„Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy… ”

[26.08.- 17.09.2023]

Część I – bezzałogowa wyprawa w alternatywną czasoprzestrzeń błogiego lenistwa

21.08. – poniedziałek

Dzieje się… Swoje prace pokończyłam ale ludziska dowiedzieli się, że wyjeżdżam i pracują w pocie czoła żebym jeszcze przed wyjazdem sprawdziła i ostemplowała projekty. A ja spisuję listy co zabrać żeby o niczym nie zapomnieć. Kombinuję co gotować żeby opróżnić lodówkę itd. Jak to mówią mam „reisefieber” bo tym razem wybieramy się na 3 tygodnie – to dość długo. Umówiona ekipa z powodów zdrowotnych odwołała wyjazd. Bardzo mi przykro bo cieszyłam się na tak miłe towarzystwo. Życzę zdrowia! Spotkamy się w przyszłym sezonie!

22. 08. – 24.08.

Gorąco! Umyłam samochód. Z dachu polanego wodą utworzyły się kłęby pary. Samochód po myciu natychmiast wysechł a ja… zrobiłam się mokra. Hen siedzi w garażu i naprawia platformę kąpielową. Męczy się strasznie, bo nie ma mu kto pomóc. Ponieważ ogarnęłam większość spraw wyjazdowych też wylądowałam w garażu i zostałam zatrudniona jako donosiciel i operator narzędzi ręcznych. Donosiciel, bo donosiłam potrzebne narzędzia, a potem operowałam młotkiem, śrubokrętem, kluczami różnego kalibru i rodzaju a nawet wkrętarką akumulatorową. Po południu można było już posprzątać garaż – Gotowe!

Chcieliśmy znów nocować po drodze w ulubionej Gostilnej Beno, ale na maila odpisano mi „sorry, we are full”. No i masz babo! Szukanie na nowo noclegu z kolacją i śniadaniem i żeby było po drodze i w przyzwoitej cenie. Wcale nie jest to łatwe. Przewertowałam mnóstwo hoteli, moteli i gostilnych. Jak jest spanie, to nie ma jedzenia i na odwrót. Jak jest jedno i drugie to nie po drodze albo ceny z kosmosu. Jedna z propozycji noclegu mnie rozśmieszyła – 280 zł /noc za …  NAMIOT!!!

Po długich poszukiwaniach znalazłam ~6 km za Gostilną Beno, Gostilnę Čelan. Pół godziny przygotowywałam się do rozmowy w języku angielskim. Stres sięgał sufitu, bo tak „biegle” władam tym językiem. Zadzwoniłam, zarezerwowałam pokój, poprosiłam o parter, poinformowałam, że jest z nami pies. Pani, z którą rozmawiałam chwilę sprawdzała, po czym potwierdziła, że wszystko, o co proszę jest i jest ok. – Duma mało mnie nie rozerwała!

25.08. – piątek

Dzień przed wyjazdem. Noc bezsenna. Zasnęłam dopiero ~3,30. Rano kołowata a tu trzeba się pakować. Część już spakowana wczoraj przy pomocy kolegi Pawła ale reszta na mojej głowie. A ta część ciała po takiej nocy funkcjonuje bardzo ociężale. Godzina 17,00 samochód spakowany. Jutro tylko opróżniamy lodówkę.

26.08. – sobota

Godzina 5,00 – budzik. Wprawdzie nie śpię już pół godziny, ale wytrwale wyleguję się.

Po sygnale budzika – Hen do wanny a ja do kuchni robić kawę, opróżniać lodówkę, robić jedzonko na drogę i wynosić towary do samochodu. Na spokojnie o 6,30 wyruszamy.

Najważniejszy uczestnik wyprawy gotowy do podróży

Po 20 przejechanych kilometrach Hen przypomniał sobie, że nie zabrał ratunkowego lekarstwa na skoki ciśnienia. No jasny gwint! On chce mimo to jechać dalej, a moje zdanie jest takie, że lepiej nadrobić te 40 km, niż potem mieć kłopoty i walczyć o życie. Nie jestem przesądna ale…. podobno tego typu powroty nie wróżą nic dobrego. Droga przebiegała dość normalnie, poza tym, że przez Czechy jechaliśmy w deszczu.

Czechy

Jeszcze Czechy

Austria

Pokój w Słowenii w Gostilnej Čelan, którą wybrałam okazał się nie całkiem taki, jak uzgodniłam telefonicznie. Na parterze można rezerwować tylko przez booking. My dostaliśmy pokój na piętrze z łazienką należącą do dwóch pokoi. Bez sensu, ale nie będziemy po tak długiej podróży szukać noclegu. Mocno mnie to wnerwiło, bo „dziumdzia”, z którą gadałam wszystko, co chciałam potwierdzała. Zastanawiam się kto tu nie znał angielskiego? Ja do tej rozmowy przygotowałam się dobrze.

Zeszliśmy na kolację. Oczywiście najpierw pivo točene Laško: dwa „velikie” dla Hena i jedno „male” dla mnie. W moim piwie pływała wykałaczka. Bardzo mnie to zniesmaczyło. Poszłam zwrócić i dostałam nowe, ale patrzyłam na ręce skąd jest brany kufel i jak jest nalewane. Już bez entuzjazmu zamówiłam kolację. Zjedliśmy do spółki gobova juha (zupa grzybowa)- ogromna porcja przepysznej zupy grzybowej i dziecięcą porcję schabowego z frytkami. A na koniec przypomniało mi się, że na stronie internetowej chwalili się, że mają likier ”borovniceva” więc postanowiłam spróbować, O matuś! Ale pyszota – nalewka jagodowa z kilkoma jagódkami w kieliszku.

Borovnicevec

Po powrocie do pokoju Hen padł i zasnął w pół słowa, więc i ja nie mogłam zrobić nic innego. Duszno, gorąco – okno otwarte na oścież i wentylator włączony – ale nic to nie dawało. Spanie było trudne. Wiem, że nie chcę już tu wracać. Będę zamawiać nocleg w Beno z dużym wyprzedzeniem.

27.08. – niedziela

Odkryłam, że nie mam się czym uczesać. Albo grzebień i szczotka zostały w domu, albo utkałam gdzieś w bagażach i nie wiem gdzie. Uczesałam się więc palcami.

Najpierw spacer z piesełem, potem znoszenie toreb i śniadanie o 8,00. W Gostilnej Beno prócz tzw „szwedzkiego stołu” oferowali jajecznicę – tu nie. O 8,30 wyruszyliśmy w drogę. Okazało się, że to , co pokazywał GPS jest pozamykane, nieprzejezdne, w budowie. Zrobiliśmy więc pętlę jakimiś opłotkami do punktu wyjścia i pojechaliśmy znaną nam drogą do granicy chorwackiej.

Słowenia

Robi się coraz cieplej. Klimatyzacja trochę chłodzi ale nie tak, jakby się chciało.  Po każdym przejechanym w Chorwacji tunelu temperatura podnosi się o 1 albo 2 stopnie. Po ostatnim mamy już 36,4. Trudno się jedzie, ale do celu mamy już mniej niż 100 km. Hen informuje, że zapaliła się kontrolka poziomu paliwa – jest rezerwa. Dojeżdżamy do stacji – okazuje się, że nie ma zwykłego diesla tylko jakiś hiper, super czyli droższy i Hen rezygnuje z tankowania. Jestem zła, bo można było kupić 5 litrów i spokojnie dojechać do celu a nie denerwować się, że staniemy gdzieś w upale na pustkowiu. Po drodze jest stacja ale nieczynna w niedzielę. W Dazlinie, jak zwykle robimy zakupy a Hen stwierdza, że chyba już na oparach jedziemy. Bo bak jest pusty. Mam ochotę go zamordować. Ale z uwagi na to, że jest to jedyny dostępny kierowca życie zostaje mu darowane. Dowiedziałam się, że najbliższa stacja (~6km) jest w Pakostane (trzeba pojechać w bok z naszej drogi), bo po drodze do Murteru nie ma nic. Dopiero w Murterze.

Jestem kłębkiem nerwów, ale na szczęście okazuje się, że stacja w Pakostane czynna a w baku mieliśmy jeszcze 4 litry paliwa. Hen po drodze zrobił jeszcze jedną niespodziankę. Niespodziewanie skręcił z głównej drogi i jechaliśmy ciasnymi, przepięknymi uliczkami Murteru. Było ślicznie, ale chyba nie będziemy powtarzać takiej jazdy. 

uliczki Murteru

Dojechaliśmy do mariny ugotowani. Pieseł ekscytował się już od Tisno, kiedy poczuł zapach morskiej wody. Kiedy na miejscu wysiedliśmy z samochodu oznaczył okoliczne donice i pobiegł na keję. Rozglądał się na prawo i lewo po czym dobiegł do naszej łódki i czekał aż my dojdziemy. Poznał!!!  Jakim cudem ?– przecież wszystkie muszą pachnieć podobnie – morską wodą. Obok nas też stoi Grand Soleil, więc po wyglądzie też nie bardzo. Pewnie umie odczytać nazwę – He He. Dość trudno było dostać się na łajbę, bo –przecież platforma kąpielowa jest na dachu samochodu a to ona ułatwiała wejście. Pirat cierpliwie czekał na opuszczenie trapu i oczywiście pierwszy wbiegł na pokład. Zastanawiam się kiedy nasz księciunio jeszcze czerwony dywan każe sobie rozkładać. Odsapnęliśmy chwilkę a potem poszłam po wózek, zapakowałam go najważniejszymi pakunkami (głównie spożywczymi) i z ledwością przypchałam do łajby. Potem wypakowanie, wnoszenie po trapie. Hen odbierał i układał w kokpicie. Potem ja do kambuza, a Hen z kokpitu podawał mi na dół. W kambuzie 32 stopnie. Jasna cholera! Wściec się można! A jeszcze to wszystko trzeba poukładać. No dobra, bez pośpiechu, powoli się zrobi. A jak się nie zrobi, to też świat się nie zawali. Potem jeszcze jeden kurs do samochodu po bambetle, wypakowanie i… pad płaski na wznak. Wieczorem długo siedzieliśmy na zewnątrz nawadniając się i odparowując spożyte napoje.

28.08. – poniedziałek

Obudził mnie zapach kawy. Super! Póki w miarę wcześnie i nie tak gorąco wyprawiamy się wszyscy do samochodu. Hen na swoim poskładanym wczoraj skuterku a ja z wózkiem i Piratem. Potem ja uczestniczę w donicosiku porannym, a Hen znów wypełnia wózek, no i wystawił z bagażnika moje jeździdło. Kiedy już wpakowaliśmy wszystko do messy odprowadziłam wózek do marinero i wróciłam na swoim skuterku. Najpilniejsze zadania na dziś wykonane.

nasze pojazdy

Po śniadaniu – drzemka. Jest gorąco, ale zaczyna coraz mocniej wiać. O godzinie 12,00 już szaleje Jugo. Po skromnym obiadku – zupa pomidorowa z ryżem – znów drzemka. Cały czas mamy włączoną „klimatyzację dla ubogich” czyli dwa wentylatory. Na podwieczorek zrobiłam sałatkę z pomidorów, ogórków małosolnych z serkiem burata.

Klimatyzacja
Podwieczorek

A po podwieczorku jakoś tak znienacka złapała nas – drzemka. O matko! Co będzie w nocy jak w dzień się wyśpimy?! Jugo napędziło chmury i co chwilkę pada deszcz. Poziom wody podniósł się bardzo – jeszcze takiego tu nie widziałam. Trap i tak już dość stromo ustawiony zawisł ~10cm nad keją. Po opuszczeniu zrobiła się pochylnia ~20 stopni. A normalnie jest prawie płasko.

teraz tak się wchodzi po trapie

29.08. – wtorek

Martwiłam się, że noc będzie niespana. Myliłam się. Widocznie organizm wie czego potrzebuje najbardziej – SNU! Zapomniałam zamknąć forluk i napadało mi do środka. O 4,30 wstałam, posprzątałam i poszłam dalej spać. Wstałam dopiero o 7,30. Wieje mocno nadal, ale świeci słońce. Po deszczu tylko kałuże zostały. Po porannych obowiązkach wybrałam się do miasteczka po zakupy. Obawiałam się, że ribarnica będzie zamknięta przez wiejące Jugo, ale dzielni rybacy nałowili rybek i była czynna. Nie kupiłam jednak ryby, bo od razu rzuciły mi się w oczy vongole, a rzadko bywają tu w sklepie. Zakup ryby przełożyłam na inny dzień i nabyłam kilogram ślicznych muszelek  [20€] drogo ale jaki rarytas! Potem pędzioszkiem na targ po krumpiry (ziemniaki), krastavace (ogórki) i lubenica (arbuz) za wszystko – 7,70€. Jeszcze tylko „murterski bieli mali kruch” czyli mała biała buła [1€] i można wracać. Po śniadaniu znów będzie można leżeć odłogiem. Hen od rana jest tak „zapracowany”, że nie przebrał się z pidżamy, a potem stwierdził, że wieczór szybko nadejdzie i nie ma sensu się przebierać.

Przed obiadem z trudem zmobilizowaliśmy się aby uporządkować konserwy i poprzenosić je z bakist w dziobowej do mesy. Okazało się, że jeszcze sporo tego zostało a już sezon się kończy.

Na obiad vongole. Nie miałam wina, więc zrobiłam na bulionie. Zjedliśmy z apetytem.

vongole
i po vongolach

Vongole mnie znokautowały i straciłam przytomność na ponad godzinę.

Pogoda się zmienia – Jugo przestał wiać, ale wieje teraz z zachodu trochę słabiej. Zapowiadają dynamicznie zmieniającą się aurę, raz słońce, raz deszcz i burze. Czyli nie wiadomo co nas spotka. Bardzo leniwie czas płynie ale chyba o to nam chodziło. Jak się nam znudzi leniuchowanie pojedziemy gdzieś na wycieczkę.

30.08. – środa

Znów zamiast budzika zapach kawy. Szybkie trzy łyki i obowiązkowy poranny donicosik. Po powrocie ze spacerku – szok! Kambuz wysprzątany na błysk. Ale się kapitan wykazał!  Wczoraj obiecaliśmy sobie, że dość tego lenistwa, bo to okropnie męczy. Zebrałam się więc po zakupy. Naszykowałam plecak, wyszłam do kokpitu i… zaczęło padać – już po zakupach. Zmiana planów obiadowych – nie będzie labraksa [okoń morski, brancin po chorwacku] tylko ser przywieziony z Polski. Tutaj można robić plany z wyprzedzeniem maksimum pół godziny. Umyłam stół, zrobiłam śniadanie, chciałam pozmywać i… skończyła się woda. No to trzeba napełnić zbiornik. Hen mówi, żeby poczekać aż obeschnie pokład, bo deszcz już nie pada. Ale jak wyszłam i zobaczyłam czarną chmurę właśnie zmierzającą w naszym kierunku to stwierdziłam, że nie ma co liczyć na wyschnięcie pokładu i trzeba zacząć działać natychmiast. Postanowiliśmy szybko napełnić tylko zbiornik rufowy. Szybko ha ha ha – szlauch ma średnicę 1,2 cm, więc sto litrów lało się pół godziny. Ponieważ wyszło słonko postanowiłam porobić coś na pokładzie – czyli umyć okienka z zewnątrz i przy okazji opalić plecy. No i umyłam – dwa, bo słońce tak piekło, że nie wytrzymałam dłużej i znów zaszyłam się pod pokładem. Umyłam okienko w łazience od środka i lustro. Stwierdziłam, że te przyjemności trzeba dozować i usiadłam do pisania. Ale widzę, że zostały brudne naczynia po śniadaniu i znów jest bajzel na blacie – posprzątam. Potem uprałam ściereczki kuchenne i poszłam rozwiesić na relingach aby wyschły. Helios chyba stwierdził że są źle wypłukane i ze słonecznego nieba zaczął padać deszcz. Trudno, niech się dzieje jego wola.

Potem obiad [kotlet z sera camembert, ziemniaki i chłodnik] a po obiedzie tradycyjnie poduszkowy nokaut.

kotlet z camamberta i chłodnik

Po drzemce i schłodzonym arbuzie ze świeżym umysłem zaczęłam pisać maile do miejsc wybranych na noclegi w drodze powrotnej. Najpierw do winnicy „Vina Kauran” na Słowenii, czy będzie wolny pokój, czy można u nich przed degustacją zjeść obiad itd. itp. Bardzo szybko dostałam odpowiedź, że pokój jest na parterze, że będzie obiad, potem degustacja a rano śniadanie. Super – teraz czekam aż dostanę potwierdzenie z Tokaju.

31.08. – czwartek [szóste urodziny Pirata]

W nocy burza i ulewa. W łazience mokro, bo nie domknęłam dobrze okienka. Jedno okienko w kambuzie nieszczelne mimo wymiany uszczelki. Woda wlała się do lodówki i o 5,00 rano akcja wylewania wody, wycierania itd… Potwierdzenia e-maila z Tokaju nie dostałam. SMS nie dotarł, widocznie na stronie WWW. był zły numer telefonu. Wreszcie zdecydowałam się zarezerwować nocleg przez booking.com.

To nie koniec atrakcji. Postanowiłam pojechać przed śniadaniem wyrzucić śmieci a potem do ribarnicy. Niestety moje jeździdełko odmówiło współpracy. Rozpacz! Wyświetla się stan naładowania baterii a jechać nie chce. Może gdzieś dostała się woda? Czekam, może odparuje, bo słońce grzeje już bardzo mocno. Najpierw śniadanie, potem znów próba uruchomienia i nic.

A co dostanę na urodziny?
Masz coś dobrego – podziel się, nie bądź chytrus!

Jeszcze czekam, kombinuję. Denerwuję się coraz bardziej. Ponowne próby nie dają rezultatu. Na keję wyszedł kapitan kombinuje razem ze mną. Wreszcie przewrócił jeździdło do góry kołami. Zaczynamy sprawdzać przewody i zauważyliśmy, że z puszki z akumulatorem sączy się woda. Po chwili kółko zaczęło się obracać. Uffff . Natychmiast dosiadłam swojego rumaka i pojechałam. Niestety w rybarnicy Pani już sprzątała. „Zatworeno – ne ma rybu” – powiedziała. No i plany obiadowe szlag trafił. Pojechałam na bazarek – popytałam o ceny oliwy. 15€ za litr w plastikowej butelce lub 16€ w szklanej z etykietką. Przypomniało mi się, że po drodze do mariny jest mesnica [sklep mięsny] i postanowiłam tam zajrzeć. Mimo dość późnej godziny było sporo pięknych kawałków mięsa. Niestety – warunki gotowania są na łajbie trochę utrudnione, więc zdecydowałam się na dwie pljeskavice [mielone mięso dwóch rodzajów „rozplaskacone” na cienki placuszek] szybko się zrobią. W marinie odwiedziłam jeszcze nasz mini market i kupiłam majonez i worki na śmieci. Znów zrobił się upał. Hen dzielnie zdemontował okienko i nakleja nową uszczelkę. Oby tym razem zadziałała.

Na obiad mieliśmy pljeskavicę z kaszą gryczaną a Hen zrobił tzatzyki. „Cacyków” już nie robi bo trudno je było zjeść  (przepis na Henrykowe cacyki w którymś z poprzednich rozdziałów).

Pljeskavice

Obiad oczywiście nas znokautował. Potwornie męczące jest to jedzenie. Po drzemce zmobilizowałam się żeby wyczyścić schody zejściówki, na których naklejone są paski przeciwpoślizgowe – coś w rodzaju papieru ściernego. A potem w wielkiej desperacji odkurzyłam wszystkie podłogi coś pewnie około 8m2. I to by było tyle.

Biedny piesełek dyszy na upale – za grube futrzysko ma na sobie. Zrobiliśmy mu więc prysznic w kokpicie. Najpierw nie bardzo chciał być moczony, ale potem zrobiło mu się przyjemnie i stał spokojnie pod strumieniem wody.

 Jeszcze tylko mała kolacja i relaks przy filmikach-prezentacjach zrobionych przeze mnie ze zdjęć przywiezionych z naszych podróży.

01.09. – piątek

Po porannej kawie i spacerku z piesełem szybko zebraliśmy się na wycieczkę do ribarnicy.

Tym razem we dwoje na skuterkach – Pirat dostał łapówkę i został na wachcie portowej. Po drodze wyrzucanie śmieci i ziuuu…promenadą wzdłuż portu miejskiego. Pani w ribarnicy przywitała mnie szerokim uśmiechem, że dziś jestem wcześnie i jest spory wybór ryb. Kupiliśmy dwa małe labraksy [okonie morskie], bo jak poprzednio kupiłam dużego nie mieścił się na patelni. Potem jeszcze krótka wizyta w „Tomy” z nadzieją, że kupię jakiś w miarę normalny chleb a nie białą bułę o konsystencji waty w twardej gumowej skórce. Kupiłam… kukurydziany – czyli też nie za bardzo normalny. Po powrocie do mariny Hen uparł się, że musimy rozpakować (zdjąć z dachu samochodu) platformę kąpielową. Jakoś z niemałym wysiłkiem się udało. Potem odwiozłam zakupy na łajbę i wróciłam pieszo po wózek, żeby tę platformę przewieźć. Po dotransportowaniu na miejsce i rozładowaniu, wkurzona na maxa usiadłam, żeby odsapnąć. Hen pojechał na skuterku odprowadzić wózek na miejsce. Zajął się jeszcze namoczonym przez deszcz materacem, który jechał pod platformą jako zabezpieczenie dachu samochodu. Mimo, że materac opakowany był szczelnie w worki foliowe woda i tak się dostała do środka. Potem jeszcze zrobił kurs z kanistrem na stację benzynową. Ja w tym czasie zajęłam się śniadaniem. Przy śniadaniu Hen stwierdził : „No widzisz! Całkiem dobrze nam poszło to rozpakowanie.” Ja mam inne zdanie, ale moja opinia nie nadaje się do publikacji (piii…piii…piii).

Po dość późnym śniadaniu zaległam – ot tak, żeby nie wyjść z wprawy. I znów na około godzinę straciłam kontakt z naszą planetą Ziemią. Pogoda chyba nam się już ustabilizowała i znów żar leje się z niebios. Nawet nie chce mi się myśleć o tym, że będę musiała stanąć przy patelni i zrobić te ryby. No cóż, nie wszystkie pomysły mam genialne.

Labraks = okoń morski = brancin

Po obiedzie zamiast drzemki kawa i wycieczka [we trójkę] na skuterach do miasteczka. Byłam pełna obaw, czy Pirat będzie chciał podróżować na skuterku, ale obawy całkiem niepotrzebne, bo cwaniakowi spodobało się przemieszczanie bez przebierania łapkami. Budziliśmy trochę sensacji po drodze.

no i spodobała się piesiowi taka jazda

Dotarliśmy do portowej kafejki. Ja miałam chęć na lody ale porcje deserów lodowych były tak gigantyczne, że dobre zamiast obiadu, a nie po obiedzie. Skończyło się na piwie Karlovačko. Pirat od razu zyskał fanów: panią ze Słowacji przy sąsiednim stoliku i pana kelnera, który przed obsługą nas podał wodę piesełowi i próbował nam go zagłaskać na śmierć. Do mariny wróciliśmy w ten sam sposób „dając gawiedzi ucieszne prospekty”.

Dochodzi 17,00 a jakoś oko mi się zaczęło przymykać – nie wiem czy z tym walczyć, czy się poddać? Poddałam się. Po godzinie dusza zaczęła wracać do ciała i zapytałam Henryka: – Co robimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? On na to: – „Sączymy drinki”. Ja: – Ale to już było! Hen: – „No i się sprawdziło!”

Koniec dialogu – wymiękłam.

02.09. – sobota

Hen od rana krzątał się po kambuzie. Zrobił kawę i gotował ryż, którego mu się zachciało jeszcze wczoraj. Na śniadanie ryż z mlekiem. Całkiem to nie moja bajka, ale trudno. Dosypałam cynamonu, włożyłam łyżeczkę miodu i jakoś poszło. Ponieważ nasze ręczniki kąpielowe, nie wiem czemu, z Polski nie przyjechały postanowiłam wybrać się na stragany z pamiątkami i zakupić kolejne dwa. Przydadzą się na zmianę. Dzielnie wskoczyłam na swój skuterek i … dojechałam do bramy mariny. Skuterek odmówił współpracy. Na wyświetlaczu – wskaźnik pokazuje pełną baterię a on stoi. Wróciłam ciągnąc bydlaka za sobą. Włączyłam ładowanie i czekam, czekam… W domu ładował się dwie godziny, a tu po dwóch dalej nic. Poza tym wyświetlacz przestał działać – załamka. Ja w rozpaczy, więc Hen interweniował. Okazało się, że przy włączonym ładowaniu wyświetlacz ani kluczyk nie działają, a jak się odłączy ładowanie – działają. Skąd ja kurde miałam to wiedzieć? Wreszcie po długim oczekiwaniu pojechałam po ręczniki. Już na pierwszym straganie wybrałam dwa bardzo ładne. Pytam po ile? A pan mi na to, że po 14€ . Pytam po ile jeśli wezmę dwa? A za dwa to 20€! No i fajnie. Wróciłam zadowolona. Na obiad znów ryż ale tym razem z sosem chińskim słodko-kwaśnym. Do tego zrobiłam surówkę z połówki białej kapusty. W Polsce kapusty zwykle są tak gigantyczne, że kombinuję jak taką kapuchę zagospodarować na dwie osoby. Robię na różne sposoby żeby nie znienawidzić tego pysznego warzywka. A tu kapustki były wielkości dwóch pięści.

Po obiedzie, jak zwykle, siesta i drzemka. Chyba tu inaczej się nie da. Zaczynam rozumieć południowców i ich podejście do życia – MANIANA! Po drzemce nabrałam chęci do działań. Najpierw zmobilizowałam Henryka aby pojechać do barku w marinie na dobrą kawę.

barek w marinie

W barku zmiana decyzji nie kawa tylko Hen točene pivo – velike  a ja sok pomarańczowy świeżo wyciskany. Pierwszy raz z takim sokiem się spotkałam. Nie był to sok, tylko zmiksowany na gładko cały miąższ. Konsystencji kisielu podany z kostkami lodu. Pyszny ale trudny do picia. Piesio oczywiście podróżował na skuterku Henryka. Spodobało mu się to i chętnie wskakuje. Po barku zebrałam się pod prysznic. Szczyt szczęścia – sok pomarańczowy = zastrzyk energii i prysznic = dodatkowy zastrzyk. Takie zastrzyki bezigłowe lubię.

Na kolację resztka ryżu + kapusta zasmażana z konserwą mięsną. Wyszło takie coś nie wiadomo co ale zjadliwe. Po kolacji na chwilkę się położyłam, żeby kręgosłup odpoczął i znów odpłynęłam na dłuższą chwilę. Czy to starość, czy regeneracja po pracy zawodowej i stresach?

03.09. – niedziela

Rano kawa zrobiona przez kapitana. Powolny rozruch, śniadanie. Zbieramy się na wycieczkę do Primošten. Byliśmy tam raz od strony lądu ale ja nie bardzo mogłam chodzić, Hen też, więc odwiedziny były powiedzmy „pobieżne”. Potem wielokrotnie podziwialiśmy to miasteczko z morza. Załogi płynęły pontonem zwiedzać a my zostawaliśmy na wachcie kotwicznej. Zabraliśmy do bagażnika skuterek kapitana i parę minut po 10-tej wyruszyliśmy. Po drodze skręciliśmy do Tribunj zobaczyć co tam jest. Najpierw trafiliśmy do małej zatoczki z motorówkami i urokliwą plażą. Domy to głównie apartamenty dla turystów, hoteliki itp.

Tribunj – port dla małych łódek
plaża

Skierowaliśmy się w stronę centrum. Mnóstwo knajpek, sklepów ładny nadmorski deptak z pomnikiem OSŁA! Zwierzak uroczy ale nie wiem czym zasłużył na pomnik.

Tribunj – miasteczko
Jedziemy dalej?

Jedziemy dalej. Po drodze mijamy pogorzelisko. Cały stok góry ciągnący się wiele kilometrów to spalone kikuty drzew lub drzewa ususzone przez wysoką temperaturę. Widok straszny! 

Dojechaliśmy do Primošten. Udało się zaparkować najbliżej jak się dało bramy starego miasta. Ale to i tak spory kawałek do przejścia. Najpierw złożyliśmy skuterek Henryka i bulwarem nadmorskim udaliśmy się w kierunku bramy. Pieseł wpadł w jakiś amok! Pierwszy raz tu jest, a poprzedników jego gatunku pewnie było wielu. Wszyscy zostawili jakieś wiadomości i nasz postanowił przypieczętować po swojemu każdą. Wlokłam się więc ciągnąc za sobą futrzaka.

Primošten
rzeźba ustawiona w wodzie

Za bramą skierowaliśmy się w stronę bulwaru z widokiem na zatoczkę, w której zwykle kotwiczymy. Tam jedna knajpka przy drugiej. Wybraliśmy jedną z nich i przysiedliśmy. Hen zamówił piwo a ja cappuccino.

Po chwili odsapki ruszyliśmy dalej. Uliczki odbiegające w bok w stronę centrum miały schody. Dopiero na końcu bulwaru była gładka ale dość stromo pnąca się w górę. Skuter Henryka nie dał rady tej pochyłości i trzeba było wracać tą samą drogą. Hen jedzie, ja ciągnę za sobą Pirata, który choć kropelkę musi zostawić przy każdym murku i każdej donicy z kwiatkami. Ledwo idę, bo po tak długim czasie oszczędzania się z chodzeniem mięśnie osłabły. Nie bolą już mnie biodra tylko mięśnie łydek.

Pirata wsadzam na skuterek do Henryka i resztką sił wędrujemy w kierunku placu przy bramie. Tam znajdujemy fajną pizzerię i zatrzymujemy się na lunch.

Pirat dostał wielką miskę z wodą, my piwo a potem pizzę Quatro formaggi. Muszę przyznać, że była wyśmienita. Po jedzeniu pogapiłam się jeszcze na sklepiki z biżuterią i fajnymi ciuchami i wróciliśmy do samochodu. Znów prowadziłam pieseła na smyczy ale na chwilę zostawiłam go Henrykowi, bo chciałam zrobić zdjęcie pomnika (znów osioł, ale tym razem nie sam, tylko z właścicielami).

Gdy wróciłam futrzak już siedział na skuterku gotów do dalszej jazdy. Ten obrazek wzbudza niemałą sensację wśród przechodniów.

Spakowaliśmy skuterek do samochodu i powrót. Pełne brzuchy po pizzy i upał spowodował, że po kilkunastu kilometrach musieliśmy zatrzymać się na parkingu przy moście i zdrzemnąć chwilkę. Potem jeszcze szybkie zakupy w Plodine, bo jaja się skończyły, powrót do mariny i… pad płaski na wznak. Spałam 1,5 godziny! Tragedia! Co się ze mną dzieje?!

Do wieczora jakieś powolne ruchy. Trochę popisałam. Kolacji też się nie chciało. Jakiś gorący kubek, jakiś gin z tonikiem i wszystko. A właściwie nie wszystko, bo tak silny wiatr od lądu zaczął wiać [bora], że spychał łódki na jedną stronę. Jedna cuma wisi i prawie moczy się w wodzie – druga naprężona jak struna. Trap jeździ kółkami po kei w prawo i w lewo i podchodzi pod poler. Strach, żeby się nie uszkodził. Decydujemy żeby na noc go złożyć.

Dobranoc

04.09. – poniedziałek

W nocy fajnie by się spało bo bujało, ale sąsiedzi nie wiedzieć po co zostawili włączone światło podsalingowe, które świeciło prosto w mój forluk. Nie da się tak spać. Wcisnęłam głowę w sam kąt i jakoś pospałam. Na dziś plany były takie, że nie mamy planów. Po śniadaniu zrobiłam małą przepierkę i poleżałam.
Jak mi się znudziło zmobilizowałam Henryka, żeby umyć okienka w szpryc budzie, bo już przez nie świata nie widać. Do tej pory nie było warunków, bo słońce za mocno świeciło, a dziś jest fajnie za małymi chmurkami. Po tak ciężkiej pracy znów poleżeliśmy. Jak już wyleżałam oba boki wstałam i zrobiłam obiad: spaghetti alio, olio, gorgonzola. Ser musiał być w czymś rozpuszczony, więc użyłam chorwackiego wina – Graševina, ale najpierw musiałam sprawdzić jego jakość. Po pierwszym łyku nie potrafiłam ocenić, więc testowałam trochę dłużej. W każdym razie efekt końcowy czyli obiad był bardzo dobry. Hen wciągnął dwie porcje i stracił przytomność a ja po jednej porcji i testowaniu też poszłam w jego ślady. Kiedy już wróciłam do żywych postanowiłam przerobić ogórki przywiezione z domu na zupę ogórkową. Tylko jak? – Włoszczyzny nie mam, koperku też. Mam tylko ziemniaki, ogórki i bulion. Co mam, to dam. Hen pomógł mi i obrał ziemniaki, potem utarł ogórki. Żeby uzyskać jakiś smak, oprócz liści laurowych wsadziłam do gotowania koper wyjęty ze słoja z ogórkami. Trudno uwierzyć, ale efekt – nadspodziewanie dobry. Zupa będzie na jutro. Niestety czekała nas jeszcze jedna praca – napełnienie zbiornika z wodą. Bo gary po obiedzie stoją – już zaschły a nie ma w czym umyć. Nie obyło się bez utrudnień, bo końcówka szlauchu się popsuła – Hen naprawiał. A ja biegałam, rozwijałam, zwijałam, podłączałam – odłączałam itd… nie obyło się też bez zimnego prysznica i mokrych ubrań. Teraz ja siedzę i piszę a kapitan jest „na zmywaku”. Taką ma rolę, bo ja po raz pierwszy od chyba dwóch lat mam manicure i chciałabym zachować go przynajmniej do powrotu do Polski.

05.09. – wtorek

Na początku pobytu wiało Jugo teraz wieje Bora. To, że łajbą buja nic a nic mi nie przeszkadza szczególnie gdy znajduję się w pozycji horyzontalnej jest to przyjemne. Gorsze jest to, że liny tłuką o maszty, bom sąsiada skrzypi, a jeszcze gdzieś dalej ktoś ma dzwonek, który nieustannie się odzywa. Taki portowy koncert, który trwa już ponad dobę i nie wiadomo kiedy się skończy.

Najpierw spacer z piesem, który na wietrze wygląda jak spadochronik (szczególnie od tyłu).

Po zupie ogórkowej na śniadanie zebrałam się po zakupy. Najpierw ribarnica. Miło, bo Pani wita mnie szerokim uśmiechem. Wymieniamy zwroty grzecznościowe. Pani coś zagaduje, a ja ni du du jej nie rozumiem. Kupiłam dwie małe dorady [ po chorwacku – orada]. Pani zapytała czy oczyścić [to zrozumiałam]. A wymownym gestem pokazałam, że poproszę jeszcze o dekapitację. Zadowolona pojechałam na bazarek. Kupiłam: krumpiry, rajcice, krastavac, luk i šampinjoni. Obładowana, jadąc pod wiatr wróciłam do mariny.

Boreaszu do cholery! Zlituj się! Odpocznij!

Oczywiście zaległam, bo co tu robić? Trzeba korzystać z bujania. Hen chyba z nudów zaczął wcześniej niż ustawa przewiduje dopominać się o obiad. No i oooo! Mam rzucić to wszystko i brać się za obiad!

Dorada = orada

Z nadmiaru czasu zrobiłam sałatkę: ogórki kiszone obrałam, pokroiłam w drobniutką precyzyjną kosteczkę, cebulę też bardzo dokładnie. Do tego groszek zielony – on sam w sobie jest kształtny więc nie kroiłam go w kosteczkę. Aż tek nie zgłupłam. Rybki nadziane dymką i czubrycą zieloną, skóra równiutko ponacinana. Wydłużam jak umiem czas przygotowania żeby obiad nie był drugim śniadaniem. Po pysznym obiadku z rozkoszą wypoziomowałam swoje ciało, a Hen zajął stanowisko przy zmywaku. Nadal wieje i buja.

A futrzak zwisa z kanapy

Po drzemce pełna mobilizacja – najpierw donicosik z futrzakiem potem zrobiłam porządki na półce w kambuzie. Ogarnęłam śmieci i wywiozłam do śmietnika – musiałam zrobić dwa kursy. W nagrodę w drodze powrotnej kupiłam lody pistacjowe z dżemem jagodowo jeżynowym w skorupce z białej czekolady. Pierwszy raz jedliśmy taki wynalazek. W smaku bardzo dobre, tylko strasznie słodkie. I tak pisząc dotrwałam do wieczora i pory kolacji. Na kolację wymyśliłam tortelini z grzybami (znalazłam je robiąc porządki). Chyba ugotuję je w bulionie. Ugotowałam, zjedliśmy ale bez zachwytu.

Nadal potwornie wieje i nie ma zamiaru przestać. To już przesada! A jutro przylatuje załoga.

Dobranoc Pomimo

c.d.n.

Jeden Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *