„I nagle ktoś jak papier zbladł: sztorm idzie, panie bosman!” 13.07.- 29.07.2024

13.07. – sobota

Gorąco. Bardzo gorąco. Co się człowiek ruszy, to się zmęczy. A tu trzeba na spacer z psem. Trochę trzeba ogarnąć, bo koło południa ma się pojawić następna załoga. A sił jakoś brak. Starość czy co? Soczek i kawa w barku z pewnością pomogą.

taki ładny ogródek przy budynku recepcji
mój ratunek – kawa i soczek
gość przy sąsiednim stoliku
donice z kwiatami przy wejściu do łazienek

Koło południa pojawiła się załoga: Justyna, Teresa i dwóch Arturów. Przyjechali samochodem bez noclegu po drodze, bo kierowali na zmianę. Piąty załogant przyleci samolotem w nocy.

to wszystko i jeszcze więcej trzeba gdzieś zmieścić

Wesołe towarzystwo było jakby ździebko ugotowane i po wypakowaniu swoich klamotów marzyli o prysznicu i zimnym piwie. Po zaliczeniu prysznica poszliśmy do barku w marinie na piwo a potem zmieniliśmy lokal na Rebaca żeby coś zjeść.

W barku w marinie – od lewej: Teresa, Artur starszy, kapitan, Artur młodszy, Justyna

U Rebaca – Kapitan Teresa i Artur starszy
Justyna i Artur młodszy

Dla każdego coś miłego i Palinkovač na Dober Dan oraz Palinkovač na Dovidenija. Nie wiem czy ze zmęczenia, czy oni tak zawsze ale zwracali się do siebie: Artusiu, Arteczku, Justysiu, Tesiu… o rety! – to jakaś głupawka, wazelina aż ślisko się robi. W nocy Justyna z Arturem pojechali na lotnisko po Waldka – najstarszego załoganta. Przyjechali z nim dopiero o godzinie 00,30.

14.07.- niedziela

Kawa, mój spacer z psiakiem. Żar z nieba taki, jak wczoraj i brak wiatru. W dodatku awaria łazienki rufowej – rozpacz! Kibelek nie naciąga wody a umywalka zatkana. Ja pojechałam na zwiad do miasteczka, czy warzywniak w niedzielę czynny. – Hurraaa – czynny. Potem do Tommy z nadzieją, że „akcja” na oliwę jest nadal. Niestety już się skończyła. Wróciłam, poinformowałam co i jak i załoga pojechała po zakupy. Henryk z Waldkiem zabrali się za przepychanie umywalki i naprawę kibelka. Ja wybrałam się do barku na sok pomarańczowy. Przywiozłam też chłopakom w termosie dla pokrzepienia.

Jest już 11,45 – zakupowiczów jeszcze nie ma, umywalka przepchana, ale toaleta niestety nie działa. Trzeba będzie nalewać wodę zaburtową wiaderkiem i wypompowywać normalnie.

Załoga wróciła z zakupami – o rany! Ja rozumiem, że będą tu dwa tygodnie, ale gdzie ten cały towar pomieścić? Dziewczyny poupychały w każdy kącik – dały radę.

Prócz zakupów spożywczych przywieźli również sodę i ocet spirytusowy do przetykania umywalki. Z rozpędu Justynka wlała również do wc i okazało się, że zaczęło działać.

Podjęliśmy decyzję, że trochę za późno na rozpoczęcie rejsu. Wypłyniemy jutro.

Wybraliśmy się do miasteczka. Ja na swoim skuterku, załoga piechotką. Kapitan Z Waldkiem i Piratem zostali w porcie. Poszliśmy daleko nabrzeżem a potem wąskimi, urokliwymi uliczkami. Po drodze w sklepiku kupiłam Henrykowi i sobie bransoletki z kotwicą.

Wreszcie trafiliśmy do restauracji „Fine Food Murter”. W wąskiej uliczce poustawiane stoliki, więc cień i trochę przewiewu od morza.

Zamówiłam „Pljukanci sa tartufima” czyli śliczne kluseczki finezyjnie skręcane w rulonik w sosie truflowym. O rety!!! Gęba w niebie, niebo w gębie – jak kto woli. Każdy wziął coś innego i każdy był zadowolony.

Teresa, Artur, Justyna, Artur
moje pyszne kluseczki
Tereska – ośmiornica i pure ziemniaczane z truflami, Artur kalmary smażone
po tej stronie stolika mięsożercy z hamburgerami

Dla Henryka wzięłam na wynos krewetki w tempurze, a Justyna dla Waldka kalmary. Ja z ciepłym jedzonkiem wróciłam do mariny a reszta jeszcze się szwendała do późna. Geriatrycy zostali na wachcie portowej.

taka bransoletka z kotwiczką

15.07. poniedziałek

Dziś już wypłyniemy na pewno. Godzina nie określona, ale wzmożone krzątanie się, sprzątanie itp. Chcemy dolać do zbiorników wody i… po raz pierwszy się to zdarza, wody na kei nie ma. Marinero przyjechał, sprawdził, gdzieś zadzwonił i powiedział, że woda będzie za 20 minut. O 10:15 byliśmy gotowi. Najpierw na stację benzynową, a potem ponad godzinę na silniku żeby wypłynąć na bardziej otwarte morze. O 11:30 postawiliśmy oba żagle – ach co za widok!

Siła wiatru 16 kts – radocha. Dwadzieścia minut później wiatr zdechł i żagle zwinięte. Ech… jakieś żarty ten Boreasz z Eolem i wspólnikami sobie z nas robią.

Po godzinie hurgotu silnika znów stawiamy żagle. Ooo… jak cicho… Ale coś za coś – trzeba halsować bo wiatr w mordziulę wieje. I co? „O ho ho! Przechyły i przechyły!… O ho ho! Za falą fala mknie.” I tak do 14:25.

Teraz na silniku z locją przed nosem i lornetką szukamy fajnego miejsca na kotwicę. O 15:10 kotwiczymy w zatoczce przy Otok Babac. Stoją już tu motoróweczki, ludzie pluskają się w czyściutkiej wodzie. Nie mogę doczekać się rozłożenia naszej platformy kąpielowej żeby czym prędzej chlupnąć i się ochłodzić.

w wodzie we wszystkich budzą się dzieci

Miałam z Waldkiem wachtę kambuzową. Na śniadanie zrobiliśmy fest jajecznicę, więc uznaliśmy, że się najedli i ogłosiliśmy na resztę dnia post. Niestety niesubordynowana załoga narobiła różnych rodzajów sałatek i wyniosła do kokpitu na pokuszenie pozostałych. Po kompiółkach i wodnych szaleństwach odwiedzili nas znajomi Tesi i Artka. Młodzi przypłynęli na skuterze wodnym, a starszy Bogusz na pontonie.

Na kolację zrobiłam ziemniaki utłuczone z masłem i czosnkiem i „chłodnik” – czerwony barszcz Krakusa zmieszany z jogurtem. Ci, co mieli chęć wpałaszowali z apetytem.

Goście zebrali się ale Bogusz zaproponował, że może zawieźć psa na brzeg. Z psiakiem popłynął Artur. Bardzo byłam wdzięczna za tę przysługę, choć potem kosztowało mnie to trochę nerwów, bo psiak został spuszczony ze smyczy. Obawiałam się, o jego bezpieczeństwo żeby nie pobiegł gdzieś za jakimś zwierzakiem.

16.07. – wtorek

W nocy duszno, zero wiatru. Chciałam się przenieść do kokpitu ale tam wilgotno – nawet mokro. Rano oboje z Henrykiem zabraliśmy psa na brzeg. Artur pomógł zawiesić silnik i popłynęliśmy. Na brzegu, gdy tylko zacumowałam ponton futrzak wyskoczył z niego i maszerował na brzeg po kamieniach w wodzie po szyję. Powrót był równie udany. Maluch przeszedł po wodzie i z niewielką pomocą wskoczył do pontonu. Po dobiciu do łódki pomagała nam w ogarnięciu wszystkiego Tesia, kobitka sprawna, wygimnastykowana- świeżo upieczona żeglarka z patentem. Po śniadaniu i kąpielach o godzinie 10:10 wyruszyliśmy w stronę Zadaru.

Po drodze mijamy ogromny, luksusowy jacht. Artek szybko znalazł w necie informacje na jego temat. To jacht jakiegoś meksykańskiego multimiliardera  – staruszka ponad osiemdziesięcioletniego. Płyniemy wąskimi przesmykami pomiędzy wyspami – musimy na silniku, bo znów „wmordęwind”. Dopiero o 11:25 wypływamy na szersze wody i możemy na żaglach halsować.

Ponieważ po przebytym niedawno zawale dostaję leki rozrzedzające krew i wystarczy lekkie obicie, żeby mieć wielkiego siniaka, odgrywam rolę ozdobnej krosty, czyli robię NIC.

Wiatr dmucha mocno, więc są przechyły, a załoga wykonuje zwroty perfekcyjnie. Płyniemy halsując do godziny 16:00. Płyniemy wzdłuż wyspy Ugljan i szukamy miejsca na kotwicę. Po około godzinie dotarliśmy do zatoki Lukoran. Spodobała nam się.

Kambuziaki Justyna z Arturem zrobili spaghetti z sosem przypominającym „bolognese”. Chwila resetu po obiadku i kąpiele. Woda rewelacyjnie ciepła. Załoga postanowiła pontonem popłynąć na brzeg. Przygotowali wszystko czyli siebie, ponton, silnik, kapoki i wsiedli. Odpalili silnik, zakręcili bączka i silnik zgasł. Po wielu próbach znów odpalił. Odpłynęli kawałek i znów zgasł. Wrócili na wiosłach z mokrymi kuprami, bo nie dość, że silnik nie działa, to jeszcze zrobiła się w dnie jakaś dziurka i ponton nabiera wody. No i masz!!! Kolejny kłopot. Przynajmniej słonko już zaszło i zrobiło się przyjemniej – nie tak gorąco.

17.07- środa

Tym razem bez ociągania się o 8:20 kapitan zarządził podniesienie kotwicy. Płyniemy dalej w kierunku Półwyspu Istria – czyli na północ. Niestety lekki wiaterek dmucha prosto w nos i prawie dwie godziny płyniemy na silniku. Potem żagle, ale bujamy się powolutku – człapiemy. Po godzinie wiatr dmuchnął całkiem nieźle i ostrym bejdewindem pruliśmy fale.

ręcznik jest w pionie – prawda?

Dopłynęliśmy do wyspy Maun do zatoki Koromačna. Widać było skalisty brzeg z płaskimi zejściami do wody. Artur wywiózł pontonem Justynę, mnie i Pirata na brzeg i wrócił po drugiego Artura i Tereskę. My w tym czasie próbowałyśmy namówić futrzaka na załatwienie swoich potrzeb. Niestety brzeg, który z daleka wyglądał zachęcająco, z bliska był okazał się bardzo kamienisty i pełen „syfu” naniesionego przez morze. Futrzakowi wcale nie podobało się chodzenie po kamieniach wielkości grapefruitów.

to nasz Pomimo
kiepsko się chodzi po takich kamieniach

pływam!

Udało mi się namówić go do wejścia do wody. Wszedł i jak stracił grunt pod łapkami pięknie zaczął płynąć. Dopiero po chwili zorientował się, że pływa i wtedy szybko zawrócił w stronę brzegu, po czym sam wskoczył do pontonu i czekał na transport. Załoga zrezygnowała z kąpieli z brzegu. Wróciliśmy i wszyscy pluskaliśmy się w morzu korzystając z platformy kąpielowej.

18.07. – czwartek

Wypływamy bez zbędnego ociągania. Trochę na silniku, trochę na żaglach.

tak też można drzemać

Dość wcześnie bo ~14:00 docieramy do zatoki i miasteczka Novalja na wyspie Pag. Są trzy zadania: 1] pozbyć się śmieci, bo już kilka worków stoi w messie i przeszkadza, 2] odsikać futrzaka, 3] zrobić zakupy, bo kończy się woda pitna.

Novalja

Śmieci wyrzucone do pojemników w porcie, pies wyrobiony dotransportowany na łódkę, a załoga poszła po zakupy do Plodine stojącego tuż przy brzegu.

Z Henrykiem i Waldkiem czekaliśmy na młodszych. Skorzystałam z kąpieli – woda cudo, ale co chwilę przepływała jakaś motorówka i robiła falę. Przypłynęli też dwaj panowie pobierający opłaty za kotwiczenie. 2€ /mb długości łajby. To dla nas 30 €. Powiedzieliśmy, że my tylko po zakupy i prawdopodobnie na noc nie zostaniemy. Na brzegu w barku plażowym rżnęła muzyka – jakieś „łupu cupu”. Starszeństwo, czyli Waldek i ja stwierdziliśmy, że nocować się tu nie da. Zadzwonił więc do Justyny i powiedział żeby postarali się szybko ogarnąć. Artur przywiózł gigantyczne zakupy, wrócił do miasteczka, coś tam zjedli a potem szybko wypłynęliśmy szukać noclegu gdzie indziej. Zakotwiczyliśmy w jakiejś zatoczce chyba bez nazwy. Na brzegu też grała muzyka, ale ciszej i inny gatunek – dało jej się słuchać.

19.07. piątek

W nocy było duszno. Kiepsko się spało. O 8:15 obudził mnie turkot wybieranej kotwicy. Cała załoga była już na nogach. Okazałam się największym śpiochem.

Totalna flauta – morze jak wyprasowana błękitna chustka. Płyniemy dalej na północ.

Waldek zobaczył przetartą cumę i wykonuje prace bosmańskie. Wyciął uszkodzony kawałek, zarobił końcówki, zrobił węzeł i elegancko opracowuje końcówki w węźle żeby nie przeszkadzały. Ogólnie płynięcie na silniku trochę nudzi. Justyna po kiepsko spanej nocy padła w kambuzie jak nieżywa. Reszta na pokładzie jakaś niemrawa, bo nie ma co robić.

Okazuje się, że Artur młodszy może spać w każdej pozycji. Tu nas „Zdrowaś Maryjo”

Mijamy wyspę Pag i na wyspie Rab szukamy dla siebie miejsca. Piękne zielone, głęboko wcinające się w ląd zatoczki ale dużo w nich jachtów i motorówek. Znaleźliśmy miejsce w zatoczce Kristofor.

Pierwsza rzecz to kąpiel i ochłoda. Nawet Pirat dał się namówić na zejście na platformę i moczenie futerka. Pływać nie chciał ale to i tak duży postęp.

Słońce grzeje bezlitośnie i wiatr bardzo słabiutki – GORĄCO!!!

Nieustannie towarzyszą nam jakieś awarie. Tym razem kibelek rufowy nie chce wypompować wody – coś się zapowietrzyło. Przelewamy czystą morską wodę wiadrami i wypompowujemy aż do skutku… uff….

Potem kotwica przestała trzymać jak nas wiatr obrócił. Przeparkowaliśmy w inne miejsce.

Do nocy pogaduchy… Zachodu słońca nie było widać, bo zasłaniała zieleń na brzegu.

20.07.- sobota

Cała noc duszna i bezwietrzna. O 7:30 obudziło mnie bujanie i dość mocny wiatr. Przez okienko zobaczyłam zachmurzone niebo. W kambuzie krzątała się Tereska ze swoim Arturem. Dostałam kawę i jeszcze przed jej wypiciem usłyszałam wciąganie łańcucha kotwicznego. Wypływamy. Mocno buja. Zobaczyłam, że kambuziak Artur zmienia kolor, więc poradziłam żeby wyszedł do kokpitu i wpatrywał się w horyzont. Ja zajęłam się krojeniem cebuli i… jak nas bujnęło to wszystkie talerze z pomidorami i cała drobno pokrojona cebulka wylądowały na mnie i na podłodze. Co jest?!

zaraz się zacznie
właściwie dla niektórych już się zaczęło
założyciel i prezes klubu kolorowych ptaków Artur starszy
sytuacja w kokpicie

Okazało się, że dopadł nas sztorm. Rozpętała się burza z ulewą. Żagiel zwinięty bo wiatr ma prędkość 55 kts – to 10 w skali Beauforta. Objawy na lądzie: wyrywane drzewa z korzeniami, zerwane dachy. Załoga trochę spanikowana ubrała się w kamizelki ratunkowe. Kapitan na mokre już ciuchy założył sztormiak. Ja swój oddałam Teresce bo nie miałam zamiaru wychodzić do kokpitu. Pirata wsadziłam na kanapę żeby futerkiem nie froterował podłogi i zaległam razem z nim. Na kanapie obok siedział Artur „starszy”, który założył klub kolorowych ptaków [pawi] i został jego prezesem. Siedział z wiaderkiem i głośno ogłaszał, że przyjmuje podania od nowych klubowiczów. Podobno drugi Artur i Justyna już szli z podaniami, ale w ostatniej chwili zrezygnowali. Łajbą, która waży 11 ton rzucało jak łupinką. To pokazuje jak człowiek jest mizerny wobec żywiołów wiatru i wody.

Waldek w jakiejś aplikacji monitorował stan chmur i wiatru. Wydawało mi się, że trochę mniej buja więc zapytałam co widzi w tej aplikacji. Ze szczerością odpowiedział, że owszem, mniej buja bo jesteśmy w oku cyklonu i zaraz znów się zacznie. Niestety miał rację.

tylko spokój może nas uratować 😉

W takich warunkach płynęliśmy ~4 godziny. Wpłynęliśmy do zatoki Meli albo Križ na wyspie Ceres. Tu łajba natychmiast obrosła wywieszonymi do suszenia kamizelkami, materacami, ciuchami. Wyglądała jak cygański wóz.

suszenie wszystkiego
na kole sterowym kapitańskie wiszą gacie
już spokój
Prezes chyba wraca do życia

Dopiero teraz można było zjeść śniadanie. Po mocnych wrażeniach załogę dopadła głupawka. Zaczęły się komentarze, śmiechy – to chyba radość z życia. W dzienniku pokładowym Artur „młodszy” zapisał wersję alternatywną wydarzeń wg Henryka:

„8:05 – podjąłem decyzję o wypłynięciu; 8:10 – to chyba była kiepska decyzja – zastanawiam się nad jej zmianą; 8:15 – Za późno!!! Naku…amy w centrum żywiołu! 8:20 – martwa mewa uderzyła mnie w twarz – omdlałem; 17:20 – a jednak się udało; Henryk

A teraz wersja alternatywna Artura starszego – prezesa klubu kolorowych ptaków:

Kiedy zaczęło wiać i rzucać łajbą w górę i w dół zapragnąłem poczuć wiatr we włosach i zmierzyć się z żywiołem. Stanąłem na dziobie i wszystkie szpryce fal brałem na klatę. Nagle martwa mewa trzasnęła mnie w twarz, ale ja tylko wyplułem jej pióra i dalej bratałem się z Neptunem i jeszcze na wszelki wypadek z Posejdonem, bo nie wiem który ważniejszy. Oddałem im wszystko, co miałem.  Artur B”

Jest już wieczór. Zjedliśmy makaron z boczkiem i serem przygotowany przez Tereskę. Świeci słonko. Justyna z Arturem młodszym popłynęli na brzeg odcedzić futrzaka. Stwierdzili, że jest tam pięknie.

21.07. niedziela

„A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”

8:40 wypływamy z zatoczki i po ½ godz. stawiamy oba żagle. Wieje lewy baksztag. Ale radocha! Wreszcie nie w mordę!

trzeba trochę wysiłku
poza tym skupienia

Radość nie trwała długo wiatr tylko 8 kts a nasza prędkość 2 kts – spacerek, no nie spieszymy się. Ale jak wszyscy bogowie wiatrów przepracowani po wczorajszym dniu zrobili sobie sjestę, musieliśmy zwinąć żagle i uruchomić silnik.

O 14:55 dopływamy do wyspy Olib i miasteczka o tej samej nazwie. Justyna dzwoni do portu i dowiaduje się, że możemy zacumować i doba kosztuje 64€. Cumujemy long side – czyli burtą (prawą) do kei.

cumowanie long side

Pierwsza moja czynność, to spacer z futrzakiem, który rano nie popłynął pontonem na brzeg i przy okazji rozeznanie gdzie, co jest. Jak wróciłam zjedliśmy obiad przygotowany przez Waldka – pyszną kaszę gryczaną z mięsem. Po całkiem niedługim czasie okazało się, że nasza miejscówka jest najbliżej przystanków dwóch promów. Jednego mniejszego – chyba wycieczkowego, a drugiego wielkiego „Jadrolinia”. W związku z tym sporo ludzi maszeruje po nabrzeżu a my jak na wystawie w środku zamieszania. Dobrze, że nie przycumowaliśmy lewą burtą, bo ludziska do łazienek by nam zaglądali.

Potem załoga poszła na plażę zabierając śmieci, bo w pobliżu stoją pojemniki, a ja do barku z myślą o świeżo wyciskanym soku z pomarańczy. Soku nie było. Skusiłam się na gałkę lodów pistacjowych. Były bardzo smaczne, ale wafelek – koszmarny! Gumowato – twardy. Namęczyłam się mocno, żeby lody ze środka wyjeść a wafelek wyrzucić.
Po plażowaniu załoga jeszcze eksplorowała miasteczko. Zwiedzali wieżę, właśnie dziś po raz pierwszy otwartą dla turystów. Pełniła ona rolę obserwacyjną w czasach, gdy grasowali piraci. Niestety Justyna zasłabła i musiała wrócić – chyba przedawkowała słońce. My z Waldkiem siedzieliśmy w kokpicie i trochę z przerażeniem obserwowaliśmy co się dzieje w porcie.

przypłynął prom
najpierw wypluł ludzi
potem samochody

Np. wpływający o 20:00 [po drugiej stronie kei] gigantyczny prom. Bardzo chcieliśmy, by był on ostatni tego dnia. Zastanawialiśmy się o której rano zawyją jego syreny.

A syreny to nie jedyna atrakcja, którą zafundował nam prom. W pakiecie był jeszcze smród spalin, warkot silników, gwar.. itp. Jakiś czas po odpłynięciu dużego promu przypłynął ten drugi – mniejszy. Wrzaski dzieciaków [ chyba jakiejś wycieczki] okrzyki radości, skandowanie, smród spalin… Wreszcie się uspokoiło ale nie na długo. Przyszła gromada młodzieży, gadali, śmiali się głośno. Fajnie, że cieszą się życiem, nie chuliganią ale…

przynajmniej zachód słońca piękny jak zwykle
tym razem wycieczkowiec

Jeszcze jedną atrakcją były lampy portowe świecące w każde okienko. O dziwo, spałam całkiem dobrze z włączonym wentylatorem i głową wciśniętą w sam dziób.

22.07.- poniedziałek

Obudziłam się o 6:00 ale stwierdziłam, że to za wcześnie i jeszcze na chwilę oko mi się przymknęło. Ta chwila trwała 2 godziny. Jak udało mi się otworzyć oczy kambuz robił śniadanie a na stole były sterty zakupionych pomidorów, brzoskwiń, moreli itp. – czyli ktoś był już w sklepie. Bez kawy zabrałam futrzaka na spacer. Potem śniadanie, dolewanie wody do zbiorników, i klar na pokładzie. O 10:40 wypływamy. Po 40 minutach stawiamy żagle

Człapiemy się powolutku. Leniwie płynie czas. Godzina 12:30 jak nie dmuchnie!!! Nagle i niespodziewanie ponad 40 kts. (~75km/h)! O bogowie! Ładnie to tak?! Długo, długo płynęliśmy na silniku uciekając przed nadchodzącą burzą.

Najbliższa zatoka, która może dać schronienie, to zatoka na wyspie Olib, ale po drugiej stronie. I tak to pół dnia żeglowania a w linii prostej jesteśmy 2 km dalej na południe od miejsca startu. Zakotwiczyliśmy i oglądaliśmy burzę nad lądem i kłębiące się chmury. U nas tylko trochę popadało.

23.07. – wtorek

Noc spokojna. Rano zaczęło bujać. Świeci słońce, ale wiatr dość mocny [26 kts.] robi fale i buja łajbą. Biedny pieseł znów nie popłynie na ląd.

Wypływamy o 8:10. Po 40 minutach ostrożnie stawiamy foka. Ostrożnie, bo po kawałku sprawdzając czy damy radę przy takim wietrze ominąć wystający cypel wyspy. Na foku mamy prędkość 4,7 – 4,9 kts – nie jest źle. Za niedługi czas wiatr zdechł. Potem znów się pojawił… itd… Jak tylko wiatr dmuchnie – załoga rzuca się do stawiania wszystkiego co się da, włącznie z „oczami w słup”.

Tak dopłynęliśmy do zatoki Prtljug na wyspie Ugljan. Niedaleko od brzegu jest ośrodek psychiatryczny. Widocznie stamtąd powiał wiatr, bo załoga zaczęła śpiewać chórem „Tik Tak” – piosenkę rozpoczynającą program dla dzieci.

24.07. – środa

Rano totalna flauta. Na wodzie ani jednej zmarszczki. Mamy urozmaicenie od sztormu po flautę.

Od 8:10 płyniemy na silniku. Dopiero o 11:00 pojawia się trochę wiatru – raptem 11 kts. Na obu żaglach mamy prędkość 3 kts [~5,5km/h]. Płyniemy prawym baksztagiem. Po dłuższym czasie powiało lepiej i było super. Dopłynęliśmy do zatoki na wyspie Pašman. Załoga wypatrzyła w locji, że jest tam knajpka. Już im ciekła ślinka na myśl o jedzeniu. Niestety wszędzie wzdłuż brzegów stoją znaki – „zakaz kotwiczenia”. Są tylko bojki do cumowania. W ten sposób wymusza się opłatę ~50€ – to równowartość dwóch przyzwoitych obiadów w knajpie. Zawracamy więc i kotwiczymy w zatoce Žinčena. Jest tu już sporo jachtów i motorówek.

Wciskamy się tak by zachować odpowiednią odległość od sąsiadów, ale kotwica nie trzyma. Przenosimy się w inne miejsce – wydaje się, że wszystko ok. Wiatr kręci łajbami w prawo i w lewo, i kotwica przestaje trzymać. Powoli zbliżamy się do sąsiada. Znów trzeba zmienić miejsce. Tym razem jest ok. Zostajemy.

sam wskakuje do pontonu i wychodzi z niego

Justyna i Artur z psiakiem popłynęli na brzeg. Justyna po powrocie opowiadała zachwycona, że w lasku opodal brzegu stoi cudny, mały domek z widokiem na morze i w takim domku to ona chciałaby urlopy spędzać.

25.07.-czwartek

Wypływamy w stronę Murteru. Chyba każdy marzy o prysznicu ze słodkiej wody, a przede wszystkim o umyciu włosów sztywnych od soli. Płyniemy cały czas wiatrem baksztagowym. Nawet zwrotów nie trzeba robić zbyt wiele. Ogólnie spokój i polegiwanie, bo nie ma nic do roboty.

księciunio na podusi
Teresce nudzi się wyraźnie i dostaje głupawki
A cóż to za mina?
podobno dekielek z czapki mi zwiało
już nasza marina

W marinie najpierw tankowanie paliwa, dopiero później cumowanie na swoim miejscu.

Oczywiście każdy ma jakieś potrzeby. Jedni marzą o piwie, inni (np. ja) o świeżym soku pomarańczowym. Jednak najpierw obsługa futrzaka, potem wyjęcie z bagażnika samochodu mojego jeździdełka. I teraz dopiero jazda do barku na kawę espresso machiato i sok pomarańczowy. Jeden na miejscu i jeden do termosu – dla Henryka.

W barku już siedziało towarzystwo: Tereska, Justyna i dwóch Arturów. Jakoś tak w drodze ze śmietnika tam im się skręciło. Popijali piwo a dziewczyny jadły sałatkę z ośmiornicy. Ja szybko wychłeptałam moją kawę i soczek a z termosem popędziłam na łajbę.

Na wieczór zebraliśmy się do Rebaca. Młodsi poszli wcześniej i zajęli miejsce. My doszliśmy później.

od prawej: Waldek, Justyna i Artur (młodszy)
od prawej: Tereska, Artur (starszy) i ja
Justyna z Arturem
Ja z kapitanem

W knajpie pełno ludzi. Kelnerzy biegają, obsługują ale i tak trzeba było długo czekać na jedzenie. Pewnie kucharki nie dawały rady. Kolację skończyliśmy późno a i tak młodsi poszli jeszcze do miasteczka. Starszyzna, czyli Hen, Waldek i ja sączyliśmy w kokpicie drinki i gadaliśmy.

26.07. – piątek

Dzień gospodarczo – nijaki. Trzeba po trochu ogarniać łajbę, ciuchy, szykować się do powrotu. Młodsi zebrali się jeszcze na plażę.

To dzień moich imienin, więc odczytuję sms-y i odpowiadam na nie. Pomyśleliśmy z kapitanem, że zamiast robić zakupy w niedzielę w drodze do domu, lepiej wybrać się dziś. Tym bardziej, że stłuczona jest lampa dziobowa – może uda się dokupić. Potrzebny jest też bandaż elastyczny do puchnących nóg Henryka no i realizacja zamówień z Polski: oliwa, migdałówka, rakija, travarica itp. Zebraliśmy się. Waldek drzemał w swojej kajucie. Musiałam go obudzić, żeby poinformować, że jedziemy po zakupy i zostaje sam.

Hen zastanawia się jak pić tę kawę, żeby filiżanki nie połknąć

Pojechaliśmy najpierw po lampę – nie było, potem apteka, potem Plodine – zakup rumu i borovnicy. Potem do Tisno po migdałówkę dla syna i jego znajomych. A na końcu do Dazliny po oliwę, rakiję i travaricę. Pani poznała nas po samochodzie i z daleka już machała i uśmiechała się serdecznie. Dawno się nie widziałyśmy, bo ostatnio obsługiwał nas jej syn. Do moich zakupów dodała gratisa w postaci kiści pysznych winogron. Wracamy do Murteru. Postanowiłam uczcić w jakiś sposób swoje imieniny i pojechaliśmy do knajpki, w której ostatnio jadłam pyszne kluseczki z truflami. Ponownie je zamówiłam, a Henryk zjadł ośmiornicę z ziemniakami pure – również truflowym. Miło nam się tam siedziało. Chyba potrzebowaliśmy pobyć sami.

27.07. – sobota

Jutro powrót do domu. No i trzeba ogarnąć całą łajbę, bo zaraz na początku sierpnia będzie kolejna załoga. Tak więc pakowanie, wywożenie toreb do samochodu, mycie, czyszczenie, porządkowanie, tankowanie wody słodkiej, szorowanie pokładu.

28.07.- niedziela.

Załoga zbiera się. O 8:00 pożegnanie, bo po drodze Waldka odwiozą na lotnisko, a sami dalej pojadą samochodem. Czworo kierowców, więc na zmianę dadzą radę bez noclegu.

Po wyjeździe gości zostało jeszcze dla nas sporo pracy. Zdejmowanie pościeli, mycie łazienek, przygotowanie kajut dla następnej załogi. Potem wyłączanie wszystkiego, zamykanie, podnoszenie trapu i … do widzenia Pomimo!

Jeszcze tylko odwiedziny w naszym barku i zatankowanie dwóch termosów soku pomarańczowego z kostkami lodu na drogę. Pan barman, gdy powiedziałam, że wracamy do domu, nie chciał za sok zapłaty, tylko życzył „sretan put” – szczęśliwej podróży. W samo południe opuszczamy Murter. Pojedziemy bocznymi drogami omijając autostrady.

zatoka Kosirina, w której kotwiczyliśmy z klubem EKG widziana z góry

Planujemy nocleg na Słowenii – jak zwykle w Gostilnej Beno. Niestety martwię się, że może być problem, bo dodzwonić się nie mogłam, na e-mail nie odpowiedzieli, na wiadomość wysłaną z facebooka też.

Upał doskwiera, jedziemy z otwartymi oknami. Klima niby działa, ale nie za bardzo. Chyba trzeba byłoby wymienić całe urządzenie, a nie tylko czyścić i nabijać nowym czynnikiem.

Po drodze jest sklep firmowy „Zigante” z wyrobami z trufli. No temu to ja się oprzeć nie umiem. Oczywiście dzikim kłusem pobiegłam do sklepu. Nie rozglądałam się zbytnio, bo wiem co kupować [co nie jest szaleńczo drogie, a bardzo dobre]. Zgarnęłam z półki dwa małe słoiczki pasty truflowo pieczarkowej, przyprawę w proszku oraz chipsy ziemniaczane truflowe do podgryzania w drodze. Pani przy kasie dała mi gratisa – przyprawę truflową z suszonymi pomidorami z krótkim terminem przydatności, tłumacząc, że jest to susz i wytrzyma dużo dłużej.

Gdy pokonaliśmy góry na granicy chorwacko-słoweńskiej zaczęło się chmurzyć i temperatura mocno spadła do 20 stopni – czyli o 17 stopni mniej. Szok! Potem jechaliśmy w deszczu. Dojechaliśmy do Gostilnej trochę po 19-tej. I tak jak przewidywałam – pokoje wszystkie zajęte. Miałam pretensję, że nie odpowiedzieli na wiadomości. Pan przepraszał, tłumaczył, że jest sam. Moim zdaniem nie jest to usprawiedliwienie. Odpowiedź na wiadomość nie zajmuje dużo czasu – a miał na to kilka dni. Zadzwonił do pobliskiego hotelu i tam był wolny pokój. Pojechaliśmy do miejscowości Hajdina.

Hotel, jak na małą miejscowość, duży. To, co rzuca się w oczy z daleka, to soczyście zielony kolor ścian. Zaparkowaliśmy tuż przy wejściu. Trzeba było pokonać ~10 schodów. Po deszczu płytki przy schodach na dole okazały się być bardzo śliskie i kula Henryka odjechała od niego i biedak wywinął orła. Niezbyt przyjazne powitanie – choć na poręczy schodów zobaczyłam zamontowaną platformę dla wózków inwalidzkich a w środku była winda – czyli hotel przystosowany dla niepełnosprawnych (wózkarzy a nie laskarzy). Kamienne podłogi wypolerowane na błysk, automatycznie otwierane szklane drzwi, restauracja z barem. Ogólnie wnętrze eleganckie, a recepcjonista bardzo miły. Wolny pokój był w suterenie. Poza oknem z wysokim parapetem nic na to nie wskazywało. Przyzwoity standard. Henryk natychmiast zaległ na łóżku i poinformował, że nigdzie się nie ruszy aż do rana. Ja trochę głodna wybrałam się do restauracji. Nie ukrywam, że było to też rozeznanie terenu na ewentualne przyszłe noclegi, bo Gostilna naraziła mi się. Widząc porcje jedzenia u gości przy sąsiednich stolikach, poprosiłam, by kelner polecił mi do jedzenia coś niewielkiego. On z uśmiechem odpowiedział, że mały w tej restauracji jest tylko kelner czyli on. Zamówiłam więc tylko zupę cebulową. Była bardzo smaczna, choć podana nietypowo, bo grzanki były w formie dużych kostek a rozpuszczony żółty ser pozbijał się w grube kluski. Nie przeszkodziło mi to i spałaszowałam z apetytem.

moja zupka cebulowa

Poszłam jeszcze do recepcji zapłacić za nocleg i zapytać co zrobić z kluczem jeśli udałoby się nam zebrać przed godziną siódmą. Okazało się, że pierwotną cenę – pokój + 4€ za psa Pan obniżył i za psa nie płaciłam. Normalnie dzień dobroci dla Ani! Najpierw sok pomarańczowy, potem darmowa przyprawa z truflami a teraz pobyt psa za darmo hi hi hi.

29.07. – poniedziałek

Nie udało nam się zebrać przed siódmą. Rano wypiliśmy w hotelu kawę po 2€ za sztukę i wyruszyliśmy w drogę. Jazda jak zwykle przez Austrię i Czechy. Winietę austriacką mamy, czeską trzeba kupić albo jechać niepłatnymi, co wydłuża czas podróży o około 2 godziny wg danych z GPS-a. Wiemy, że w rzeczywistości –będzie to czas dłuższy. Nie ma sensu się katować. Kupuję winietę przed granicą. Ceny są takie: 14€ – jednodniowa, 18€ – dziesięciodniowa i 25€- trzydziestodniowa. Hen będzie zaraz wracał do Chorwacji a potem znów do domu. Najkorzystniej wyszła ta za 25€.

futrzak ma kuszetkę – takiemu to dobrze
aaaale nuuudy! zieeewać się chce

Wiadomo, podróż do domu zawsze się dłuży, bo chciałoby się już odpocząć. Po drodze tylko jakieś przystanki na jedzenie i toaletę. Podstawowe zakupy w Biedronce blisko domu.

W domu zostaliśmy powitani przez syna i synową. Pomogli nam prędziutko rozpakować samochód. Nic nie sprzątałam, rozdzieliłam tylko zamówienia i suweniry i usiedliśmy przy drinkach pod markizą.

Teraz trzeba będzie odpocząć po urlopie i zabrać się do pracy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *