojść. Ha ha … ha… – mocno pod górę! Wyszło więc na to, że będziemy upajać się widokami, atmosferą i aperolem na placyku z widokiem na uliczkę prowadzącą pod górę. Też pięknie!

Do miejsca noclegu (Magliano di Tenne) dojechaliśmy szczęśliwi, że już ta koszmarna, kręta i kiepskiej jakości droga się skończyła. Jednak nie mogliśmy odnaleźć adresu. GPS pokazywał co innego, a mapy w telefonie też co innego. Stanęliśmy na parkingu przed sklepami i na szczęście jeden z nich był jeszcze czynny. Zwrot „ho bisogno di aiuto” (potrzebuję pomocy) mam wykuty „na blachę”. Miła ekipa ze sklepu rzuciła się na pomoc. Jedna z przesympatycznych dziewczyn po prostu zadzwoniła pod zapisany do kontaktu telefon. Okazało się, że w domu na zboczu wzgórza, na balkonie stoi pani, trzyma telefon i macha do nas. Tak trafiliśmy na miejsce.

jakiś fajny widoczek po drodze

Wszystkie trzy noclegi po drodze były w prywatnych domach tzw. apartamenty. Wszystkie na parterze, dobrze wyposażone, prowadzone przez bardzo sympatycznych, serdecznych ludzi.

08.06. – niedziela

To był ostatni nocleg w drodze. Jedziemy do Manfredonii. Myślałam żeby odwiedzić przepiękne miasteczko Pacentro położone w górach, ale wczorajsze górskie podróże „dały nam trochę w kość” i odpuściliśmy. Pozostały dwa miasta nadmorskie: Vasto i Termoli. Już bez długich postojów. Ot rzucenie okiem, chwila odpoczynku, jakieś gelato (lody).

Vasto
gelato i bardzo miła Pani, którą nazwałam – „Gelatina”

Po dotarciu do mariny tylko przewiezienie najpotrzebniejszych rzeczy i totalny reset w totalnym bałaganie. Jutro też jest dzień!

co się tak dziwnie na mnie paczysz?

09.06. – poniedziałek

Trochę ruszamy się jak muchy w smole, bo upał ponad 30 ̊ i wyłazi z nas jeszcze czterodniowa podróż. Trzeba jednak zmobilizować się i pojechać po zakupy do Family. Po drodze zatrzymujemy się na bazarku i kupujemy pomidory gruntowe – z wyglądu dość mizerne ale w smaku bardzo dobre. Poza tym Kasia kupuje cienką sukienkę na upały i spodnie. Potem kursujemy na parking i z powrotem ciągnąc wypakowany wózek. Uprana pościel, zapas wody, bo nigdzie nie ma tak dobrej jak polski żywiec, konserwy itp. Po drodze robimy przystanki w barku, raz na kawę, raz na aperol, potem znów na coś… i znów. A wieczorem pad płaski na pyski.

totalny luz w totalnym bajzelniku

10.06. – wtorek

Padł pomysł aby pojechać na wycieczkę do Trani, bo załoga pływająca w maju opowiadała, że to śliczne miasteczko. Po kawie i śniadaniu wyruszamy. Ba… chciałoby się ale samochód odmówił współpracy. Akumulator padł. Zatrzymałam jakiegoś pana – dostawcę towaru do restauracji i proszę o pomoc. Znów jakże potrzebny zwrot „ho bisogno di aiuto” ….   tylko co dalej? Nie przewidziałam awarii akumulatora! Jakoś z pomocą translatora dogadaliśmy się. Odpaliliśmy za pomocą kabli z akumulatora dostawczaka i pojechaliśmy w drogę. Mijaliśmy baseny, a właściwie całe pola służące pozyskiwaniu soli morskiej. Pierwszy raz widziałam stada flamingów nie w ZOO, tylko na wolności.

Miasto Trani faktycznie cudne. Port, zabytki, widoki na morze – po prostu fantastyczne.

moja macedońska sałatka owocowa
a tu śródziemnomorska z zieleniną

W barku przystanek na chłonięcie atmosfery ale i wchłanianie czegoś dla ciała. Sałatka śródziemnomorska dla Katarzyny, a dla mnie macedońska – owocowa. Oczywiście aperol spritz, bez którego nie ma tu życia. Katarzyna – „ciasteczkowy potwór” jeszcze musiała spróbować jakichś kruchych specjałów. Hen pomógł nam przy sałatkach, bo porcje oczywiście ogromne. Zagryzł ciasteczkiem, wypił małe piwo i wróciliśmy do Manfredonii. Po drodze jeszcze zajrzeliśmy do miasta Canosa.

odbija nam palma
Pańcia weź mnie na spacerek! tu jeszcze nie sikałem!
to jest barek na drodze z parkingu na keję – grzech nie przysiąść

Na obiad zjadamy drugą część kotletów mielonych zrobionych przeze mnie w domu (wczoraj zjedliśmy połowę porcji). Potem tylko długie wieczorne rozmowy i koniec dnia.

11.06. – środa

Kasia – żeglarka „pełną gębą” ze stopniem sternika naciska, by się ogarnąć i wypłynąć. Hm… ona jedyna sprawna i to też nie do końca, bo z bolącymi kolanami. Wszyscy poza niepełnosprawnościami chorujemy na „peselozę”. Jakoś koło południa wypłynęliśmy. Przez chwilę miałam obawy, że Katarzyna oddająca cumy zostanie na kei, bo nie damy rady jej zabrać. Widocznie tak bardzo chciała popłynąć, że całą łajbę przyciągnęła do Y-bomu i wskoczyła na pokład.

płyniemy
mijamy główki portu
Manfredonia z morza
kontrola obrotów silnika
razem zawsze łatwiej – prawda?

Popłynęliśmy na północ. Wiatru „0” albo mizerny w dodatku „w mordę”. Płyniemy więc na silniku oglądając brzeg włoski – ładny ale nie tak urozmaicony jak chorwacki.

Dopłynęliśmy do sporej zatoczki. Na brzegu plaże z parasolami i kąpieliska. Katarzyna koniecznie chce się kąpać ale … otaczają nas meduzy. Wcale nie jest ich mało. Jednak rzucamy kotwicę, a Kasia tak, jak stoi- w sukience wskakuje do wody aby się ochłodzić. Namawia mnie na to samo ale po zanurzeniu nóg i umoczeniu zadka szybko zrezygnowałam z kąpiółek. Za zimna woda!

Zrobiliśmy obiad i już w trakcie gotowania zaczęło tak bujać, że postanowiliśmy nie zostawać na noc, tylko wracać do portu. Kapitan wydał komendę stawiania żagla. Najpierw jednak trzeba było odwiązać linkę zawiązaną wokół foka – takie zabezpieczenie po poprzednim rejsie zrobione przez Pawła – kapitana. Niestety nie przewidział on, że obecne załogantki mają 164 i 159 cm wzrostu, fruwać nie potrafią i najzwyczajniej w świecie nie sięgają do misternego węzełka. Robiąc różne cuda bez zadzierania głowy, stojąc na palcach jednej nogi, wyciągając się „po przekątnej” (przekątna jest dłuższa niż bok – wiem to ze szkoły) – na macanego węzełek rozwiązałam. Super! Stawiamy żagiel!. A jakże! Dajemy z siebie wszystkie siły a szot na kabestanie ani drgnie. Na szczęście wiatr zmienił kierunek i kapitan zmienił decyzję – nie stawiamy żagla. Potem okazało się, że linka zacięła się na szpuli rolera i dlatego nasze wysiłki poszły na marne. Przypłynęliśmy do portu no i manewry jakoś trochę opornie szły. Na szczęście pojawili się marinero i pomogli przy cumowaniu. Powiedzieli żeby zawsze wzywać ich przez radio do asysty, że taka ich rola. W sumie ucieszyłam się, że wróciliśmy, bo nie wiadomo jak by nas wyhuśtało na kotwicy. Wieczór to już luz, drink i spanie.

12.06.- czwartek

Dziś wybieramy się do Vieste – miasteczka oddalonego o ~65 km na północ, nazywanego perłą Apulii. Rano kawa, szybkie śniadanie i w drogę!. Ale… samochód znów odmówił współpracy. O szlag by to!!! Mannaggia!!!  W dodatku, nie wiadomo czemu, nie można otworzyć bagażnika, a tam pod podłogą jest akumulator. Najpierw Kasia przewieszona przez oparcia tylnych kanap próbowała zobaczyć co mogło zablokować klapę. Dobrze, że nie było świadków, bo „ucieszne prospekty gawiedzi dawać mogła”. Potem złożyliśmy tylne siedzenia aby mogła wejść do bagażnika. Wypatrzyłam jakąś zaślepkę w ściance klapy i okazało się, że trafiłam w dziesiątkę. Za zaślepką było cięgło, którym otwiera się bagażnik. Uff.. pierwszy problem rozwiązany. Teraz drugi. Skoro samochód nie gada – wniosek – akumulator zdechł na amen. Trzeba kupić nowy. Ale gdzie? Jak go wymienić? Kasia poszła szukać pomocy i za moment przyszedł pan. Potem podjechał samochodem jego syn. Podłączyli kable i odpaliliśmy. Miły pan powiedział żeby jechać za nim – on nas zaprowadzi do sklepu. W sklepie pokazałyśmy zdjęcie naszego akumulatora i sprzedawca dobrał odpowiedni (za 110 €) Pan, który nas przyprowadził do sklepu miał u siebie w samochodzie wszystkie klucze ,wkrętak elektryczny – chyba mały warsztat ze sobą woził. Sprawnie wymienił akumulator. Chciałam mu zapłacić za usługę. On chwilę się wahał i powiedział 30€ + stary akumulator. Wydaje mi się, że naszym zbawcą był mechanik, który pracuje w marinie. Pojechaliśmy do Vieste! Droga kręta ale widoki przecudne.

może i stara, ale nie aż tak jak te oliwki

Stare gaje oliwne, potem las, a potem widok na morze. Niestety dokumentacja foto niemożliwa, bo droga wąska i nigdzie nie można się zatrzymać. Przedmieścia Vieste to hotele i plaże – piękne. Po wjeździe do miasta zatrzymaliśmy się przed barkiem na zimne picie. Zapytałam też jak dojechać do centro storico (historyczne centrum). Trafiliśmy. Jak już udało się wcisnąć w ciasną uliczkę i zaparkować Hen z piesełem zostali w barku. Hen z dużą szklanicą granity pomarańczowej a piesio z wodą do picia. My z Katarzyną poszłyśmy zwiedzać. Skomentuję to zwiedzanie jednym słowem – ZACHWYT!

Po zwiedzaniu jeszcze lody, a potem już w Manfredonii zakupy i poszukiwanie apteki, żeby kupić Kasi usztywnienie na palec, który sobie wczoraj wybiła. Niestety nie było. Zatrzymaliśmy się w naszym barku „Movida” (co znaczy -życie nocne) żeby coś zjeść. Kasia chciała kotleta z kurczaka, ale dziś nie było, był tylko kurczak duszony, którego już próbowała. Ja poprosiłam o sałatkę z pomidorów i cebuli bez innych dodatków typu oliwki, ser i sałata. Do sałatki opiekane ziemniaki. Kelner oczywiście nie zrozumiał i przyniósł mi sałatkę ze wszystkich dodatków za to bez pomidora i cebuli – załamka!. Zabrał sałatkę i naprawił swój błąd. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę przy aperolu i soku pomarańczowym. Za trzy osoby rachunek ~50€. Właściciel podszedł do nas i na rachunku skreślił 50 i napisał 45. Taki miał gest. Jesteśmy jego codziennymi a nawet „kilkarazydziennymi” gośćmi.

Wieczorem w jednej z restauracji odbywała się jakaś impreza. Tłum ludzi. Wszystkie stoliki zajęte. Duże ekrany, na których wyświetlane są teksty piosenek. Ludziska śpiewają, a potem pojawia się jakiś quiz – pytania. Ludzie mają w telefonach aplikację i odpowiadają. Muzyka z przełomu lat 70/80. Super zabawa.

Najpierw potańcowałyśmy trochę na kei a potem przeniosłyśmy się do centrum zabawy posłuchać. Wróciłyśmy o 23:00 ale nadal słuchałyśmy piosenek, bo zabawa skończyła się o 24:00.

13.06 – piątek

Zaczął się piątek 13-go. Przesądna nie jestem. Pamiętam, że jeden z profesorów na studiach (oj jakie stare czasy), o ile była taka możliwość, organizował w tym dniu egzamin z historii architektury polskiej. Jednak gdzieś, z tyłu głowy coś mi mówiło, że musi się coś spieprzyć. Powolny poranny rozruch. Przezornie na spacer z piesełem zabrałam kartę płatniczą, żeby wstąpić na dobrą kawę. Dzień przeznaczony na zakupy, a przede wszystkim na zakup świeżej ryby. Tak więc pojechaliśmy do starego portu, gdzie jest duży sklep rybny. O matuś!!! Ile tu wszelakiego dobra!!! Od małych morskich stworków, po duże potwory! Z wrażenia zapomniałam o zrobieniu zdjęć. Kupiłyśmy dwie nieduże ryby o nazwie spigola – czyli okoń morski, inaczej labraks a po chorwacku brancin. Potem wróciliśmy do mariny zostawić ryby w lodówce i pojechaliśmy dalej do Family po picie i potem zobaczyć centro storico Manfredonii.

Upał był nieziemski i bardzo szybko przeszła nam ochota na spacerki po starym mieście. Można powiedzieć, że temperatura w normie 36,6 ̊ , a na słoneczku stan podgorączkowy – sporo ponad 37 ̊. Tutaj niestety trzeba często robić zakupy bo nie można kupić niczego na zapas. Wszystko wysycha. Nawet, ogórek, który potoczył się niezauważony w głąb półki po trzech, czy czterech dniach był wyschnięty. Pierwszy raz w życiu widziałam suszonego ogórka.

mamy takie same bluzki z walecznymi staruszkami a z tyłu napisy „it’s wine time”

Obiad zrobiłam dopiero po 17-tej. Ziemniaki, spigola i tzatzyki. Czas płynął normalnie i nawet poranne przeczucie jakoś mi przeszło. Niesłusznie – bo jednak coś musiało się zepsuć. Wysiadła lodówka co przy tym upale to tragedia. A przecież w kwietniu była naprawiana! Napisaliśmy SMS-a do Stefano – fachowca lodówkowego ale to był piątkowy wieczór, więc reakcji nie było. Przed nami sobota, niedziela i poniedziałek bez lodówki. Poniedziałek też wliczam, bo odwozimy Kasię na lotnisko. Dobrze, że choć turystyczną zamrażarkę mamy i picie możemy schłodzić kostkami lodu.

Kasia chciała jeszcze kulinarnie zaliczyć jakąś „pastę” – włoski makaron. Doczekałyśmy dzielnie do 21:00. Poszłyśmy najpierw do „Seashell” – jednej z restauracji – na prawo od naszej kei. Ale tam obsługa jakaś dziwna. Menu mają tylko w formie kodu QR, który trzeba sobie zeskanować i w telefonie oglądać. Rewelacja!!! –  szczególnie dla ludzi starszych. Musisz mieć przy sobie telefon, dostęp do Internetu i okulary. Mało to sympatyczne. Skierowałyśmy się więc do baru na lewo od naszej kei. Bar pizzeria ”Al. Molo 20” Tam znów rozkręcała się impreza. Dwie panie na zmianę śpiewały spokojne, melodyjne piosenki a kelnerzy uwijali się roznosząc jedzenie. Kasia spytała o makaron i kelner polecił jej tradycyjną potrawę z tego regionu. Okazało się, że był to makaron w rodzaju grubego spaghetti z owocami morza, za czym akurat Kasia nie przepada. Trudno, tradycyjny – trzeba spróbować. Ja zamówiłam cozze – czyli małże i byłam zaskoczona sposobem przyrządzenia. Każdy małżyk był oklejony jakąś bułką i wepchany z powrotem do muszli. Wszystko w sosie pomidorowym. Było niezłe ale trochę to nie moja bajka. Wypiłyśmy mezzolitro vino bianco, a impreza się rozkręcała. Ktoś zaczął tańczyć, a śpiewające panie też trochę zmieniły repertuar ze spokojnego na taneczny. No i… dwie emerytki czyli my też zaczęły balować. Dołączyć chcieli jacyś młodzi Włosi. Zaczęli coś opowiadać, ale spłoszyli się bo nie mogli się z nami dogadać. Nie znali też angielskiego.

Przynajmniej koniec dnia fajny.

̊ 14.06. – sobota

W nocy wstałam, bo zachciało mi się pić. Sięgam do lodówki – a tam cieplej niż na zewnątrz. Ciepłe powietrze z dnia zamknięte szczelnie zatrzymało temperaturę. Zaczęłam kombinować jak ratować sytuację. Wykombinowałam ! Kupimy 3 kg kostek lodu i wsadzimy do lodówki. Lód będzie chłodził, a my będziemy mogli wrzucać go do picia. Tak zrobiliśmy.

~13:00 wreszcie zebraliśmy się żeby wypłynąć. Wiatr wiał z północnego wschodu, tak więc postawiliśmy foka i pięknie bajdewindem popłynęliśmy na południe. Chodziło o to by zakotwiczyć gdzieś i popluskać się w morzu.

jakaś foczka na pokładzie się ułożyła

Zakotwiczyliśmy niedaleko plaży. Wiatr się wzmógł, więc fale zrobiły się większe i dość mocno bujało. Ale Katarzyna – dzielnie zabrała się za rozkładanie platformy kąpielowej, drabinki itd. Wcześniej przebrała się w kostium kąpielowy i mnie namówiła na to samo. Wysiłek naciągania kostiumu na wilgotne ciało w moim przypadku poszedł na marne, bo jak zobaczyłam zmagania Kasi z falą, która robiła się coraz większa, a potem z jej wchodzeniem na bujającą się platformę kąpielową, to nawet zamoczenie nóg byłoby dla mnie wyczynem.

szalona kobieta

W planach było zrobienie małego posiłku – ugotowanie fioletowego kalafiora. To też trzeba było zweryfikować. Jakiekolwiek gotowanie będzie w porcie. Wracamy!

Przy wpływaniu do portu zmuszona przez szanowne towarzystwo wywołałam przez radio marinero i poprosiłam o asystę przy cumowaniu. Powiedziałam to po włosku i po włosku otrzymałam odpowiedź, której kompletnie nie zrozumiałam. Grunt, że zaraz pojawili się pontonami marinero i pomogli.

Zrobiłam obiad: fioletowy kalafior i pulpety robione przez Kasię i zawekowane. Po obiedzie wszyscy polegiwaliśmy w różnych miejscach i pozycjach – ot „dojrzały” wiek daje o sobie znać. Do wieczora już lenistwo. O 22:00 znów w knajpce „Al. Molo 20” rozkręcała się impreza. Zaczęła grać muzyka i drzeć się jakaś kobitka. No dziś to kompletnie nie nasza bajka. Chyba też nie trafiona w gust ludzi, którzy byli w knajpce. Na początku ktoś próbował tańczyć, ale się nie dało. Kobitka ambitnie darła się bez wytchnienia i bez chwili przerwy do 24:00. Wreszcie zamilkła – dobranoc.

15.06. – niedziela

Lenistwo. Robienie NIC. Ewentualnie spacer do barku na spremuto d’arancia. I na pożegnalne drinki. Bo Kasia jutro wraca do domu.

szkoda, że już koniec wakacji

16.06. – poniedziałek

Wieziemy Kasię na lotnisko do Bari. Krzątanie, pakowanie jej szpargałków, ciuchów, pamiątek bo leci tylko z torebką na ramię. Bagaż wróci z nami samochodem. Przed 10:00 wyruszamy bo o 12:00 powinna być na lotnisku. Ciekawostka : lotnisko w Bari jest imienia „Karola Wojtyly” a lądowanie będzie w Krakowie na lotnisku „Jana Pawła II” ( do Krakowa były dużo tańsze bilety). Wracając z lotniska przejeżdżamy przez miasteczko Giovanazzo, ale nie zatrzymujemy się, bo tłoczno i zaczęła się siesta więc sklepy pozamykane.

piękne kwitnące krzewy

Zatrzymaliśmy się na chwilę w mieście Molfetta. Miasteczko bardzo urokliwe. Wąskie uliczki, budynki z jasnego kamienia, mnóstwo doniczek z kwiatami.

Niestety zobaczyłam tylko niewielki fragment, bo zwiedzanie groziło poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. Bruk był potwornie śliski – wypolerowany przez stulecia butami przechodniów. W moich sandałach czułam się jak na lodowisku i byłam bardzo szczęśliwa gdy w całości dotarłam do samochodu.

to częste widoki – wysypiska śmieci na każdym poszerzeniu drogi
spremuto d’arancia

Wróciliśmy do mariny robiąc tylko niezbędne zakupy, bo lodówka nadal nie działa a Stefano nie odpowiedział na piątkowego sms-a. Podjechaliśmy do recepcji ale jeszcze trwała siesta. Później Pani Rita dodzwoniła się do Stefano i po niedługim czasie pojawili się dwaj młodzi ludzie i lodówkę uruchomili. Jednak problem jest większy. Obiecali, że jeszcze w sierpniu napełnią gazem, a po sezonie będą musieli wymienić cały agregat.

Wieczorem zerwał się silny wiatr a potem zaczął padać deszcz – może choć trochę się ochłodzi?

17.06.-wtorek

Noc przy zamkniętych okienkach i wiatraczkach jakoś nawet nieźle przespana. Leżąc jeszcze w koi planowałam co dziś będę robić, bo jest wiele prac do wykonania.

Po spacerze z PiPokiem jakoś wszystkie chęci mi odeszły. Napiłam się kawy, soku pomarańczowego i zaległam. Mała dygresja: Pirat zyskał nowe przezwisko – PiPok . Kasi przypomniał się Pies Pokładowy (PiPok) z jakiejś książki.

Nie przyszło wymarzone ochłodzenie. Pogoda wróciła do normy 36,6. Cały dzień spędziliśmy pod pokładem po trochu czyszcząc , sprzątając szafki w kambuzie. Trochę sprzątania, trochę polegiwania i tak na zmianę.

18.06.-środa

Wczoraj wpadłam na pomysł aby korzystać z dobrodziejstw morza i wybrać się rano do sklepu rybnego a potem do warzywniaka. Rano od razu, bez ociągania zebraliśmy się. Poszłam pierwsza żeby opróżnić PiPoka a Hen usiadł w barku i czekał na nas. Napiliśmy się cappuccino i spremuto d’arancia (sok pomarańczowy świeżo tłoczony) i w drogę. Jedziemy w kierunku sklepu przy pomniku Manfreda ale po drodze też jest sklep rybny – sporo bliżej. Wybór taki sam albo nawet większy.

Ceny takie same. W obu sklepach sporo wyższe niż w Family na stoisku rybnym. Tylko czy w Family tak samo świeże rybki? Chciałam kupić vongole i … szok. To, co do tej pory znałam jako vongole to są jakieś „noci” czy jakoś tak. Vongole wyglądają inaczej – tzn mają inny wzorek na muszelkach. No cóż u nas sprzedawcy nie rozróżniają nawet kalmara od sepii czyli mątwy.

Po powrocie z zakupów „zatankowaliśmy” w barku aperol-spritz a na łódce po zjedzeniu śniadania padliśmy nieprzytomni. Po drzemce zabraliśmy się dzielnie za sprzątanie. Ja wszystkie szafki w kambuzie a Hen nawigacyjną . Potem przeniosłam się do łazienki rufowej. Umyłam wszystko i dobrałam się do brodzika. Pod kratką – syf widliszek z pazurami. Wyczyściłam, umyłam chcę spłukać i… no rzeszsz…. Pip… pip… pompka nie działa! Hen postanowił wybrać to ręcznie. Potem jeszcze odkryliśmy, że w zęzie jest mnóstwo wody a pompa zęzowa nie działa. „Pomimo” coraz częściej daje nam w kość. No cóż … też się starzeje. Nie zliczę wiaderek wody, które Hen wybrał słoikiem, a ja wylałam do zlewu – siłownia za darmochę! Miałam wrażenie, że przelewam morze do morza i nigdy się to przelewanie nie skończy. Na szczęście po dwóch godzinach skończyliśmy.

wybieramy wodę z zęzy

Po chwili odpoczynku mogłam zabrać się za robienie spaghetti vongole. Ponieważ pięknie wysprzątałam kuchnię, zamknęłam blat nad kuchenką gazową uprzednio wyczyszczoną na błysk, postanowiłam gotować na kuchence elektrycznej. Po krótkiej chwili trzask! Elektryki nie ma! Mannaggia!!!  Znów trzeba dzwonić do recepcji, bo bezpiecznik na kei walnął. Pi….p !!! Znów rozkładanie blatu i gotowanie na gazowej.

Pocieszeniem jest to, że jedzonko wyszło pyszne.

vongole
już gotowe
już wyżarte

Gdy przyszedł „marinero – electrico” i włączył bezpiecznik okazało się, że nasza nowa kuchenka już jest zepsuta. A marinero zostawił otwartą skrzynkę bezpiecznika, żeby mu tyłka co chwilę nie zawracać.

19.06.-czwartek

Hen chce jechać skuterkami do sklepu rybnego. Ja się boję, bo ruch samochodowy duży. Po szybko wypitej kawie pojechaliśmy. To było wielkie przeżycie! Najpierw pokonanie barierek między mariną a placem z fontanną. Barierki mają przejścia typu labirynt – tak ciasne, że z pewnością wózek inwalidzki ma większe problemy niż my ze skuterkami. Wprawdzie jest potem podjazd obok schodków – ale co z tego? Potem okazało się, że pomimo chodników po obu stronach jezdni nie możemy z nich skorzystać. Przy wjazdach – bramach chodnik jest przerwany, a krawężnik ma wysokość ~20 cm.  Jedziemy więc jezdnią z asfaltem tak zniszczonym, że strach wpaść w dziurę bo nieszczęście gotowe. Dopiero ostatni kawałek ~100m chodnik miał podjazd i do sklepu dojechaliśmy chodnikiem. Ale sklep jest po drugiej stronie ulicy! A krawężnik wyższy niż 20 cm. Horror!!!  W sklepie dziś mniejszy wybór ryb. Kupiłam więc sepie (mątwy). Droga powrotna to bezpieczne 100m a potem to już walka o życie. Żeby przejechać na drugą stronę ulicy staliśmy i czekaliśmy na zlitowanie, które nie nadchodziło. Włoscy kierowcy mają resztę świata w … –  głębokim poważaniu z rowkiem. Po dotarciu do mariny czułam się jak przekłuty balon. Z pewnością nie powtórzę takiej podróży!  Jak tu żyją osoby niepełnosprawne, czy po prostu staruszki? Przecież nie wszyscy Włosi są piękni, młodzi i zdrowi!

tak jedziemy ze sklepu

Po odreagowaniu stresu w barku przy cappuccino i spremuto d’arancia zabraliśmy się za dalsze prace na łajbie. Hen za czyszczenie kokpitu porysowanego buciorami przez ekipę cantiere, która w marcu czyściła dno, a ja za łazienką dziobową. Potem mała przekąska – rosół włoski z kartonu takiego jak u nas barszcz czerwony. Rosołek tak cienki, że trudno doszukać się smaku, został wzmocniony przyprawami i tartym żółtym serem + wczorajsza reszta makaronu. Spaghetti pokroiłam na drobne kluseczki. Sprofanowałam włoską świętość! Ale makaron był już ugotowany – chyba nie cierpiał!

Po jedzeniu oczywiście drzemka a potem dalszy ciąg ogarniania łajby. Skąd na morzu bierze się kurz?

Na kolację sepie robione wg przepisu z internetu . Po raz kolejny wyszło na to, żeby postępować zgodnie z własnym rozsądkiem i doświadczeniem a nie z przepisami. Sepie były za twarde i musiałam dużo dłużej gotować. Zrobię kiedyś jeszcze jedno podejście do tych stworków ale po swojemu. W Barcelonie jadłam mięciutkie i pyszne, a więc da się tak zrobić.

małe sepie

20.06. – piątek

Dziś jedziemy do Family po zaopatrzenie do domu. Przede wszystkim sery i oczywiście aperol-spritz. A z serami jest tak: parmiggiano dostępne u nas ma 12 lub max 24 miesiące. Tu rozpiętość wiekowa jest o wiele większa. Kupiłam 40-to miesięczne. Poza tym jeszcze pecorino i jakiś ser moczony w czerwonym winie. Niestety upał pozwalał na zakup tylko serów bardzo twardych, bo inne zrobiłyby się w podróży topione.

Zrobiłam zdjęcia stoiska rybnego by móc porównać ceny ze znanymi już dwoma sklepami.

Po zakupach wróciliśmy skatowani i już niewiele udało się zrobić. Wieczorem siedzieliśmy w kokpicie, bo wiał wiaterek i było przyjemnie chłodniej. Sączyliśmy rum z colą i było dobrze.

21. 06. – sobota i 22.06. – niedziela

Dalsze sprzątanie, czyszczenie, poprawianie, sprawdzanie. Tzw klar na łajbie. Poza tym pakowanie tego, co do domu trzeba wywieźć.

a w porcie życie kwitnie
przypłynęły meduzy
całkiem duże

23.06.- poniedziałek

O godzinie 5:00 pobudka i wyprowadzka. Zawsze mnie to bardzo stresuje, bo nie wiem, czy wszystko zabrałam, co gdzie spakowałam itp… Mijając barek zobaczyłam, że kręci się już w nim mój ulubiony kelner – bardzo sympatyczny „dzieciak” (pewnie ma ~20 lat – więc dla mnie dzieciak), który zawsze jak mnie widział z daleka machał ręką i witał się. Poszłam powiedzieć mu: „arrivederci, ci vediamo a settembre”  (do zobaczenia we wrześniu).

Kilka minut po 6:00 wyjechaliśmy. Nocleg zabukowany w Cassacco blisko granicy austriackiej. Oczywiście telefon pokazywał lokalizację wg rzędnych z booking com, a gps z wprowadzonego adresu i oczywiście oba pokazywały co innego – inną drogę. Najważniejsze, że trafiliśmy. Parkowanie auta na podwórzu z wjazdem przez zamykaną bramę w podcieniu. Apartamencik na parterze – to o co nam chodzi. Obok nas parkowali i mieszkali Litwini. Pan mówił po polsku bo jego babcia była Polką. A pokoje wynajmowała para ukraińsko- włoska. Z Panią Olgą dogadywaliśmy się po rosyjsku i mimo to było bardzo sympatycznie.

oleandry kwitnące wzdłuż włoskiej autostrady
chyba ładniejsze niż nasze ekrany
A to u Pani Olgi
po wielu godzinach z kierownicą w rękach na twarzy pojawia się muł

24.06.- wtorek

Wyjechaliśmy o 6:00 rano bo przed nami ponad 1100 km do domu. Droga trudna bo duży ruch. Dużo ścigających się ciężarówek. Tylko krótkie przystanki na odpoczynek i wyprostowanie kręgosłupa.

Wstaje nowy dzień
Piesio postanowił pilnować kochanego Pańcia

Austriakom zebrało się na porządki wzdłuż autostrad – przycinanie krzewów, koszenie traw, więc zwężenia i utrudnienia w ruchu. Za to Czesi wreszcie uporali się z robotami drogowymi i trwającym ponad 3 lata remontem zjazdu z jednej autostrady i wjazdu na drugą. Chyba po raz pierwszy przez Czechy jechaliśmy w miarę płynnie.

130 km przed domem stwierdził, że znudziła mu się jazda z tyłu
Będzie jechał u Pańci na kolanach
trochę niewygodnie, ale można drzemać

Do domu dotarliśmy dopiero ~20:00-tej. Zadki kanciaste, w głowach szum jak przy wentylatorze. Ale spanie we własnym, wygodnym łóżku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *