„Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy…”

[26.08. – 17.09.2023]

część II – pojawia się załoga

06.09. – środa

Pobudka o 6,00 a o 6,30 Hen wyrusza do Zadaru po załogę w składzie: siostra Kapitana Elżbieta i syn Jarema. Próbowałam jeszcze trochę dospać ale się nie udało. Posiedziałam w kokpicie na słonku porannym, wiatr dmuchał więc było przyjemnie. Patrzyłam na okienka w szpryc budzie, mimo, że umyte płynem do szyb nadal mają ślady po kroplach wody. To umyte octem nawet w słońcu prezentuje się dużo lepiej. No to zabrałam się za mycie octem pozostałych. Przynajmniej szybciej upływał czas oczekiwania. Potem przygotowałam pieczarki do jajecznicy, żeby było szybciej jak przyjadą.

Załoga
Elżbieta – siostra kapitana
Jarema – syn kapitana

Pojawili się ~10,00. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy planować co trzeba zrobić przed wypłynięciem. Hen z Jaremą zabrali się za montowanie platformy kąpielowej. Ja pojechałam po bułę do „Pekary”. Potem szybki obiad – flaki ze słoików a Jarema wczorajszą ogórkową. Po obiedzie chwila odpoczynku, zrobienie listy zakupów i wyprawa do Plodine po uzupełnienie zapasów. Wieczorem planowaliśmy iść na kolację do Rebaca ale jakoś nikt nie miał ochoty. Każdy wziął jakąś przegryzkę wedle upodobań. Po kolacji delektowaliśmy się z kapitanem „Borovnicą” [likier jagodowy].

07.09. – czwartek

Poranek – normalny: kawa i donicosik. Panowie wzięli się za szykowanie śniadania a ja śmignęłam do Pekary po pieczywo, bo wczoraj zostało całe wyżarte. W drodze powrotnej jeszcze kupiłam worek kostek lodu, bo zamrażareczka od wczoraj już się szykuje do przyjęcia tego dobrodziejstwa. Zanim wróciłam już napełniali zbiorniki z wodą pitną. Trochę to trwa, więc my z Elżbietą zjadłyśmy i wybrałyśmy się po zakupy, których wczoraj nie udało się zrobić.

Najpierw w „Tomy” masło, białe sery i krojony chleb. Ela wróciła z częścią zakupów na łajbę a ja pojechałam na bazarek po pomidory i natkę pietruszki. Potem szybkie szkolenie z węzłów knagowych i ustalenie kolejności działań przy wypływaniu z portu.

Panowie jeszcze coś tam dłubią. Podłączają przyrządy nawigacyjne itp.

sąsiedzi z przeciwka odpłynęli

Jest 11,15 a my wciąż w porcie. Po 10-ciu minutach wreszcie wypływamy. Całkiem zgrabnie nam to wyszło.

Kapitan wypatruje … ???

Najpierw na silniku oczywiście ale zaraz po drugiej stronie Murteru stawiamy foka, bo całkiem ładnie dmucha. Cieszymy się żeglowaniem, słońcem, wiatrem i ciszą – błogo.

Pięknie jest
Elżbiecie chyba też się podoba
Jarema za sterem
Ja łapię witaminkę D

W pewnym momencie przyszkwaliło i usłyszałam łomot w kambuzie. Gdy zeszłam biedny piesio buksował po podłodze na rozlanym płynie do mycia naczyń wymieszanym z kawą z wywalonej kawiarki. Na podłodze znalazł się również wentylator. Pierwsza czynność to ratowanie przestraszonego stworka – chwyt za szelki i rzut na kanapę. Potem wycieranie podłogi co łatwe nie było, bo stopy ślizgały się i rozjeżdżały na boki a łajba nadal w przechyle. Załogantka Elżbieta wystraszona nie wystawiała nosa ze swojej kajuty i czekała aż się uspokoi. A załogant Jarema zniknął pod pokładem z powodu poparzonych przez słońce pleców. Na pokładzie zostałam z kapitanem. On za sterem a ja do obsługi szotów. Fajnie było. Nakręciłam się handszpakiem aż do bólu. Ale frajda niesamowita kiedy płynie się słysząc tylko mlaskanie fal i szum wiatru. Na foku dopłynęliśmy aż do wyspy Kaprije do zatoczki z Konobą Antonio. Ustawiono tu bojki, których wcześniej nie było. Nigdy przy bojce nie cumowałam, więc myślałam, że będzie łatwiej niż przy kotwiczeniu. Myliłam się bardzo.

do tej bojki będziemy cumować
Jarema – człowiek do zadań specjalnych

A jak tylko przycumowaliśmy pojawił się pan na pontonie i wypytywał o długość jachtu, planowany czas postoju itp… Po czym skasował od nas 48 € !!! – skandal! Miałam świadomość, że za bojkę się płaci, ale tyle?!  Rozbój w biały dzień! Od pana „bojkowego” dowiedzieliśmy się również, że nasze plany jedzeniowe w Konobie musimy zweryfikować, bo Antonio ją sprzedał i nic się tam nie dzieje. Trochę frustracji bo zamiast eleganckiej kolacji – zupki chińskie. Przynajmniej wypróbowałam platformę kąpielową i wypluskałam się do woli. Było super. Wyjście z wody po odkładanych schodkach też bardzo wygodne. Po wielu przeróbkach i poprawkach wreszcie jest komfort.

Przyszedł czas na zupki. Czajnik elektryczny włączony z falownika nie zagotował wody, a ponieważ się wyłączył myślałam, że jest wrzątek i zalałam facetom zupki. To była tylko ciepła woda, krzywili się trochę, ale zjedli. My z Elżbietą poczekałyśmy na podłączanie gazu.

08.09. – piątek

Powolny poranny rozruch. Hen z Jaremą popłynęli pontonem na ląd odcedzić pieseła. Potem śniadanie i około 10,00 jesteśmy gotowi do odpłynięcia. Okazuje się, że silnik nie chce współpracować. Milczy i nie ma ochoty z nami gadać. Pewnie przez ten wczorajszy czajnik. Kombinacje co zrobić… Wreszcie kapitan – „pomysłowy Dobromir” z cienkich kabli zrobił gruby i ja z Jaremą trzymaliśmy kable łącząc dwa akumulatory a kapitan odpalił silnik z działającego akumulatora hotelowego – uffff … było trochę nerwówki. O 10,45 odczepiamy się od bojki ale myślimy o tym, czy nie wracać do portu.

Po chwili okazało się, że akumulatory ładują więc decyzja: „Płyniemy dalej ! ” O 11,30 stawiamy foka i… za chwilę zwijamy bo wiatr zdechł. I tak na silniku mijamy Šibenik i tuż przed mostem kupujemy ostrygi prosto z hodowli.

dopływamy do Šibenika
a willa ciągle na sprzedaż
Šibenik
Ale wygodne posłanko! W sam raz dla wilka morskiego.
Jarema robi za cumę a Elżbieta ma rolę zaopatrzeniowca.
Uciekaj stworku! Nie dla psa ostrygi!

Ela – wielbicielka tych mięczaków, Henrykowi smakują, Jarema nigdy nie jadł i chce spróbować a ja po niezbyt miłych wspomnieniach postanowiłam zrobić kolejne podejście do tego specjału.

Ostrygi są smaczne! Przekonałam się! Wszyscy się nimi delektowaliśmy.

Pod mostem. Zawsze jest obawa, czy się zmieścimy.
Jakieś hodowle morskich stworów.

Chcieliśmy jeszcze kupić małże na kolację, ale w hodowlach nie było obsługi – pewnie zrobili sobie już weekend. O 15,30 dopłynęliśmy na miejsce kotwiczenia czyli do jeziora Proklijansko przy miejscowości Bilice. Na obiad zamiast małż zrobiłam makaron z sosem z pieczarek, cebuli i papryki z posypką z przysmażonego mocno prosciuto. Oczywiście jeszcze tylko wyprawa pontonem z Piratem na brzeg. Małemu czortowi spodobało się to pływanie pontonem, bo nie chce sikać na pieluchę, a do pontonu wskakuje już sam. Do obsługi tego załoganta potrzebni są ludzie i sprzęt.

Ludzi dwóch i sprzęt, więc można na brzeg.

09.09. – sobota

Leniwy poranek. Wyprawa na brzeg z piesełem. Jarema zażywa kąpieli. Śniadanie.

O 12,10 znów silnik trzeba uruchomić z akumulatora hotelowego za pomocą styków Jarema+ ja.

znów Šibenik

Wzdłuż Šibenika płyniemy na południe pod wiatr, więc cieszymy się, że po wypłynięciu na morze będą super warunki na żagle. 14,00 jesteśmy już przy ujściu Krki do morza i… gaśnie silnik! Tym razem zabrakło paliwa (wskaźnik poziomu oszukiwał!), a wiatr spycha nas na skały. Chwila paniki.. co robić?! Postawienie żagla odpada, bo szybciej wylądujemy na skałach. Rzucenie kotwicy odpada, bo za głęboko. Dopiero blisko brzegu rzucona kotwica przytrzymuje nas na tyle, że bokiem zbliżamy się do skał i opieramy się o nie kilem.

Jest groźnie!

Mamy chwilę na dolanie 5 l paliwa z kanistra. Potem znów nerwówka, bo mimo podłączenia do sprawnego akumulatora silnik odpalił po wielu próbach. Zawróciliśmy do Šibenika zatankować [142,5 l za 216€].

A tu pan stoi na skałce i łowi ryby na żyłkę.
Wypływamy na morze.

Po wypłynięciu na morze okazało się, że nasze plany żeglowania wzięły w łeb, bo wiatr z południowego zmienił kierunek na północny i znów mieliśmy mordewind i to mocny. Postanowiliśmy zakotwiczyć przy miejscowości Vodice.

Vodice
Plaża betonowa wychodząca w morze.

Dopłynęliśmy tu dopiero o 17,30. Wiatr robił fale. Motorówki, które pływały jak wściekłe we wszystkich kierunkach też robiły fale, a my (Jarema, ja i futrzak) wybieramy się pontonem na brzeg. Wsiadanie w takich warunkach do pontonu, a potem wysiadanie z niego na dość wysoki pomost – to było dla mnie ekstremalne przeżycie. To Ela miała popłynąć, bo chciała zwiedzić deptak nadmorski, ale jak zobaczyła co się dzieje stwierdziła: Ty umiesz pływać a ja nie. Nigdzie się nie wybieram! No i cóż… musiałam ja! Czego się nie robi dla tego małego uszatego potwora?

Po kolacji z resztek wczorajszego makaronu, fasoli, konserwy i sosu z papryki z przyprawą „chili con carne”, odreagowaliśmy stresy śpiewając szanty. Dobranoc!.

10.09. – niedziela

Poranna kawa – bez tego nie ma życia. Szykowanie pontonu, wyprawa z futrzakiem tym razem Elżbieta z Jaremą. Potem wciągnięcie pontonu na pokład, klar na łajbie, śniadanie i kierunek marina.

10,20 – wypłynięcie z Vodic (oczywiście silnik odpalamy z akumulatora hotelowego). Po 15 minutach stawiamy foka – wiatr lekko dmucha ~4 kt więc i silnik na malutkich obrotach. Po 25 minutach wiatr dmuchnął z większą siłą – ~18 kt ale od dziobu!!! Niech to szlag! Biednemu zawsze w oczy! O wszyscy bogowie wiatrów, cośmy Wam złego zrobili?

Trebunj widziane tym razem od morza.
Ale ktoś ma fajny dom!
Ulubione miejsce Pirata – za sterem.
Nasza latarnia morska

Cumowanie przy kei nie obyło się bez stresów, bo sąsiedzi przypłynęli i było bardzo ciasno. Ale wszystko udało się bez żadnych strat. Trzeba zrobić klar na pokładzie, podłączyć prąd itp. Ela poszła z Piratem na spacer, Jarema przyprowadził z parkingu nasze skuterki i mogłam pojechać pod prysznic.

Na kolację flaki ze słoików a potem towarzystwo naszła chęć na brydża. O matuś! Ostatnio grałam w brydża 45 lat temu i kompletnie nic nie pamiętam. Szybko przeszkolono mnie jak liczyć punkty, jak licytować itd… Czułam jak zaczyna mi się mózg lasować. Dopiero koło północy poszliśmy spać. Ja odmóżdżona kompletnie zasnęłam natychmiast.

11.09. – poniedziałek

Dziś ma być totalny luz. Ma nie być żadnych stresów. Kawa, spacer, śniadanie, polegiwanie. Żar z nieba leje się szerokim strumieniem. Wiatru brak. Załoga ukryła się w swoich kajutach i zalega.

Tu zalega Hen
Tam zalega Elżbieta
A ja już przestałam zalegać.

W messie dwa wiatraki mielą powietrze o temperaturze 33̊. Po dłuższym zaleganiu – partyjka brydża i jakoś ~16,00 zebraliśmy się po zaopatrzenie do domu. Do Dazliny po oliwę i travaricę, do Tisno po migdałówkę, potem jeszcze do Plodine w Betinie i na bazarek po pamiątki dla Jaremy [koszula i ręcznik]. Po powrocie zebraliśmy się do Rebaca. Przede wszystkim kapitan, ale też i my zostaliśmy miło przywitani przez obsługę i poczęstowani napitkiem na apetyt. Zamówiłam rekina w sosie musztardowym, Ela i Jarema rekina w panierce z blitvą a kapitan co? – jak zwykle spaghetti vongole! Aż się kelner uśmiał.

Zdjęć potraw nie ma, bo wszyscy głodni rzucili się na jedzenie. Obżarci po uszy ledwie dotoczyliśmy się do łajby. Tylko chwilę posiedzieliśmy w kokpicie i ~21,00 już poszliśmy spać.

12.09. – wtorek

Obudziłam się dopiero o 7,30 – byłam pierwsza. Kiedy robiłam kawę reszta towarzystwa powoli wypełzała ze swoich nor do kambuza.

Na dzisiejszą obiado-kolację Elżbieta obiecała zrobić małże. W Šibeniku nie udało nam się ich kupić a wszystkie dodatkowe składniki były i czekają do dziś. Przed wyjazdem po mule Hen z Jaremą postawili grota żeby sprawdzić w jakim jest stanie – był OK, więc w drogę.

Kapitan i ja na swoich skuterkach, pieseł u kapitana a Jarema piechotką, wybraliśmy się do ribarnicy.

Tak jedziemy po zakupy.

Tam spory ruch – aż 7 osób. Pan obsługiwał tych przede mną, ale jak mnie zobaczył uśmiechnął się serdecznie i przywitał. To miłe. Kupiłam 2 kg małż i pojechaliśmy dalej. Ja na bazarek a oni wrócili z małżami do mariny. Po powrocie zabrałam się szybko za śniadanie. Jajecznica na bogato. Na boczku, z pieczarkami i cebulą + tzatzyki robione przez Henryka (już się nauczył). Nigdy nie robiłam takiego połączenia smaków, ale z ogórkami trzeba było „uciekać”. Po śniadaniu długi odpoczynek a potem panowie zabrali się za demontaż akumulatorów, a ja za mycie łazienek. Potem pojechałam do samochodu zabezpieczyć zakupy w szkle tak, by nie brzęczały podczas podróży. Następnie panowie zrobili wyprawę na parking zapakować akumulatory i ogarnąć materac, który w tę stronę jechał na dachu pod platformą kąpielową.

A pogodę mamy normalną PATELNIA! Co się człek trochę porusza, to się zmęczy, więc znów polegiwanie.

Dopiero po 16 –tej  zabraliśmy się za robienie muli. Tym razem wg przepisu Elżbiety. W zupie z cebuli, marchewki, czosnku, natki pietruszki i wina. Z dodatkiem pomidorków koktajlowych.

czyszczenie muli
Jakieś potworniaki się trafiły

Mule tym razem trafiły się bardzo obrośnięte pąklami i miały poprzyklejane [przyrośnięte] małże innego gatunku. Hen z Jaremą mocno się napracowali przy czyszczeniu.

Tym razem inna she cook
Podano do stołu!

Po kolacji znów lekcja brydża. Jakoś mi nie szło myślenie.

13.09. środa

Rano oczywiście kawa, tym razem z kawiarki, bo już od kilku dni pijemy rozpuszczalną a to raczej kawą zwać się nie powinno. Potem praca. Mycie pokładu, napełnianie zbiorników z wodą pitną. Następnie trochę lenistwa i dwie partyjki brydża. Niestety faceci wygrali.

Znów partyjka

Jest 15,30 i całkiem nie wiem co ze sobą zrobić. Skuterek ładuje baterię, więc nigdzie się nie wybiorę. Na jedzenie nikt nie ma ochoty. Chyba znów się wypoziomuję.

Dopiero po 18-tej zachciało się jeść. Na kolację zupa, która została po wczorajszych małżach. Dorobiłam ją przecierem pomidorowym i dodałam tzw „tajemniczy składnik” – ser pleśniowy.

Po kolacji drink ze śliwowicy i znów brydż. Tym razem z Elżbietą spuściłyśmy chłopakom lanie.

14.09. – czwartek

Ostatni dzień. Jutro raniutko odwieziemy Elę i Jaremę na lotnisko do Zadaru, a sami pojedziemy do Słowenii. Niebo się zachmurzyło. Pojechałam do ribarnicy po tuńczyka na obiad. Zaczęło kropić, a gdy wracałam kropiło już dość gęsto ale… od dziecka uwielbiam taki ciepły deszcz, więc wcale się nie spieszyłam. Po przyjeździe z tuńczykiem okazało się, że nie mamy pieczywa. Pojechałam więc do sklepiku w marinie po chleb. Wracając uświadomiłam sobie, że masła też nie ma, więc zawróciłam po masło. Hm… kto nie ma w głowie, ten – lubi jeździć na skuterku. Po śniadaniu już się rozjaśniło i zaczęło przypiekać słonko. Zrobiliśmy więc dwie partyjki brydża – dostałyśmy od chłopaków lanie.

Panowie zabrali się za porządki w bakistach a ja za pakowanie. Zrobiłam surówkę z kapusty na obiad. Nic więcej w kuchni nie mogę zrobić, bo naczynia ze śniadania zalegają – a ja się zbuntowałam, skoro gotuję, NIE ZMYWAM! Poczekam.

Ogólnie mamy już trochę gorączkę przed podróżą, żeby się spakować wszystko ogarnąć i o niczym nie zapomnieć. Po obiedzie większość rzeczy została wyniesiona i upakowana w samochodzie.

Jeszcze tylko dwie partyjki brydża i dobranoc!

15.09. – piątek

Godzina 2.30 – kurdeeee!!! Dopiero zasnęłam! Co za barbarzyńska godzina! Szybkie dopakowanie, opróżnianie lodówki, kawa na teraz i kawa na drogę. Zdejmowanie pościeli, zamykanie okienek, sprawdzanie wszystkiego, odłączanie prądu. 3.45 – wyruszamy na lotnisko.

Może i ładnie ale czemu w środku nocy?

Odstawiliśmy załogę i po wjechaniu na autostradę i przejechaniu niezbyt długiego odcinka zjeżdżamy na parking i kapitan dosypia, a ja szwendam się z psem wkoło parkingu żeby nie trzaskać drzwiami samochodu.

wschód słońca
Mgła w górach

Zdrzemnął się około ½ godziny i pojechaliśmy dalej. Zrobiliśmy jeszcze dwa takie przystanki na dosypianie ale już z moim udziałem.

Tu słonko wygląda przez dziurę w chmurach

Ponieważ mamy sporo czasu na dotarcie do winnicy, w której mamy mieć obiad, degustację win i nocleg postanowiłam, że po drodze zwiedzimy urocze miasteczko Ptuj.

Ptuj
zamek w Ptuju

Do centrum dojechać się nie dało. Miejsc do zaparkowania też jakoś nie mogliśmy znaleźć. Więc podjechaliśmy tylko na parking w pobliże zamku i tam jeszcze spory kawałek pod górkę piechotką poszłam zrobić kilka zdjęć.

W jakiejś wiosce za Ptujem zatrzymaliśmy się na parkingu przy sklepie i małym barku. Postanowiłam napić się kawy a Hen wolał zamiast kawy krótką drzemkę. Poszłam do barku z Piratem. Zamówiłam kawę i jak tylko mi ją podano zaczął się armagedon! Dzwony w kościele na przeciwko tak zaczęły nap… upsss… dzwonić, że mój bohaterski pies, który nie boi się sylwestrowych fajerwerków wpadł w panikę. Smyczką oplątał stolik i wszystkie krzesła, trząsł się i patrzył na mnie przerażonymi ślepkami. Pańcia ratuj! Gdyby nie kawa na stole – uciekłabym prędko. Odplątałam smycz, wzięłam psiaka na kolana i zatykałam mu uszy. Dzwony waliły równo 15 minut! Jaka cholera?! Przecież to nie niedziela! Po tym „koncercie” szybko łyknęłam kawę, zapłaciłam i w nogi! Żeby broń boże drugiego aktu nie było. Hen wkurzony siedział w samochodzie, bo z drzemki nici. A na kawę też przeszła mu ochota.

Potem wąskimi polnymi drogami jechaliśmy długo na koniec świata. Na szczęście Vina Kauran miała poustawiane drogowskazy na każdym rozjeździe i trafiliśmy bez problemu.

widok z tarasu
z tego tarasu

Na miejscu byliśmy nieco po 13 –tej. Od razu udostępniono nam pokój a miły pan powiedział, że brat będzie o 16-tej i to on obsłuży resztę. Wyciągnęliśmy się więc na wygodnym łóżku i złapaliśmy porządną drzemkę.

Ktoś zajął mi miejsce i zadowolony z siebie.

O 16-tej wyszłam obejrzeć otoczenie, spotkałam Marko, który powiedział, że obiad i degustacja będą o 19 –tej.  Hm… trochę późnawo ale trzeba poczekać.

Lekcja słoweńskiego powieszona w korytarzu przy drzwiach.

Nie chciało nam się siedzieć w pokoju, więc poszliśmy na taras z przepięknym widokiem na dolinę.

szampan a właściwie dobre spumante
Na zdravje
Zachód słońca

Najpierw miła pani przyniosła nam sok do picia. Po jakimś czasie Marko podał wytrawne ciasteczka drożdżowe i szampana. A potem zaproszono nas do środka na degustację. Oprócz nas było też dwoje młodych ludzi z Polski i całe duże towarzystwo – chyba Słoweńców. Podano przekąski różnego rodzaju past, wędlin i sera. Marko serwował pięć rodzajów win, które produkuje. Przyznaję, że rzadko smakują mi wytrawne wina, ale te były bardzo dobre. Po degustacji podano obiad. Ilość na talerzu przestraszyła mnie.

Cztery rodzaje mięsa: pieczone udko kurczaka, kotlet schabowy panierowany, schab gotowany w sosie, i paseczki wołowiny w sosie. Do tego ziemniaki pieczone i ryż, a w dodatkowej miseczce surówka. Nie było szans żeby to wszystko zjeść więc częścią mięsa skarmiłam dyskretnie pod stołem Pirata, ryżu nie zjadłam, a ziemniaczków moich ulubionych zjadłam tylko ździebko. Objedzeni po uszy poszliśmy spać.

16.09. – sobota

O godzinie 7.00 – śniadanie i kawa. Potem zakupy – 6 butelek wina [3 wytrawne i 3 półsłodkie] oraz koniak, który też tam produkują. To dla Henryka, bo ja za tym trunkiem nie przepadam.

Żegnamy „Vina Kauran” w Zgorni Jakobski dol i kierujemy się na Węgry. Po przekalkulowaniu kilku opcji podróży postanowiliśmy jechać autostradami. Kosztują ale inne opcje bardzo wydłużały czas.

I tak jechaliśmy sobie przez Słowenię i Węgry do Tokaju. Przed Tokajem jest miejscowość Tarcal z knajpką dobrze już nam znaną – Tarcali Csárda.

bobgulas
nokedli i gulas

Zatrzymaliśmy się na obiad. Hen – bobgulas, a ja gulas z kluseczkami nokedli. Objedzeni jak bąki pojechaliśmy do Tokaju po zakupy u Vaško [30 l. tokaju w baniakach trzylitrowych]. Nocleg był w samym centrum. Pokój na parterze, jak prosiłam, parkowanie przy samym wejściu. Ogólnie jeden z lepszych noclegów u naszych „bratanków”.

17.09. – niedziela

Bardzo przyzwoite śniadanie o 7,00  – i w drogę. Chcemy opuścić to niewątpliwie piękne miasteczko, a tu – niespodzianka – droga zamknięta i nie ma informacji o objeździe. Jedziemy w bok – kierunek wydaje się słuszny ale… lądujemy na parkingu jakiegoś ekskluzywnego hotelu i dalszej drogi nie ma. Zawracamy i znów jedziemy na azymut. Wreszcie GPS odnalazł drogę i znaleźliśmy się przy przeprawie promowej przez rzekę. No super! Tylko że tablica informacyjna z cennikiem za przeprawę tylko po węgiersku. Słowa długie i nie do przeczytania a obok jakieś pierdysiące forintów. Oczywiście zostałam wypchnięta z samochodu jako ta wyznaczona do porozumiewania się z tambylcami. Mówię sympatycznej pani „forintów nie mam” dołączając do tego wymowny gest. Pani na to „kard, kard”. OK jedno mam z głowy, mogę zapłacić kartą ale co z ceną?  Pokazuję na cennik i mówię :” nem tu dom”  – co chyba znaczy „nie wiem” albo „nie rozumiem”. Pani pokazuje mi 650 ft i pokazuje auto, a potem pokazuje na mnie i zaraz pokazuje dwa palce. Domyśliłam się, że chodzi o osoby, że jeszcze po 200 ft za osobę. Dobra, myślę sobie, niech się tylko ten nasz uszaty stworek nie pokazuje, bo jeszcze za niego będę musiała płacić. Te 1050 ft to około 4€. Sympatyczna była ta pani, tylko czemu po węgiersku gadała?

Prom
Sárospatak
Miasto, Węgry
to drugie słowo to jest Odpocivadlo albo Odmoriste, albo MOP
typowe węgierskie krajobrazy

Przeprawiliśmy się i pojechaliśmy dalej „przez pola, bezdroża i łąki”. Praktycznie już przez całe Węgry, Słowację i spory kawałek Polski tłukliśmy się jakimiś bocznymi drogami. Ale Jeszcze po drodze przy granicy słowacko – polskiej jest świetny sklep z cenami hurtowymi napojów procentowych. Oczywiście nie omieszkałam kupić rumu tuzemskiego zapasik i jakąś słowacką brendawkę dla Henryka.

Jedziemy, ciepło, pić się chce, a tu sklepy pozamykane bo niedziela, stacji benzynowych przy polnych drogach nie pobudowali. Pełen bagażnik alkoholi wszelakich a wody nie mamy. Otwarte są tylko kościoły. Już miałam przed oczami siebie jak wpadam do kościoła i wodę święconą z tej miski przy drzwiach chłepcę. Ale szybko przyszło otrzeźwienie, że bakterii z moczonych tam rąk bogobojnego ludka pewnie jest więcej niż w rzece Ganges. Trudno – doczekam do jakiejś stacji benzynowej.

Już w Polsce, ale do domu daleko

Doczekałam, kupiłam cocacolę i pepsicolę bo chłodne były tylko po jednej butelce z rodzaju. Już w Polsce po drodze kupiłam 5 łubianek czerwonych koźlaków – od pana, który stał pod lasem.

Do domu dojechaliśmy po 17-tej. Umęczeni mocno. Młodzi pomogli rozpakować samochód. Hen oczyścił grzybki. Pogadaliśmy chwilę przy kieliszku Borovnicy. Jeszcze zrobiłam kolację z grzybów. Wypiliśmy po drinku – rum tuzemski z colą. I tak skończyliśmy ostatni dzień tej podróży.

Jeden Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *