Łajba na błysk, a my padnięci na pysk… 21.10 – 03.11.2023 r.

21.10. – sobota

6,55 – startujemy. W drodze pada deszcz ale już w Czechach zrobiła się ładna pogoda. Na granicy czesko – austriackiej kolejka, bo Austriacy zaczęli kontrolować. Pół godziny w kolejce po to by Pan mundurowy wykonał gest „jedźcie sobie”. W Gostilnej Beno w Słowenii byliśmy około 18-tej. Zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy w telewizji jakiś teleturniej „Joker” próbując zrozumieć pytania. Efekt rozumienia gorzej niż mizerny, więc poszliśmy spać.

piękna jesień
Austerlitz
W Czechach jedzie się groblą między dwoma jeziorami
taki sobie obrazek po drodze

22.10. – niedziela

Chwilę po 7-mej wyszłam z „uszatym” na spacer. Pan gospodarz wywieszał kartkę „ZATVORENO” ale pokazał mi jak otworzyć furteczkę i zaprosił na kawę, bo tym razem nie zamawialiśmy śniadania. Po ogarnięciu się i wypiciu pysznej kawy (tylko ja, bo Hen nie miał chęci) około 8-mej wyruszyliśmy w drogę.

Wstaje nowy dzień
W Chorwacji
trochę popadało
i już słońce

W Chorwacji temperatura ~20 ̊. Nawet w górach ciepło bo 17 – 18 . Po przejechaniu tunelu Sv. Rok już 23 ̊, a w Murterze 25 i słonko praży. Jeszcze przed Murterem, jak zwykle w Dazlinie planowane zakupy. Tym razem niestety ani ogórków ani pomidorów nie było, cebula kiepska a ziemniaki tak mizerniutkie, że Pan sam nie chciał mi ich sprzedać. Tak więc tylko oliwa, travarica i jaja. 10 jaj dostałam w prezencie – to miłe. Na innym straganie stojącym po środku niczego dokupiłam ogórki, pomidory i cebulę budząc wcześniej zalegającego za ladą pana.

Wpadliśmy na pomysł żeby gdzieś po drodze zjeść obiad. Padło na Tisno – sprawdzona już Konoba Broščica. Jedzenie dobre, jest gdzie zaparkować i piękny widok z ogródka na wodę. Jest ~13,00. Mimo, że już po sezonie wszystkie stoliki na zewnątrz zajęte. Usiedliśmy w środku, ale już po chwili sympatyczna pani kelnerka zaprosiła nas na zewnątrz, bo zwolnił się stolik. Tym razem zamówiliśmy kurczaka. Hen w sosie pieczarkowym z ryżem, a ja grillowanego z frytkami – do tego surówka z kapusty. O matuś!!! Porcje tak gigantyczne, że szok. Ja połowę swojej porcji mięsa zapakowałam w serwetkę i zabrałam dla pieseła na kolację. Miła pani kelnerka bardzo cieszyła się jak próbowaliśmy mówić po chorwacku. Przy sąsiednim stoliku uczyła jakichś cudzoziemców mówić „dober dan” ale kiepsko im szło. My zamówiliśmy dania z chorwackiego menu, a po zjedzeniu powiedziałam „Želim platiti”, co wywołało entuzjazm kelnerki i krzyczała „bravooo”. Potem jeszcze nauczyłam się, że gotówka to „gotovina”. W Plodine mieliśmy zrobić resztę zakupów, ale niestety pozmieniało się i w niedzielę ani Plodine ani Tommy nie pracują.

Zajechaliśmy do mariny ~16-tej. A tu… zmiany. Cały nasz parking ogrodzony linami a na nim gęsto jeden obok drugiego stojaki pod łodzie. Zaparkowaliśmy obok między dwiema łódkami. Potem jak zwykle szukanie wózka, wypakowanie klamotów i zaciągnięcie tego do łajby. O rety! Pomysł z obiadem nie był mądry. Najchętniej to ja wsiadłabym do wózka, żeby mnie ktoś zaciągnął. A to ja ciężka, obżarta po uszy musiałam ciągnąć toboły na ciężkim wózku.

To nie koniec wrażeń. Poziom wody bardzo się podniósł. Nasze „Pomimo” jakoś odsunęło się od kei i nie mamy jak wejść. Nasza deska za krótka a przeskok na platformę kąpielową dla żadnego z nas niewykonalny. Deska sąsiada dłuższa ale leży pod takim kątem, że oboje robimy przymiarki, ale nikt nie chce ryzykować. No i co?! Kurdeee…. – padło na mnie. O rety!!! Ze strachem w oczach i duszą na ramieniu wlazłam. Opuściłam trap, który też ledwie sięga kei. Zanim ustawiliśmy go w miarę bezpiecznie uszaty stworek już wbiegł na pokład. Resztką sił wpakowaliśmy klamoty do środka i postanowiliśmy tak z godzinkę w tym bałaganie odpocząć. Z planowanej godzinki  zrobiły się dwie. Jest ciepło. Wentylatorek pracuje na trzecim biegu. Po drzemce pytam kapitana: – co robimy? On na to: – zgarnij tylko ze stołu tak, by dwa kieliszki się zmieściły.

Ogarnęłam trochę więcej i tacy półprzytomni sączyliśmy travaricę z colą i oglądaliśmy chorwacki „super talent”.

23.10.-poniedziałek

Już wczoraj wieczorem jakieś małe fruwaczki próbowały nas atakować. Założyliśmy zamiast sztorc klapy moskitierę. Ale w nocy to draństwo chciało mnie zeżreć. Jedno utłukłam, ale gatunku nie dało się rozpoznać, bo się plaskate zrobiło. Włączyłam więc wentylatorek żeby wystraszyć te bzyczki. Udało się dospać do rana. Poranny spacerek miły: słonko, ciepełko… żyć się chce. Wypiliśmy kawę, zjedliśmy bułeczki cynamonki z Polski i… zachmurzyło się. Wyciągnęliśmy z bakisty skuterek kapitana i już przy jego składaniu zaczęło kropić. Jak dotarliśmy do samochodu padało już całkiem mocno. Wróciliśmy z załadowanym wózkiem zmoczeni, a jeszcze czekał mnie spacer po mój skuterek, który został przy samochodzie. Deszcz padał do południa i znów wyjrzało słońce. A ja jeszcze w czasie deszczu pojechałam do sklepu – przecież mogłam poczekać!

Na obiad miał być kotlet z sera camembert, makaron i tzatzyki zrobione przez kapitana. Tylko że kapitan wyciągnął makaron ryżowy, który według mnie jest bez smaku. Robię więc do niego sos z papryki, cebuli i sera  – co z tego wyjdzie? – zobaczymy.

W kambuzie mamy już 26̊ – ciepło się robi, oj ciepło!

Obiad hm… bez mojego entuzjazmu, ale i tak drzemka poobiednia zaliczona. Kapitan zalega nadal, a ja palę się do pracy. No może przesadziłam z tym zapałem. Zmobilizowaliśmy się i wykonaliśmy kawał „solidnej, partyjnej roboty”. Rozpakowanie kanistrów z przedwyborczym tańszym paliwem i uzupełnienie zbiornika. Hen przywiózł na swoim skuterku butle z gazem i akumulator. Napracowaliśmy się fizycznie. Dźwiganie ciężarów nie jest ekscytujące.

Nasz psiak znów wzbudził serdeczne uśmiechy u sąsiadów. Jak ciągnęłam wózek (platformę) z pustymi kanistrami Pirat wskoczył na wózek, usiadł między baniakami i jechał sobie wygodnie. Jak odstawiłam wózek i Hen wracał na skuterku z akumulatorem na wymianę, psi cwaniaczek wpasował się między stopy kapitana i znów jechał. Tylko ja pieszo w jedną i w drugą stronę.

W mesie mamy 30̊ . Jest 16,30 – na dziś fajrant!

Wieczorem słuchanie muzyki. Ja czytam książkę „Zew oceanu – 312 dni samotnego rejsu dookoła świata” kapitana Tomasza Cichockiego.

Niedawno byliśmy w klubie Morka na spotkaniu z kapitanem. Tam kupiłam jego dwie książki. Pomyślałam, że przeczytam je wieczorami tu na „Pomimo”, ale nie wytrzymałam i zaczęłam czytać w domu. Tu kończę tę pierwszą. Czytam i mam bardzo mieszane uczucia. Książka świetnie pisana – wciąga bez reszty. Podziwiam odwagę, zaradność i wytrwałość … ale właśnie… czy to jeszcze odwaga, czy już szaleństwo?! Sorry Kapitanie!

24.10.- wtorek

Niebo trochę zasnute ale ciepło. Rano wyprawa do ribarnicy – niestety „zatvoreno”. Na targu jest stoisko z rybami – małe te rybki: makrele, sardynki, dorady i jeszcze jakieś, których nie znam. Pani powiedziała które są najlepsze na patelnię i mają mało ości. Kupiłam 4 sztuki za 4 €. Potem krumpiry (ziemniaki) i do mariny. Szybko śniadanie i do pracy. Wczoraj pojawili się sąsiedzi z łajby obok (Chorwaci) i Niemiec z łajby o jedno stanowisko dalej. Wszyscy pracują, coś wynoszą, czyszczą, myją itd.

Najpierw wypatroszyłam i umyłam rybki, a potem zabraliśmy się za szorowanie pokładu. Jakiś specjalny proszek do czyszczenia drewna teakowego okazał się nie tak rewelacyjny jak byśmy chcieli. Mnóstwo czasu zajęło szorowanie stolika i kawałka pokładu w kokpicie.

I stolik jak nowy

Ręka mi już odpada – nie daję rady. Hen działa dalej. Jeszcze musimy ponton odwrócić do góry dnem, bo nie wiadomo czemu leżał odwrotnie, niż go zostawiliśmy a w środku zalegało bardzo dużo wody. A żeby było bardziej atrakcyjnie zaczęło wiać Jugo – ciepły ale dokuczliwy. Na obiad chiński makaron z włoskim pesto genovese + greckie tzatzyki + chorwackie rybki. Oby to nie była mieszanka wybuchowa!

Po obiedzie krótka drzemka a po niej znów harówka. Wiatr bardzo mocny a my dalej szorujemy. Daliśmy radę zrobić tylko kokpit i to bez podłogi – KATASTROFA!!!

Jugo szaleje, zaczął padać deszcz. Poziom wody tak wysoki, że trap majta się nad keją. Wieczorny spacer z psem odpada – będzie musiał sikać na pieluchę.

25.10. – środa

Jugo uspokoił się, deszcz nie pada – słonko wygląda zza chmur. No to szybko śniadanie i do pracy.

Każdego dnia przy porannym spacerze obserwuję prace na parkingu. W niedzielę stały tam kobyłki na jachty. W poniedziałek wszystkie kobyłki wywieźli – został pusty plac. Przyjechała koparka i zaczęła przez środek kopać rów. We wtorek wykopała kawałek następnego rowu – prostopadle (zrywając uprzednio asfalt). Rowy te oczywiście wypełnione są wodą do poziomu wody w morzu. Dziś koparka zniknęła a pozostały rowy i hałdy ziemi, żwiru i asfaltu. Ni cholery domyślić się nie mogę co tu będą robić.

wykopaliska w marinie

Hen dziarsko szoruje dalej, a ja co jakiś czas dolewam mu do wiaderek wody. (tzn odkręcam kran na kei). Zabrałam się za mycie w środku. Zaczęłam od bakist pod kanapami. Kiedy umyłam dowiedziałam się, że człowiek może mieć aż tyle mięśni do bolenia. Szczęśliwa, że żyję (bo boli) poszłam pomagać kapitanowi. Najpierw siedziałam i myślałam czym najlepiej skrobać stary olej z wklejonym weń brudem. Szczotki nie dają rady – robią tylko zacierki po wierzchu. No i wymyśliłam – druciak do garnków! Hen wypróbował, stwierdził, że dobrze idzie, więc pojechałam do sklepu po „Žica” czyli druciaki. Razem dokończyliśmy szorowanie, potem mycie szlauchem. Oj rehabilitacja za darmochę!

Co za mina! czyżbyś miał dość?

W oczekiwaniu aż wszystko wyschnie zrobiłam na obiad placki ziemniaczane. Po obiedzie chwila relaksu i olejowanie kokpitu. Skończyliśmy dopiero koło 16-tej. Trochę w strachu bo zaczęło się chmurzyć a deszcz nie byłby wskazany.

Na szczęście słonko wyjrzało zza chmur a my przy zasłużonym drinku usiedliśmy w mesie. Miał być spokojny odpoczynek ale… zatkała się umywalka, gdzie Hen chciał opłukać linę, którą uprałam. Trzeba było użyć przedmiotu, którego nazwa kojarzy się z przepychem – czyli przepychaczki, wrzątku, kreta – odetkało się. Może już dość na dziś?

Chyba obydwaj się zmęczyli
Ciekawe który bardziej zmęczony.

26.10. – czwartek

Rano dziarsko zabraliśmy się za szorowanie pokładu przy rufie – najgorsze zakamarki. Cumy, knagi, słupki od relingów. Szczotką trudno dojść. Po umyciu najtrudniejszych zakamarków, wymiękliśmy. Postanowiliśmy zrobić „dzień leniwca”. Pojechaliśmy po zakupy. Do Tisno po migdałówkę i do Plodine po mleko, jaja, „zrnati syr” (twarożek wiejski), pieczywo i coca-colę. Zobaczyłam, że mój ulubiony rum jest 20% tańszy – „AKCIJA !!!”. Kupiłam więc do domu na długie zimowe wieczory.

27.10. – piątek

W planach było olejowanie pokładu ale w nocy zaczęło wiać Jugo. Henryk wstawał o 3-ciej bo trap spadł z hukiem do wody. Poziom wody jest tak wysoki, że jeszcze takiego tu nie widzieliśmy.

Trap podwiązany, żeby nie wyskoczył z mocowania (dulki) dynda około 20 cm nad keją. Nie powiem żeby się po nim fajnie chodziło. Tylko psiak zbiega sobie jakby nigdy nic. No tak…  może ja na czterech też bym sobie lepiej radę dawała.

Zaczął kropić deszcz, więc olejowanie trzeba odłożyć. Zajmiemy się wnętrzem. Hen zamontował nowy akumulator a ja umyłam dwie kabiny rufowe wyrzucając z nich uprzednio wszystko, co ruchome. Potem powlekanie prześcieradeł i układanie wszystkiego na nowo. Żaden fizjoterapeuta nie wymyśli takich ćwiczeń. Złożona w chiński scyzoryk wycieram wszystko z przodu, z obu boków, pod sobą, nad sobą.

Kabina opróżniona
Już jest porządek i czyściutko

Na obiad postanowiliśmy zjeść ryż, którego resztka stała w dużym słoju. Ryż arborio, a więc robię risotto. Ha… na kuchence elektrycznej bez płynnej regulacji temperatury. Zrobiłam! – myślę, że Gordon Ramsey doceniłby konsystencję i smak. Ponieważ deszcz przestał padać, Henryk postanowił przymocować wieszaki na liny – wreszcie będzie porządek.

wieszaki na liny
W nawigacyjnej wieszaczki na klucze

Ja nie mam już siły na nic, więc czytam drugą książkę kapitana Cichockiego „MOB człowiek za burtą”.

28.10.- sobota

W nocy kiepsko spałam – pełnia, więc jakieś złe licho we mnie się obudziło i nie dało spać. Rano słonko pięknie świeci a po deszczu tylko małe kałuże zostały. W telewizji widzieliśmy, że Jugo z deszczem nieźle napsociły w Zadarze. Cały nadmorski deptak zalany. Woda nawet wdarła się do miasta.

Teraz ładna pogoda, więc wyruszam do miasteczka. Słonko świeci, dusza się raduje. Mam na sobie bluzkę bawełnianą i długie spodnie. Przyglądam się tubylcom, a oni w bluzach polarowych albo kamizelkach ocieplanych – zimno im, czy co?

Oni chyba też zerkali na mnie jak na trochę nienormalną. No cóż, ja człek z północy.

W miasteczku – smutek. „Rybarnica – zatworena”, warzywniak na bazarku też. „Pekara” czynna, więc kupiłam jakieś buły a potem w „Masnicy” 30 dkg mielonego mięsa na kotlety.

Po powrocie śniadanie i do pracy. Hen olejowanie pokładu, a ja mycie kolejnych dwóch kabin. Ciepło, cieplutko, ciepluteńko – w mesie 28̊. Przed obiadem dokładnie umyłam kabinę dziobową, a miałam wrażenie, że halę sportową posprzątałam. Na obiad zrobiłam kotlety mielone a Hen tzatzyki, bo zaczęła to być jego specjalność. Po obiedzie chwila relaksu i powrót do prac. Kabina piętrowa łatwiejsza do ogarnięcia, ale i tak wycisnęła ze mnie resztkę sił. A może ja tak szybko się starzeję?

Wieczorem wymęczeni już tylko siedzieliśmy. Trochę czytania… a właściwie to ja już nie mam co czytać, bo obie książki kapitana przeczytałam. Zabrałam się za „Grecję dla żeglarzy”. Potem jeszcze obejrzeliśmy „filmiki” z moich archiwalnych zdjęć i … dobranoc.

29.10. – niedziela

Słonko wstało, więc trzeba zwlec swoje obolałe gnatki i pozbierać je w jedną obolałą całość.

Rutyna – kwa, spacer, awantura Pirata z sąsiadem, coś na śniadanie i … do pracy rodacy! Najpierw powleczenie prześcieradeł w piętrowej, potem Hen zabrał się za pompę w łazience (śmierdząca sprawa), a ja za mycie łazienki dziobowej. Połowę jednej z dwóch półek w szafce zajmuje ŻELAZKO! (odziedziczone po poprzednim właścicielu). Jeszcze nic tu nie prasowałam. Zabieram ciuchy, które nawet nieco wygniecione nie wyglądają źle (np. lniane). Żelazko wędruje więc do domu i robi luz. W innej szafce jakiś środek wybielający i odkażający wypalił dziurę w półce (???) – trzeba się go pozbyć. Odświeżacz powietrza czyli pachnidło w spreju – zardzewiał od spodu – won do śmieci!.

Bardzo zmęczony pracą pies zalega na kanapie.

Z pompą jest większy problem, bo ona działa, ale przycisk i wskaźnik nie działa. Czyli gdzieś kable rozłączyły – tylko gdzie? Ale żeby sprawdzić czy pompa działa przelewaliśmy wodę z morza pobieraną wiaderkiem znów do morza za pośrednictwem kibelka i zbiornika.

Godzina 12,40. Odwoływana co chwilę do innych zajęć wreszcie skończyłam łazienkę. O obiedzie Henryk może zapomnieć! Nie chce mi się! Mogę co najwyżej zagotować wodę i zalać wrzątkiem zupkę „chińską”. Tak też zrobiłam. Po zupce drzemka. Zaczynamy dostosowywać się do południowców: sjesta, manniana, možda sutra (może jutro)? Ale Henryk nadal dzielnie walczy z kabelkami bo „po drodze” prąd się gubi. Ja pospacerowałam z futrzakiem, wywiozłam śmieci i czekam kiedy będę mogła ogarnąć łazienkę, którą okupuje Hen.

Przestawienie czasu na zimowy jest do kitu. Wcześnie ciemno się robi, a tu zachód słońca przebiega błyskawicznie. Jakby ktoś wyłączył lampę ze ściemniaczem.

Wpadłam na pomysł, żeby umyć włosy na łódce, bo posiedzę w ciepełku, nie będę musiała zakładać ubrań na wilgotne ciało. Latem, to co innego – wrzuca się sukienkę i gotowe. Teraz wieczory chłodniejsze. Woda w bojlerze nagrzana – więc do dzieła! Głowa pod kran, szampon i… k… nać! Wody zabrakło! Łeb namydlony, w oczach szampon. Ręcznikiem papierowym twarz wytarłam i „all hands on the deck” – podłączanie szlauchu i napełnianie zbiornika. Dobrze, że już ludziska powyjeżdżali i nie widzieli jak biegam po kei ze szlauchem i namydloną głową.

Po tej akcji już spokojny wieczór przy oglądaniu filmików „Rzym i Florencja” oraz „Barcelona”.

30.10. – poniedziałek

Uszaty potworek o 7,00 wpakował się bezczelnie do mojego łóżka, przeszedł po człowieku i zimnego kindolka wpakował mi w oczodół. Zawinęłam stwora w kołdrę, żeby nie mógł rozrabiać i jeszcze chwilkę udało się dospać.

Pogoda ładna –słonecznie, ale znów zaczęło mocno wiać z południa. Mamy jeszcze sporo pracy i liczymy ile dni może nam to zająć. Wychodzi na to, że wyjedziemy 2-go listopada we czwartek.

Dziś wyszorowałam drugą łazienkę. Hen rozkręcił tablicę z bezpiecznikami i awarii nie znalazł. Nie wiadomo w którym miejscu kabel się uszkodził. Jeszcze przed obiadem uszczelnił okienko – forluk w kabinie dziobowej, a ja robiłam, jak zwykle, za donosicielkę narzędzi.

Na obiad wyjadanie resztek: makaron tagliatelle z pesto genovese, resztką salami i żółtego sera.

Ja też chcę obiadek!

Mam trochę nerwówki. Próbowałam zabukować nocleg w naszej „Gostilnej”. Na e-maila nie odpowiadali, a na sms-a po dłuższym czasie odpowiedzieli: „Sorry, we are closed”. No i kaszanka! Szukanie noclegu. Hen koniecznie chce przejechać całą Austrię i nocować w Czechach. Szukałam, sprawdzałam… dłuuuugo. Wreszcie znalazłam. Tylko kawałek w bok od głównej trasy. W miarę tanio i z dobrymi opiniami gości. Zobaczymy.

31.10. – wtorek

Całą noc wiał silny wiatr – Jugo. Liny tłukły o maszty. Naprężone wanty wyły jak dusze potępione. No to mamy Halloween.

Rano chcę wyjść z psiakiem, a tu trap dynda nad keją. Poziom wody podniósł się ~60 cm. Kapitan opuścił trap i czekał aż wrócimy ze spaceru żeby go całkiem podnieść. Wiatr duje (vjetar puše) ale jest cieplutko i robi się słonecznie. Mobilizacja, żeby wykonać resztę zaplanowanych prac. Odkładaliśmy zdejmowanie bimini i szprycbudy aż się wiatr uspokoi. Niestety chyba nadziei na to nie ma, a bimini pruje się coraz bardziej. Przy wietrze i na bujającej się mocno łajbie wykonując taniec św. Wita – udało się! Bimini zdjęte, zwinięte i związane w paczkę pojedzie do Polski – do pozszywania.

Szpryc buda po zdjęciu została rozłożona na stole w mesie i zaczęło się dokładne pucowanie okienek wykonanych z grubej folii. Przy poprzednim myciu odkryłam, że płyn do szyb nie daje rady i dopiero ocet jest w stanie domyć krople zaschniętego deszczu. Octem śmierdzi w całej mesie a my siedzimy jak korniszony w słoiku.

mycie okienek szpryc budy

Po odkurzeniu podłogi pojechaliśmy do recepcji opłacić następny rok trzymania łodzi a potem po zakupy na drogę. Po powrocie słonko już tak przypiekało, że obiad gotowałam w podkoszulku. Mimo, że to ostatni dzień października biegam w podkoszulku i żałuję ,że nie wzięłam z domu krótkich spodenek. Wiatr wieje jak wściekły a jest gorąco.

Po obiedzie trochę nas zmogło a łódką tak fajnie bujało, że pospaliśmy zdrowo. Wieczorem wiatr zmienił kierunek na północno zachodni, ale nadal dmuchał mocno i bardzo mocno.

1.11.-środa

Rano słonecznie, bezwietrznie, ale sporo chłodniej.

Dziś czeka nas pakowanie. Hen już wczoraj powrzucał swoje szpargały do dwóch plecaków, spakował torbę fotograficzną i wywiózł do samochodu. Teraz siedzi sobie spokojnie i gra na kompie – tłucze (zabija) jakieś potwory. Ja kręcę się jak g… w przeręblu i pakuję. To do jednej torby, to do drugiej, to… nie wiem gdzie. Coś trzeba zabrać do domu, bo tu niepotrzebne. W inną torbę to, co będzie potrzebne w hotelu, w jeszcze inną jedzenie … za chwilę oszaleję!

Jakoś chyba ogarnęłam. Wykończona psychicznie poszłam do kokpitu łapać ostatnie dawki witaminy D. Ale cisza w porcie. Ludzi nie ma, bo święto. Wiatr się uspokoił. Słońce przypieka – jest cudnie. Tylko mewy czasami zakłócają ciszę drąc się przeraźliwie. Aż szkoda wracać …

Trzeba będzie się rozstać na zimę.

Po obiedzie spakowaliśmy do samochodu wszystko, co dało się spakować. Na jutro zostaną tylko podręczne bagaże i torba, no cosie zapomniane wcześniej i nie spakowane.

02.11. – czwartek

Po godzinie 6,00 obudził mnie mały potworek. Hen już się krzątał i robił kawę. Wczoraj właściwie prawie wszystko spakowane do samochodu, więc dziś tylko kawa, spacerek i ogarnianie reszty: sprawdzanie, mycie lodówki, wlewanie oleju do toalet. Pogoda fajna. Słonko, trochę wiatru.

Składanie trapu
Ja jestem gotowy, możemy iść do samochodu?
Takie błękitne niebo a trzeba je pożegnać.

Ale zapowiadają, że po południu zacznie się Armagedon. Będzie bardzo silny wiatr. Zabezpieczamy więc co można i o 8,00 wyruszamy do domu. Gdy zbliżamy się do gór widzimy czarne chmury zawieszone na szczytach. Tam po drugiej stronie może być nie fajnie. Na ostatnim parkingu przed tunelami jemy śniadanie póki jeszcze mamy słońce i nic nie pada.

Chmury zawieszone na szczytach gór.

Po przejechaniu tuneli okazuje się, że temperatura spadła tylko o 3 stopnie a czarne chmury zostały zaczepione o szczyty gór za nami. Postanowiliśmy wykupić słoweńską winietę i pojechać tym razem autostradą, skoro mamy nocować w Czechach. Na granicy słoweńskiej kontrola. W sumie pogranicznik nawet nie zajrzał w dokumenty tylko machnął ręką – jechać dalej.

Pies ma gdzieś kontrole graniczne – on ma ważny paszport i nie jest emigrantem.

Spokojna jazda przez Słowenię. Na granicy z Austrią też nie oglądali dokumentów.

jesień w Austrii
Wiedeń jak zwykle tłoczny, ale jedziemy.

Ponieważ Hen wykupił roczne winiety: austriacką i czeską jedziemy znaną już nam drogą. Nie mam co robić więc gapię się na kolory jesieni. Nad morzem (po tamtej stronie gór) to, co zwykle jest zielone – nadal pozostało zielone. W miasteczkach kwitną jeszcze krzewy. Im dalej na północ tym bardziej kolorowa jesień. To chyba jedna z nielicznych zalet północy.

Około 17,00 docieramy na miejsce noclegu. Urocza maleńka miejscowość Dolni Dunajovice oddalona o dwa kilometry od głównej trasy. Nasz pokój miał być na drugim piętrze, więc już mailowo uzgodniłam, że za małą dopłatą będzie pokój o lepszym standardzie na pierwszym piętrze. Jednak na miejscu zapytałam o pokój na parterze, który ma 4 łóżka, za to nie trzeba nigdzie chodzić po schodach i ma bezpośrednie wyjście na taras a właściwie patio – letni ogródek restauracji. Oczywiście trzeba było dopłacić ale uważam, że to była dobra decyzja. Na miejscu zjedliśmy kolację. Rolada z kurczaka z ziemniakami. Popiliśmy kieliszkiem beherovki i piwem. I już po 19 – tej poszliśmy spać.

03.11. – piątek

Już nieco po 5,00 byliśmy na nogach. Ciemna noc. Leje deszcz. A ja spaceruję z psem… cholera! Uroki posiadania czterołapnego przyjaciela. Schowałam się w bramie – futrzak też. On też nie lubi deszczu. Wreszcie namówiłam go, żeby obsikał łaskawie słupek w bramie i byliśmy gotowi do wyjazdu.

O godz. 6,00 wyruszyliśmy. Oczywiście bez kawy i śniadania. Jazda po ciemku i w deszczu nie jest fajna. Światła reflektorów odbijają się w mokrym asfalcie jak w lustrze. Na szczęście wszyscy mądrzy ludzie jeszcze śpią, więc ruch znikomy. Jak już się trochę rozwidniło zatrzymaliśmy się na śniadanie. Hen jajo na twardo popił coca colą, a ja zimną parówkę i ogórka konserwowego również popiłam colą. Normalnie luksus … ha ha.

Cały czas leje, a my w dodatku utknęliśmy w korku. 1,5 godziny stania. Przyczyn tego nie znamy, bo wypadku żadnego nie było, tylko zwężenie drogi. Ale przy zwężeniu, powoli można posuwać się naprzód. A tu po prostu staliśmy. W ogóle czeska autostrada co kawałek ma zwężenie, bo niby „roboty drogowe”, których nie widać. Za dużo pachołków naprodukowali i muszą je gdzieś ustawić?  254 kilometry w Czechach jechaliśmy prawie 5 godzin.

Jesień w Polsce przez szyby samochodu.

Do domu dotarliśmy po 14,00 robiąc po drodze zakupy bo w lodówce tylko światełko zostało. O stanie psychicznym i fizycznym pisać nie będę…

Pomimo wiatrów i zimy bądź dzielny „Pomimo”. Poczekaj na nas do wiosny.

Jeden Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *