Urlop, czy nie urlop ? – Oto jest pytanie! 20.05. – 03.06.2023

Sobota 20.05.

Obudziłam się nie wiedzieć czemu o 4,00 – toż to barbarzyńska godzina! Nawet na dojenie krów za wcześnie! Uświadomiłam sobie jednak, że dziś wyjeżdżamy, więc nie warto zasypiać na godzinę. Po cichu zaczęłam się ubierać i obudziło to Henryka. Tylko pieseł spał smacznie do góry brzuchem jeszcze dłuższą chwilę. Zrobiłam kawę, spakowałam jedzenie z lodówki i o 5,30 wyruszyliśmy w drogę.

Nocleg zabukowany jak zwykle w Gostilnej Beno na Słowenii, choć tym razem nie bez nerwów. Po wysłaniu e-maila, nie otrzymałam potwierdzenia. Telefonu nikt nie odbierał, a jak odebrał to ja go słyszałam, a on mnie nie. Wreszcie wysłałam SMS-a i po dwóch godzinach mailem dostałam potwierdzenie. Zwykle nie było kłopotów.

Ale nic to – jedziemy! Pogoda na podróż dobra. Pochmurno, ale nie pada. Na drogach mały ruch, więc jazda spokojna. Przez Czechy trochę utrudnień bo co kawałek roboty drogowe, zwężenia. Jedzie się wolniej ale płynnie. Robimy co jakiś czas przystanki na wyprostowanie kości, odsikanie piesia i czasem siebie. O 11,20 mijamy Brno – już świeci słońce i jest 20 stopni.   O 12,50 przejeżdżamy przez Wiedeń, który jest zwykle przykorkowany. Tym razem nie za szybko ale gładko udało się.

Po drodze w Austrii zatrzymujemy się na „Rastplatz”, który mnie ździebko zszokował. Tzn. zszokował mnie budynek, w którym mieści się McDonald. Nooo!! Architekt – autor tego „dzieła” zainspirował się twórczością Antonia Gaudiego, ale z pewnością coś mu nie wyszło.

Prawie Gaudi
A jednak duża różnica.

Słowenia przywitała nas deszczem. Ogromne krople spadały z impetem i pięknie odmywały z szyby owadzie truchło obrzydliwie rozmaślone i ograniczające widoczność.

Deszcz szybko się skończył i do Gostilnej dotarliśmy trochę po 16,00 – wcześnie. Przede wszystkim zamówiliśmy „legendarne” piwo Laško točene – czyli z nalewaka. Tym razem moja obiado-kolacja to Gobowa Juha (grzybowa zupa) i frytki, które były w zestawie z čevapami Henryka bo on wykluczył z diety węglowodany. Moja Juha była pyszna – z leśnych grzybów, esencjonalna. Po jedzeniu jeszcze chwilę pogadaliśmy w pokoju i poszliśmy spać. Jednak przejechanych ponad 900 km daje po kręgosłupach. Miło jest ułożyć stare gnatki w pozycji horyzontalnej.

Niedziela 21.05.

Około 1-wszej w nocy Hen obudził mnie, bo podobno spałam bardzo akustycznie. Ułożyłam się na drugim boku ale jakoś nie przypasowała mi ta pozycja. Kręciłam się długo, wreszcie usnęłam i „za chwilę” obudził mnie Hen mówiąc, że już 5,30. Szybko się ogarnęłam, wyprowadziłam Pirata, zapakowałam do samochodu co trzeba i o 6,00 wyruszyliśmy w drogę. Pogoda piękna. Słonecznie. Na niebie tylko obłoczki. Temperatura 13 ° a w górach 11°.

Potem coraz cieplej :20°, 22° a za tunelem Sv.Rok 25°. Zjeżdżamy w dół i… 28°. Nie wiem, czy dobre ubrania spakowałam, bo prognozy były inne.

W Dazlinie jak zwykle zakupy: med, krastavac, rajcice, luk, jaja, travarica i rakija.

W marinie byliśmy o 13,00. Od razu poszłam po wózek, choć Hen wyraźnie nie miał chęci na rozpakowanie samochodu. Ale przecież spożywcze trzeba to i resztę od razu damy radę. O matko! Miało być mało bagaży a się narobiło! Pełen wóz toreb, torebek i pakunków.

Hen przyciągnął na cumie całą łajbę, żebym mogła wskoczyć i opuścić trap. Poszło gładko. Po trapie oczywiście pierwszy wbiegł uszaty, futrzaty majtek – Pirat. Po chwili odpoczynku wypakowaliśmy wszystkie bambetle. Najpierw do kokpitu potem do messy.

Godzina 14,30 a ja padłam i zdrzemnęłam się równo godzinkę.

Obudziłam się głodna. Dotarło do mnie, że oprócz wypitej po drodze pysznej cappuccino zjadłam jedno jajo na twardo i 3 pomidorki koktajlowe.

Hen zrobił obiad. Fasolkę po bretońsku ze słoika. Ja doprawiłam jak mogłam. Pojedliśmy i padliśmy oboje. Hen trochę pospał a ja nie. Ale leżałam bezwładnie jak zezwłok. Zdobyłam się jeszcze na spacer z Piratem i odprowadzenie na miejsce wózka. Jestem jak przekłuty balon.

Jak leżeliśmy trochę padało, potem było słońce, a jak wracałam z Piratem znów padało. Może i dobrze, bo przecież zabrałam ze sobą pracę. Nie będzie pokus na robienie czego innego.

Godz. 21,00 pada, ale na jutro zapowiadają pełne słońce i 27°. Dobranoc!

Poniedziałek 22.05.

Coś zaczęło deptać po człowieku a potem lizać po nosie. Godzina 6,30 wrrrr – pospałabym jeszcze. Udało się przez chwilę poprzytulać futrzaka, ale całkiem nie o pieszczoty mu chodziło. Trzeba pozbierać się szybko i iść na donicosik. Tym razem idziemy bez smyczki, bo wczoraj Pirat zaprzyjaźnił się z dwoma rezydentami psiego rodzaju mieszkającymi przy naszej kei i już na siebie nie warczą. Przed śniadaniem i po śniadaniu trochę popracowałam – w sumie wyszło ze 3 godziny. Jak na urlop całkowicie wystarczy.

Potem Hen wyciągnął mnie na pokład żebym pomogła przy montowaniu stelaża pod tratwę ratunkową. Pomoc niewielka – tu przytrzymaj, tu dociśnij. Jednak upał tak mi się dał we znaki, że jak najszybciej chciałam się schronić w cieniu.

Około południa wpadłam na pomysł żeby jechać gdzieś do knajpy na rybę. Tak mi się ryby zachciało, że szok. O 14,00 wyruszyliśmy. W Murterze smażalnia jeszcze nie czynna. Pojechaliśmy za Pirovac – może nasza knajpka z Mulami czynna? Albo zjemy rybę na miejscu albo kupimy małże i zrobię sama. No i… było zamknięte. Ani ryby ani małżyków. Jedynie ładne zdjęcia maków na skałach zrobiłam.

No to jedziemy do Pirovac – tam przy bramie do starego miasta jest Konoba – ostatnio przy niej zaparkowaliśmy. Tym razem jednak nie było miejsca do zaparkowania, a porozglądać się nie było można, bo cały czas na kufrze „siedział” nam jakiś tubylec a uliczki tak wąskie, że wyprzedzić nie mógł. Już oczyma wyobraźni widziałam siebie przy kuchence elektrycznej grzejącą coś ze słoika brrrr…. nie tego chciałam. Mój organizm domagał się ryby!!! Wracając przez Tisno, zatrzymaliśmy się przy konobie, którą zwykle mijamy. Siedzieli w niej ludzie a to dobry znak.

Miejsce do zaparkowania było. Hurraa!!! Będzie ryba!!! Hen wybrał półmisek (a w rzeczywistości wielką michę) owoców morza – różne muszle i krewetki. Ja nie mogłam zdecydować czy filet z dorady, czy inne danie brzmiące jak ryba po włosku bo jakieś pesce…coś tam. Zapytałam Pani kelnerki co poleca? Powiedziała, że jedno i drugie jest dobre, ale poleca to drugie. Posłuchałam kelnerki tym bardziej, że danie było o 3€ tańsze. Czekam na tę swoją wymarzoną rybę a tu… Pani stawia przede mną gigantyczny talerz z dwoma grubymi plastrami wołowiny w sosie z kluseczkami gnocchi. No i moją rybę diabli wzięli! Mięso, sos, kluseczki – pyszne ale miała być  RYBA!!!

Hen dostał różne rodzaje małżyków i 3 gigantyczne krewety (kozice) w całości. Ja zjadłam tylko jeden z kawałków mięsa i kluseczki. Byłam full. Na szczęście po małżykach Henrykowi zmieściła się jeszcze moja pozostawiona wołowina. Potwornie obżarci wróciliśmy na łajbę. Kapitan odgrażał się, że jak będę chciała gdzieś do knajpy to on mnie zawiezie, a sam nie będzie wchodził bo on chce wreszcie SCHUDNĄĆ! Po wypiciu szklanki wody padłam i zasnęłam. Do wieczora lenistwo. Trochę porysowałam, polegiwałam – spacer z piesełem i tyle. Odpoczywam!

Wtorek 23.05.

Od rana patelnia. Wczorajsza „ryba” wołowa trzyma mnie do dziś. Nawet na śniadanie nie mam chęci. Ponieważ leki muszę łykać po jedzeniu, zjadłam jednego serdelka i dwa ogórki małosolne. Po śniadaniu pomogłam wynieść narzędzia na pokład, bo Hen postanowił pracować. Ja przebrałam się w krótkie spodenki i dużo za duży podkoszulek kapitana – przynajmniej był „przewiewny”.

Sąsiedzi wypłynęli, więc można było zrobić takie zdjęcie

Zaszyłam się pod pokładem. Trochę porysowałam ilustracji, trochę podłubałam projektu – nawet nieźle mi szło. Okazało się, że Hen na pokładzie ma kłopot – pozrywały się wkręty i potrzebne są inne narzędzia. – „Aniuuuuu – podaj mi szczypce – są pod blatem nawigacyjnej.” – „Aniuuuuu – podaj mi młotek i żabkę – są w schowku pod podłogą w pudełku z zieloną rączką (sęk w tym, że prawie wszystkie narzędzia są w pudełkach z zieloną rączką).” – „ Aniuuuu!!! potrzebny mi punktak – on jest w pudełeczku wsuniętym w sam koniec schowka.” –„ Aniuuu! Daj mi odkurzacz.”

No to popracowałam… a właściwie czy muszę? – może jednak urlop? Żar się z nieba leje. Marinero pracują na sąsiednich jachtach i strasznie hałasują. A nam nie chce się jechać nawet do Plodine po małże mrożone.

Na obiad zjadłam zupkę gulaszową z torebki a Hen zajadał migdały. Potem próbowaliśmy uruchomić filmiki zrobione przeze mnie (prezentacje) z podróży. Niestety mojego pendriva nie widział ani telewizor ani dekoder. Potem zabrakło prądu w całej marinie jakaś awaria. Wyniosłam się więc do kokpitu z książką autorstwa naszej koleżanki z klubu żeglarskiego – Asi. Lektura mnie tak wciągnęła, że do messy zeszłam dopiero po całkowitym zesztywnieniu karku. W messie 32 °. Nawet duży wentylator tylko miele gorące powietrze. Wspominałam już wcześniej, że przypomina to piekarnik z termo obiegiem. Muszę coś wymyślić na kolację. Żołądek coś by chciał, ale mordziula na nic nie ma chęci. Jakoś nie współpracują. Zrobiłam sałatkę: pomidor, cebula, ogórek małosolny i żółty ser – może to zadowoli obie części człowieka.

Środa 24.05.

Obudziłam się o 6,00. Gdy wróciłam z łazienki moje łóżko było już zajęte przez rozłożonego na środku uszatego potworka. Koniec spania. Zrobiłam kawę, pospacerowałam z piesiem a przed 8,00 wyruszyłam moim jeździdełkiem wyrzucić śmieci a potem do miasteczka po rybę licząc na to, że tym razem będzie to RYBA! Na szczęście portowa Ribarnica była otwarta.

Sea bass – okoń morski – labraks

Kupiłam sea bass czyli labraks, czyli okoń morski. Najdroższa dziś ryba – 24€ za kg.  Duża ryba ale może we dwoje damy radę. Pan mi ją oczyścił, dekapitował, więc mnie już ta paskudna robota ominie. Kupiłam jeszcze kilogram małż (4€) – sama zrobię. Potem zachęcona fajną jazdą śmignęłam na bazarek. Okazało się, że tam też dziś było stoisko z różnymi rybami, tylko tam Pani ich nie czyściła. W warzywniaku kupiłam młodą włoszczyznę i 4 ziemniaki. Nie spodziewałam się, że 4 krumpiry będą ważyły prawie dwa kilo – giganty! Obładowana wróciłam na łajbę a tam Hen już czekał na mnie żeby mu pomóc przy klejeniu i przykręcaniu stelaża. Trochę się namęczyliśmy ale ~10,00 było zrobione, więc udało się skończyć przed największym skwarem.

Kosz na tratwę gotowy.

Dziarsko zabrałam się za gotowanie zupy ogórkowej – bez ogórków. Ogórki zjemy osobno, a pachnąca przyprawami woda z kiszenia wyląduje w zupie. Najbardziej mi brakuje w Chorwacji koperku, który uwielbiam. Ale woda z ogórków dostatecznie pachnie koperkiem. Zupa wyszła pyszotka – i wcale się nie chwalę.

Po obiedzie doczytałam do końca książkę Asi i chyba będę ją popędzać, żeby szybko wydała kolejną część.

Trzeba pojechać do Plodine po wino do małżyków, a kapitana dopadł jakiś ból w lędźwiach. Żal mi było wyciągać go po zakupy ale małże bez wina? Nie da się! Pomimo bólu, po powrocie, Hen zamontował uchwyty na swoje kule na relingu rufowym a potem oczyścił małże.

Uchwyty na kule

Ja zrobiłam kolację p.t. „Uczta Posejdona”. Wystarczy dobra oliwa, cebula, czosnek, pomidorki koktajlowe, świeże małże, białe wino i natka pietruszki. Żadnych przypraw!

Uczta Posejdona
Kapitana też

Ci, którzy nie lubią owoców morza bardzo dużo tracą z życiowych przyjemności.

Kolację zjedliśmy w kokpicie i posiedzieliśmy tam jeszcze dość długo, bo miły wiaterek chłodził nagrzane w ciągu dnia powietrze.

Czwartek 25.05.

Rankiem Hen poinformował mnie, że żadnego pożytku z niego dziś nie będzie. Bolaki nie przeszły, więc będzie leżał odłogiem. OK. Żar z nieba nawet o tak wczesnej porze. Spacer z piesełem – on też jakoś nie ma chęci na zwiedzanie. Załatwia szybko potrzeby i człapie się na łajbę. Postanowiłam wyjść na pokład i poodklejać taśmy przy zamontowanym koszu na tratwę, bo potem będzie gorzej.

Zrobiłam, co miałam zrobić i szybko schowałam się do cienia – czyli do messy, gdzie jest tylko 30°. Trzeba zrobić śniadanie – dziś „she Cook” serwuje sałatkę z pomidora, ogórka i cebuli i jaja sadzone. A podkładem do jaj jest dalmatyńska pancetta (wyborna).

Po śniadaniu przejażdżka skuterem do śmietnika, a potem na drugi koniec mariny do recepcji po hasło do wi-fi. Nie wiedzieć czemu zmieniają te hasła co roku, a każdy jacht ma swoje.

Ale spodobała mi się jazda! Koniecznie muszę wybrać się z aparatem do miasteczka i pobuszować po zaułkach.

Hasło wi-fi działa, tylko Internet nie działa – za słaby sygnał. Łączy, muli… po czym zrywa połączenie. Do d… z takim wi-fi! Zdrzemnęłam się trochę, bo upał nieziemski. Po drzemce podział obowiązków przy przygotowaniu obiadu. Hen robi tzatzyki, bo już jest przeszkolony w tym temacie. Ja smażę rybę. Labraksa robię po raz pierwszy. Bydlę nie mieści się na patelni, a pociąć na dzwonka nie dałam rady, bo nie mam siekiery. Tak więc w trzech kawałkach upchałam na patelni kontrolując czas smażenia różnej grubości kawałków.

tzatzyki
labraks

Przyznać muszę, że ryba wyśmienita, ości grube, więc łatwo się je omija. Nie lubię, jak mi jakaś ostka szwenda się po mordziuli i pozbyć się draństwa trudno, a pluć nie wypada.

Objedzeni rybą wczasowaliśmy do kolacji robiąc NIC.  Na kolację wyjadłam resztkę zupy ogórkowej a Hen zjadł kabanosa i stwierdził, że mu wystarczy.

Piątek 26.05.

Ale dobrze się spało, był wiatr i łódką bujało do snu. Wyspana i zadowolona z życia wstałam o 6,00. Wstawiłam kawę i pobiegłam z piesiem na donicosik. Trochę nam się zeszło, bo wiaterek przyjemnie wieje, słonko świeci – tylko spacerować (to zdaniem piesia, bo mnie jak najszybciej marzyła się kawa). Na jachcie, gdzie były dwa psy – w tym jeden kupel Pirata, teraz jest dwóch Panów ale psów nie ma. Pirat za każdym razem zagląda Panom do jachtu i sprawdza, czy pojawił się kolega. Gdy wróciliśmy Hen już był na nogach i pilnował parzenia kawy. Wreszcie ulga – w messie tylko 26° i wiaterek wdziera się do środka robiąc przewiew.

Jest dobrze – dziś będzie urlop pełną  gębą. No i nie mam o czym pisać bo lenistwo. Jedynie kambuz trochę sprzątnęłam, bo już trudno było patrzeć na to, co dzieje się na blacie. I dalej robienie nic. Oglądanie filmików z podróży i wspominanie, że byłam młodsza – miałam więcej sił. Za to z przerażeniem patrzę o ile byłam grubsza. Zawsze jest coś za coś albo grubsza i gładsza, albo szczuplejsza i pomarszczona. Niech będzie to drugie skoro inaczej się nie da.

Zdecydowaliśmy, że będziemy wracać w piątek – 2.06. Poszukałam noclegu w Czechach – tak około połowy drogi i „po drodze”. Najpierw zainstalowałam aplikację booking, potem zabukowałam. Obsługa aplikacji wykańcza mnie psychicznie. Daję radę ale działam w ogromnym stresie. Za stara jestem na te wszystkie nowinki technologiczne.

Żeby nie rozleniwić się do cna wybrałam się na skuterku do miasteczka.

Najpierw odwiedziłam jeden ze straganów i kupiłam dwie białe, cieniutkie koszulki. Jedną dla Henryka, drugą dla siebie. Utargowałam 3 €, i natychmiast je przepiłam w barku obok. Duszkiem wychłeptałam świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Potem pozwiedzałam dwa ciasne zaułki, a na parkingu przetrenowałam jazdę na wstecznym i wykręcanie z cofaniem.

Nabrzeże i port miejski

Następnie pojechałam drogą wzdłuż naszej mariny aż do kościółka na końcu cypla. Porobiłam trochę zdjęć wypróbowując inny obiektyw do aparatu.

Na przeciwko bramy mariny
po lewej płot mariny
Kościół na końcu cypla
Wracam
Agawa będzie kwitła
Przy bramie mariny

Teraz znów chyba będę zalegać.

Leniwie płynie czas jak na urlop przystało. Na kolację ugotowałam sobie krumpira i zjadłam troszkę ponad połowę z kefirem. Reszta została na jutro. Taki gigant, że nie dałam rady całemu ziemniakowi. Hen zjadł troszkę wędliny, sera i pomidora. Martwię się, że ból go trzyma i smarowanie nie pomaga.

Sobota 27.05.

Zeszła bora. Łajbą fajnie buja, więc dobrze się spało. Niestety liny sąsiadów szarpane wiatrem hałasują przeokropnie tłukąc się o maszty.

Muszę wybrać się do apteki po jakieś leki dla obolałego kapitana. Bo mimo, że jest bardziej cierpliwy niż przeciętny facet – widzę, że zaczyna „walczyć o życie”. Mam nadzieję, że jestem za ciężka żeby pofrunąć z Boreaszem. Z duszą  (oprócz torby) na ramieniu – jadę. Podróż po nabrzeżu, z bocznym wiatrem, trochę trudna. Najpierw Ribarnica – zakup ośmiornicy sałatkowej (w słoiku) i dwóch niewielkich dorad. Pan mi je pięknie wyczyścił i wypatroszył.

Potem jazda do apteki no i trochę strachu, bo skuterek mocno zwalnia. Cholera, jak mu bateria padnie kawał drogi będę wracać pieszo w dodatku ciągnąc za sobą i jeździdło i zakupy. Dotarłam do apteki, kupiłam co trzeba. Wydałam 57€ za maść i dwa rodzaje tabletek. No nieźle! Od dziś do Henryka zawsze będę mówiła „mój DROGI”!

Wracam. Okazało się, że skuterek zwalniał, bo było pod górkę – teraz gnam jak szalona. Ufff… Skręciłam na bazarek po limonkę, sałatę i blitwę i pędem do mariny.

Godzina ledwie po 9,00 –tej a mnóstwo ludzi siedzi w knajpkach. Delektują się kawą a ja – karetka pogotowia!

Mam nadzieję, że maść i tabletki zadziałają i Hen wróci do żywych.

Bora wieje, ale jest ciepło. Siedzę w messie i rysuję sobie – dopadła mnie wena Tfu!-rcza. Wolałabym w kokpicie, ale tam bora za bardzo by przeszkadzała dmuchając w kartki.

Hen nadal cierpi, ale mówi, że ździebko mniej. Na obiad zrobiłam doradę i sałatę. Nie ma to jak rano złowiona ryba a w południe usmażona. Delicje!

Wiatr zmienił kierunek z północno-wschodniego na południowo-wschodni przypędził czarną chmurę i zdechł. Zaczęło padać więc postanowiłam przespać deszcz. Udało się. Po godzinie drzemki już deszczu nie ma. To pogoda „e mobile”, a nie „la donna”. Wyszłam na spacer i wiatr wieje już z zachodu. No i słuchaj tu prognoz pogody!

Znów lenistwo – projekt leży odłogiem. Chyba włos w pracy znalazłam i sobie obrzydziłam. Zrobiłam blitvę, ale na jutro, bo jakoś głodni nie jesteśmy. Do blitvy wyciągnęłam z lodówki Graševina kvalitetno vino no i musiałam spróbować czy się nie popsuło. Do tej pory próbuję….  tak po troszku.

W sąsiedztwie przycumowali Finowie – jachtem żaglowym, też Grand Soleil, tylko trochę krótszym. Zaraz obok Niemcy motorowym i naprzeciwko też Niemcy – motorowym. O matuś! Od samego patrzenia jak pucują, szorują i czyszczą jestem zmęczona. Jeszcze jest kilka dni do powrotu – zdążę ogarnąć. A teraz? – „Przewróciło się niech leży! Cały luksus polega na tym, że nie muszę tego sprzątać, będę się potykać czasem, ale nie muszę sprzątać!” (Kuba Sienkiewicz – gdyby ktoś nie wiedział). Jeszcze sprawdzę czy Graševina cały czas tak samo smakuje. Całkiem dobra, ale ma wadę – szybko jej ubywa.

Niedziela 28.05.

Przed 5,00 obudził mnie skurcz w łydce. Zrobiłam parę rundek po messie i przeszło. Postanowiłam jeszcze dospać ale tylko leżałam – sen odleciał. Przed 7,00 wstałam na dobre. Zrobiłam sobie kawę rozpuszczalną, żeby po cichutku bez budzenia kapitana. I poszliśmy z psem na spacer. W marinie cisza, marinero nie ma, bo niedziela. Załogi śpią po sobotnich balangach. Tylko lekki wietrzyk dmucha i słońce już zaczyna grzać. Po powrocie zobaczyłam, że kapitan wraca do życia – hurraaa!!! Wstawił kawiarkę, pozmywał po wczorajszej kolacji. Jednak te drogie leki zadziałały. A mnie naszła chęć na rysowanie. Zrobiłam szkice do kilku ilustracji, potem śniadanie i znów kilka szkiców. I jakoś tak mi się zrobiło… leniwie. Zmieniłam nieco pozycję na bardziej poziomą i zasnęłam. Po przebudzeniu zobaczyłam, że sporo się zmieniło przy kei. Dwie niemieckie motorówy zniknęły. Węgrzy też odpłynęli. Za to wpływa do portu po kilku dniach nieobecności Nasz sąsiad Gyor (też Niemiec).

Postanowiłam choć cokolwiek zrobić. Zamieniłam miejscami kilka pudełeczek, bo kiepsko były ustawione – trudno się do nich sięgało. I co? – No zmęczyłam się! Ten urlop mnie wykończy! Posiedziałam, poleżałam i leniwie zabrałam się do obiadu. Blitva wczoraj zrobiona, tylko dodać gorgonzolę i już. No to jeszcze zrobiłam chrupką posypkę  z czegoś o nazwie „Dalmatinska Budola”- podobne do pancetty tylko z innego rodzaju mięsa.

Teraz napisałam tych kilka zdań, ale przestałam słyszeć własne myśli bo kapitanowi się zasnęło. Chyba i ja zlegnę. Jednak mam sumienie, bo mnie to coś ruszyło. Zalegam i się męczę. Może jednak zacząć coś robić? Odpaliłam laptopka i zaczęłam dłubać projekt. Nawet jakieś pomysły się pojawiły. Chyba ze dwie godziny pracowałam w pocie czoła. Od razu lepiej się poczułam.

Poniedziałek 29.05.

Pogoda bez zmian – żar z nieba się leje od samego rana. Spacer, kawka i… uwaga! Zasiadłam do pracy! Normalnie nie poznaję sama siebie. Zrobiłam tylko krótką przerwę na śniadanie i nadal pracuję. Krótka przerwa na obiad i znów praca. Chyba przesadzam. Koniec na dziś! Jutro też jest dzień. Odpocznę chwilkę i popracuję fizycznie bo deszcz chwilkę popadał i trochę milej się zrobiło. Pół godziny drzemki dobrze mi zrobiło. Jeszcze tylko  kawa i wrócę do żywych. Na zewnątrz trochę wiatru, więc jest przyjemniej. Wyciągnę Henryka po zakupy do Plodine. Jakoś źle policzyłam saszetki dla psiaka już się kończą. Skończył się olej, pomidory no i „majonez” też.

Pjechaliśmy. Oczywiście, jak to u mnie, lista zakupów została na stole, więc ćwiczę pamięć. Kupiłam, co miałam kupić ale jeszcze w sklepie przypomniał mi się majonez – nie „majonez”, bo o tym pamiętałam. Po powrocie zgodnie z obietnicą (obiecałam sama sobie w tajemnicy żeby w razie czego nikt nie wiedział, że nie dotrzymałam słowa) przeniosłam materace zewnętrzne z kabiny dziobowej do rufowych a na półce umieściłam sprzęt foto kapitana.

Na kolację kapitan zjadł sałatkę z ośmiornicy, a mnie nic jeść się nie chce. Poczekam.

Wtorek 30.05.

Obudził mnie zapach parzonej kawy – to lubię. Wczoraj zapowiadali, że będzie trochę chłodniej, lekkie zachmurzenia z przelotnymi opadami. Pomyślałam, że wreszcie wezmę się za porządki. Ze spacerku już wróciłam nadwyrężona, bo nic chłodniej. Nie ma chmurek, nie ma wiatru, więc i na deszcz się nie zapowiada. Po wypiciu kawy i śniadaniu: zrnati sir s rotkvicom (serek wiejski z rzodkiewką) zmusiłam się do zrobienia porządku w kapitańskich ciuchach. O matuś! – ten facet już prawie całkiem się tu przeprowadził! 12 par spodni (6 krótkich i 6 długich) 12 T-shirtów, 6 bluzek z długim rękawem, 3 bezrękawniki. Oprócz tego bluzy, sztormiak, pianki do pływania i ciuchy robocze – cały majątek. Osłabłam i padłam. Drzemka tak ~ godzinki. Po drzemce zebrałam swój zadek i pojechałam do samochodu trochę w bagażniku poukładać a potem do mariny szukać Internetu. Niby zasięg wi-fi dobry ale Internetu nie ma, bo coś tam trzeba przełączyć a ja w laptopku siedząc pod parasolem g… widziałam. Ekran czarny a przestawić w ustawieniach nie mogłam, bo… nie widziałam!

Barek w marinie
Jedna z dwóch łazienek
Budynek recepcji, hotelu i restauracji

Ot wycieczkę sobie zrobiłam i tyle. Po powrocie obiad – gotowe hamburgery z sałatką pomidorową. Wyszłam do kokpitu z myślą, że choć trochę mordziulę opalę, ale po 5 minutach pot oczy mi zalewał. Wytrzymałam w sumie z 10 minut i znów schowałam się pod pokładem. Tu jest chłodniej – tylko 33 °.

Żal mi się futrzaka zrobiło, więc przed spacerem wylałam na niego całe wiaderko wody – ciepłej, bo z nagrzanego szlauchu. Zadowolony nie był ale jakoś ożył. Potem sama pojechałam do budynku mariny pod prysznic. Zdecydowanie mi lepiej. Nawet trochę podłubałam projektu !!! Nasza keja wyludniła się całkiem. Wszyscy wyjechali albo wypłynęli. Tylko my zostaliśmy. Niestety myślę już o pakowaniu na drogę powrotną. Może i wystarczy tego leniuchowania, bo jak za bardzo przywyknę, to co będzie w domu?

Środa 31.05.

W planach pracowity dzień – zobaczymy co z tego wyjdzie. Rano spacer, kawa – jak zwykle.

Potem jazda do ribarnicy. Dziś mnóstwo wszelakiego dobra a ja tylko po małże przyjechałam – przynajmniej zrobiłam parę zdjęć.

Skorpeny i coś jeszcze
turboty
Dorady

Z ribarbnicy pędzioszkiem po natkę pietruszki na bazarek i na łajbę. Na śniadanie po dwie malutkie paróweczki (hrenovki) z pomidorem (rajcica) i rzodkiewką (ratkvica). I do pracy rodacy! Mycie pokładu i tankowanie wody do zbiorników.

Ubrałam się w biustonosz od kostiumu, krótkie spodenki – myślę sobie – bezboleśnie przy myciu pokładu się opalę. A tu… Gucio! Słońce za chmury wlazło. A skąd się te chmury wzięły? – rano ich nie było! Helios, czy Sol – obojętne jak go zwał spłatał mi figla. W trakcie mycia pokładu pieseł przemieszczał się z burty na burtę aby uniknąć prysznica. Jak dotarłam ze szlauchem do kokpitu pies wyprowadził się na keję i  stamtąd nadzorował prace. Jak już ogarnęliśmy pokład, uparty Hen postanowił wyciągnąć z bakisty tratwę i ułożyć ją na miejscu w koszu. Ta tratwa waży ponad 40 kg. Ale na upór kapitana nie ma lekarstwa. Jakimś cudem udało nam się wytargać ten tobół.

tratwa ratunkowa na miejscu

Chwilę odsapki w kokpicie i już trzeba zabierać się do obiadu. Obiad skromny – tylko żurek zrobiony z wody po kiszeniu ogórków. Kapitan zjadł z jajem, a ja z ziemniakiem. Mimo niewielu spożytych kalorii,  padłam na około godzinkę. Zerwałam się pełna wigoru i wypucowałam na błysk dwie łazienki. Malutkie łajbowe łazienki mają swoje zalety ale też i wady. Malutkie, więc mało do mycia. Za to żeby je umyć na dole  niemalże cały czas trzyma się głowę w kibelku – to trochę nie fajne.

Jeździdełko już na mnie czeka

Dumna z siebie ogarnęłam szybko piesa, naładowałam akumulator skuterka i wyruszyłam „w miasto”.

Skręciłam w uliczkę, do której piechotą za daleko, zaparkować samochodu w okolicy nie ma gdzie, a samochodem wjechać teoretycznie można ale tak odważni to my nie jesteśmy. Ciasno, wąsko, miałam obawy, czy mnie ktoś z tubylców nie rozsmaruje po ścianie. Od tej „głównej” poniekąd uliczki odchodzą w stronę portu inne szerokości chodnika dla pieszych.

Główna uliczka
prostopadła do głównej z widokiem na morze

Urokliwe, z knajpkami, sklepikami i kwaterami dla turystów. Pogapiłam się, pozachwycałam i wróciłam robić  kolację. Zadek na tych wyboistych uliczkach tak mi się utrząsł, że miałam problem z zejściem ze skuterka.

to też jest ulica

Hen oczyścił małżyki, ja przyrządziłam i znów objedzeni jak bąki pójdziemy spać.

Pirat też chce małżyka

Dobrze, że małże całego wina nie wyżłopały i możemy skończyć.

Czwartek 01.06

Ostatni dzień urlopu – czyli harówka.

Pakowanie, sprzątanie, powlekanie pościeli, przegląd zapasów żywnościowych itp. Przegląd naczyń kuchennych zakończony decyzją, że miski do zup i kubki trzeba wymienić. Na łodzi nie zdają egzaminu. Metalowe powlekane miski obłażą z farby – wyglądają strasznie i są niewygodne – za głębokie. Kubeczki piękne, białe z granatową kotwiczką są z melaminy i w środku zrobiły się od kawy i herbaty brązowe i domyć się tego nie daje bez szorowania. Trudno – trzeba się z nimi rozstać.

Po bardzo pracowitym dniu i wywiezieniu większości bagaży do samochodu wcześnie idziemy spać. Jutro pobudka o 5,30.

Piątek 02.06.

Pobudka, kawa do żołądków i do termosów, pakowanie tego, co zostało w lodówce, dwa kursy z torbami do samochodu, przy okazji odsikanie pieseła. Potem wyłączanie wszystkiego, zamykanie i dużo myślenia aby o niczym nie zapomnieć. Tym razem ja składałam trap i musiałam wyskoczyć na keję. Miałam trochę strachu, co będzie, jak wpadnę do wody? Udało się bez kąpieli! O 6,30 żegnamy marinę. W Dazlinie jeszcze zakup dwóch flaszek Travaricy do domu i wyskakujemy na autostradę. Liczymy po drodze tunele, którymi prowadzi autostrada. Doliczyliśmy się w Chorwacji 16 tuneli różnej długości plus 4 krótkie tzw. zielone przejścia dla dzikich zwierząt.

Gdzieś na parkingu
Ta różowa kreska to droga w tunelu,a pomarańczowa – stara droga przed wybudowaniem autostrady.

Tym razem w Słowenii postanawiamy skorzystać również z autostrady. Wprawdzie kosztuje 15€, ale oszczędzimy sporo czasu i paliwa.

Jechało się całkiem przyjemnie aż do Wiednia. Tu zaczął się koszmar. W korku poruszaliśmy się z prędkością pieszego. Zmarnowaliśmy około 1,5 godziny.

Zaczyna się zagęszczać

Potem jeszcze spory kawałek drogi w ulewie też spowolniło podróż.

wycieraczki nie nadążają

Do Hotelu w Czechach dotarliśmy dopiero koło 19,00. No i okazało się, że możemy ewentualnie napić się piwa ale do jedzenia nic nie ma. Pani polecała nam restaurację w miasteczku, ale po ponad 800 przejechanych kilometrów, nawet pięciu dodatkowych nie chciało się jechać. Zjedliśmy po parę plasterków wędzonej piersi z kurczaka, wypiliśmy drinka i poszliśmy spać.

pokój w hotelu
widok z balkonu
Instrukcja obsługi telewizora

Sobota 03.06.

Poranek zimny, tylko 10 °C, a ja w cienkiej bluzeczce i sandałach. Szok! W Chorwacji rano było około 20 °. Szybka kawa robiona w pokoju i w drogę! Pogoda ładna, tylko słońce nisko nad horyzontem świeci prosto w oczy. Bez problemów i przygód, robiąc krótkie postoje dotarliśmy do domu koło południa. Teraz trzeba ogarnąć podróżny bałagan bagażowy i od poniedziałku zabrać się ostro do pracy.

Krótka historia

K.I. Gałczyński napisał „Balladę o trzęsących się portkach”.

Ja napiszę krótką historię damskiej bielizny – konkretnie majtek. Nie lubię przechowywać brudnej bielizny, więc postanowiłam przeprać swoje majtki. Ponieważ nie chciałam wywieszać ich na widok publiczny (na relingu) postanowiłam powiesić je na wieszaku w łazience i otworzyłam forluk (okienko górne). Było bardzo ciepło, wiał wietrzyk – myślę sobie: „szybko wyschną”. Wieczorem ze zdumieniem stwierdziłam, że majtek nie ma. Czy mam aż taką sklerozę, że je zabrałam i nie pamiętam? A może Hen spłatał mi figla i schował? Pytam: – gdzie moje majtki? Hen tylko zrobił zdziwioną minę i popatrzył na mnie jak na kogoś wymagającego pilnej pomocy psychiatrycznej. Myśl o tym w jaki sposób zniknęły nie dawała mi spokoju. Po dwóch dniach kiedy przyszedł czas na mycie pokładu zobaczyłam, że leży przy słupku jakaś szmatka. Podniosłam i … to były moje majtki! Jakim cudem wiatr zdjął je z wieszaka i wyciągnął przez okienko na pokład? Do dziś nie daje mi to spokoju. Boreasz jest fetyszystą?

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *