Uskrs u Hrvatskoj (06.04.-15.04.2023)
06.04. – czwartek
Godzina 06,05 ruszamy w drogę. Tym razem wykupione winiety: czeska i austriacka. Zabukowany nocleg w Gostilnej Beno w Starse na Słowenii. Granicę Polsko – Czeską w Gorzyczkach przekraczamy ~10,00 (dobry czas).
Na miejscu noclegu byliśmy wcześnie, bo nieco po 17,00. Zjedliśmy kolację, napiliśmy się piwa [wg Słoweńców „legendarnego”] i już o 19,00 poszliśmy spać. Godzina, jak na sen, barbarzyńska.
Przewidziałam że pewnie zerwie nas z łóżka przed piątą, więc razem z rachunkiem za kolację opłaciłam również pokój, nie zamawiałam śniadania i umówiłam się z właścicielem, że klucz od pokoju wrzucimy do skrzynki na listy. W nocy budziłam się ale zasypiałam na nowo.
07.04. – piątek
Z przerażeniem obudziłam się na dobre o 6,30. O retyyy!!! Tyle godzin spać?! – to całkiem nie „po mojemu”. Szybko spakowaliśmy klamoty. Już gotowi byliśmy ruszać w dalszą drogę, kiedy właściciel zapytał, czy może chcemy jednak śniadanie. Jedzenia odmówiłam, ale poprosiłam o kawę. Zrobił wg życzeń dwie pyszne kawy: espresso lungo i cappuccino a potem … nie chciał zapłaty. Chyba jako stałych klientów zaczęto traktować nas jak rodzinę.
Pogoda zrobiła się słoneczna, ale wciąż chłodno – tylko 2° a na dachu samochodu był szron.
Droga spokojna, bez przygód. Z utęsknieniem czekałam na tunel Sv.Rok, za którym zwykle jest dużo cieplej. Tym razem temperatura z 9° wzrosła tylko do 11°. Nie za bogato.
Jak zwykle zakupy po drodze u Pani w Dazlinie, potem w Plodine. W marinie byliśmy ~13,00.
W Murterze temperatura 14° ale na słonku miło – cieplutko. Zaparkowaliśmy między łodziami stojącymi na kobyłkach. Jeszcze ich nie zwodowano! Potem, jak zwykle, poszukiwanie wózka, rozpakowanie samochodu i zniesienie wszystkiego na łajbę.
Pochwalę się, że tym razem, dzięki platformie kąpielowej i moim nowym bioderkom sprytnie dałam susa z kei na łajbę i sama opuściłam trap. Hurraaa!!! Jestem z siebie dumna.
Sąsiedzi – Niemcy wynajęli ekipę sprzątającą z mariny. Kobiety uwijały się, szorowały pokład i wszystko co się dało. Kiedy skończyły właściciele złapali za szmatki i wykańczali wszystko na błysk. Zastanawiałam się po co najmować kogoś, jak i tak nikt im nie dogodzi.
Po zjedzeniu zupy pomidorowej, przywiezionej z domu zaczęłam opisywać podróż i tak mnie zmuliło, że padłam znokautowana przez poduszkę i straciłam przytomność na dobre pół godziny. Jednak taka długa podróż męczy. Zjedliśmy co nieco na kolację i szybko zebraliśmy się spać. Wieczór zrobił się chłodny – trzeba było podgrzać się piecykiem i travaricą kupioną w Dazlinie. Na noc piecyk był wyłączony, więc nad ranem pod dwiema kołderkami nie było wcale ciepło.
08.04. – sobota
Słonko świeci, ale poranek chłodny. Na śniadanie chorwacki twaróg ze szczypiorkiem. Mam już swoje lata, ale dymkę z czerwonej cebuli widziałam po raz pierwszy. Dostałam ją od Pani w Dazlinie, bo chciałam kupić luk (cebulę) ale był tak mizerny, że zrezygnowałam. W zamian za luk dostałam czerwoną dymkę. Twaróg bardzo smaczny, ale o konsystencji kitu do okien, a nie miałam go czym rozrzedzić. Chwilę po śniadaniu Hen zabrał się za montowanie manetki, a ja robiłam za donosicielkę. Donosiłam potrzebne narzędzia. Żałuję, że nie liczyłam ile razy weszłam i zeszłam po schodach zejściówki – no cóż… rehabilitacja na całego. Hen za to najpierw musiał rozwiercić trochę otwory, bo śruby za ciasno wchodziły. Potem paprał się w kleju.
Następnie wcisnął się nie bez trudu do bakisty, żeby dokończyć dzieło. Poskładał się jak żółw w skorupie i w pozycji trudnej do opisania (do wykonania też) przykręcał śruby. Kiedy już wypełzł z kryjówki okazało się, że rura od Vebasto spadła i trzeba znów tam włazić, by ją zamontować.
Padło kilka nieparlamentarnych słów, ale trzeba to zrobić. Jak już wylazł na dobre z tej ciasnej nory postanowił zaolejować fragment podłogi przy sterze, bo ten w trakcie olejowania całej reszty spakowany był do samochodu żeby w domu przykręcić kontr listwę zapobiegającą wypaczaniu.
W międzyczasie ugotowałam kapustę kupioną w Plodine z resztką dymki i boczkiem przywiezionym z Polski. Plan poobiedni jest taki, aby pojechać na zwiady po okolicach i zobaczyć co się dzieje u tubylców. Niestety w połowie poobiedniej kawy znów straciłam przytomność na pół godziny.
Na wycieczkę wyruszyliśmy o 15,00. Nadciągnęła czarna chmura, zaczęło grzmieć i kropić ale pojechaliśmy. W Murterze znów stanęły malowane jaja –giganty.
W miejscowości Jezera nic się nie działo. Co druga knajpka nieczynna, cisza, spokój. W kościele też pusto.
Pojechaliśmy dalej. Knajpka, gdzie we wrześniu kupowaliśmy małże i zjedliśmy przepyszną rybkę – zamknięta na głucho.
W Pakoštane, gdzie w poniedziałek ma być ogólne śniadanie – jakoś sennie. Nad morzem jedna knajpka przy drugiej – tylko niektóre czynne.
Przyjedziemy w poniedziałek. Zobaczymy. W drodze powrotnej kupiliśmy jagnięcinę z rożna. Tak ogromne porcje, że po zjedzeniu na łajbie obfitej kolacji zostało jeszcze dużo na jutro. Mięso smaczne, ale trochę twarde – jutro jeszcze będę dusić z cebulą. Teraz tylko drink, pisanie i chyba znów Morfeusz mnie przytuli. A burza, przeszła bokiem.
09.04.-niedziela
Oj dobrze się spało. Nie było zimno, wiatr ładnie bujał łódką, więc lulał do snu. Po porannym spacerze zabrałam się za „świąteczne” śniadanie.
Z pewnością nie przypominało ono śniadania w domu. Słonko ładnie świeci ale dość mocno dmucha. Hen chciał zmienić flaglinki ale przy takim wietrze – trzeba odpuścić. Na razie wziął się za rozszyfrowanie obsługi aparatu foto, który kupił sobie ze dwa lata temu. Do tej pory „nie miał czasu” się za to zabrać. Po naładowaniu baterii okazało się, że nie ma karty pamięci. Potem z moją kartą okazało się, że wszystkie komunikaty w aparacie wyświetlają się po chińsku – ładne krzaczki, tylko nic nam nie mówią. Potem jeszcze odkrył, że jeden z obiektywów – ten najbardziej uniwersalny – nie pasuje do jego aparatu.
Po obiedzie znów naszło mnie na drzemkę, ale w jachcie naprzeciwko włączył się alarm i wyje przeraźliwie. Właściciele pojechali sobie gdzieś na wycieczkę. A jacht wyje już 1,5 godziny – oszaleć można! Są święta – tylko jeden marinero na dyżurze. Przyszedł, popatrzył, rozłożył ręce i poszedł. Żeby trochę odciążyć uszy zebrałam się na odwagę i postanowiłam pojechać pierwszy raz na swoim elektrycznym skuterku. Na początku trochę spięta jak przejadę slalom między rowerami, pontonami i innymi szpargałami na kei, ale dałam radę. Nawet fajnie było.
Po dwóch godzinach wycia alarmu wrócili właściciele i wreszcie go wyłączyli. W związku z tym, że zrobiło się cicho to… podusia mnie przytuliła i odleciałam. Chorwacja tak na mnie działa, że odsypiam wszystkie zaległości domowe.
Po kolacji chwilkę posiedzieliśmy przy TV, ale długo tego języka słuchać się nie da. Wyłapujemy może co setne słowo i to zaczerpnięte z innych obcych języków np.: problema, konkretne, kultura, regionalni, turista, intervencjia.
Podwieczorna drzemka wcale nie przeszkodziła mi w zebraniu się do spania o 21,00. Łódeczką buja, więc każda pora jest dobra na sen.
10.04. – poniedziałek
Po kawie, spacerku i śniadaniu wyruszamy do Pakoštane, gdzie w porcie ma być ogólne śniadanie – poczęstunek. Pięknie świeci słonko, ale wiatr mocno dmucha i chłodzi atmosferę, więc ubraliśmy się ciepło. Godzina 10,00 w miasteczku trochę ludzi w pootwieranych kawiarenkach. Kręcimy się po nabrzeżu. O! Widać jakiś tłumek.
Udało się zaparkować i poszliśmy zobaczyć co się tam dzieje.
Stoły zastawione obficie, gospodarze kroją wędliny, sery, chleb… – częstują wszystkich chętnych.
Na jednym stanowisku pani smaży ogromną jajecznicę. Na drugiej wielkiej patelni pan smaży boczek i cebulkę. Na trzeciej czeka już gotowa blitva.
Z pierwszego stanowiska rozchodził się niesamowity słodki zapach. Jak się od wielu tygodni nie je żadnych ciasteczek – ten zapach wydaje się niebiański. Dwoje starszych ludzi – smaży w głębokim tłuszczu piękne, okrągłe racuszki – kuleczki wielkości orzecha włoskiego.
Pani lewą dłonią wyciska z ciasta „glutka”, a łyżką w prawej ręce zbiera za każdym razem taką samą ilość ciasta i wrzuca do wrzącego tłuszczu. Robi to w błyskawicznym tempie. Pan gotowe wyławiał z tłuszczu i wrzucał na ogromne półmiski wysypane grubo cukrem pudrem. Skusiłam się! Musiałam spróbować. Wzięłam tylko dwa. Pachniały skórką cytrynową i pomarańczową. Były przepyszne! Niestety nie dla nas takie gościny, gdzie nie można przysiąść do jedzenia. Mogliśmy sobie tylko popatrzeć.
Wylądowaliśmy więc w kawiarence na pysznej, mocnej i aromatycznej kawie. Hen miał ochotę pojechać do Šibenika, ale ja wolałam pozaglądać w pobliskie kąty. Pirovac – miasteczko, które wielokrotnie mijaliśmy bokiem, a widzieliśmy też z oddali z morza. Wjechaliśmy do centrum.
Ładna, duża marina, duża i zadbana plaża miejska i… coś, co mnie najbardziej „kręci” starówka.
Podjechaliśmy pod bramę. Poszłam zobaczyć co za nią. O rety!!! Cudeńko!!! Stare kamienne domki otaczające stojący centralnie kościół. Uliczki szerokości 1,5 – 2,0m ze starym brukiem –„kocimi łbami”. Nie wiedziałam gdzie się gapić: pod nogi, żeby orła nie wywinąć, czy podziwiać domki.
Przechodziłam więc kilkanaście kroków patrząc pod nogi, po czym stawałam, rozglądałam się i robiłam zdjęcia. Jakaś pani zapraszała mnie na drinka – ale to trochę nie ta pora.
W Tisno też pojechaliśmy kawałek nabrzeżem w kierunku innym niż zwykle.
Potem w Plodine [czynne w wielkanocny poniedziałek] zrobiliśmy zakupy. Pogoda szalona. W samochodzie przez szyby słonko przypiekało tak, że rozbieraliśmy się z bluz, a wychodząc z samochodu trzeba było się opatulać.
Po bardzo udanej wycieczce obiad na łajbie. Hen wykończył jagnięcinę a ja zjadłam trochę kapusty. Po obiedzie znów zaległam. Po drzemce, kawa i przeglądanie zdjęć. Hen uruchomił wreszcie swój aparat, bo znalazłam swoją zapasową kartę pamięci. Już nie będzie miał wymówek, że nie robi zdjęć.
Mała dygresja na temat nauki języków. Niektórzy twierdzą, że jak się człowiek „osłucha” danego języka, to zaczyna go rozumieć. Tu mamy tylko chorwacką telewizję i „osłuchujemy się”. I jak g… rozumiałam, tak nadal jest ten sam poziom zrozumienia. Czyli co setne słowo pod warunkiem, że pochodzi ono z łaciny albo angielskiego tak jak w polskim.
Na kolację Hen pod moje dyktando zrobił tzatzyki a nie CACYKI, jak na którymś z poprzednich pobytów. Mam nadzieję, że zapamięta proporcje. Do tego mieliśmy nugetsy rybne kupione w Plodine – ale było dobre!!!
Słonko zachodzi, wiatr słabnie. Jest nadzieja, że jutro będzie ciepło i pięknie. Godzina 21,00 wiatr zdechł całkiem. Hurraaa!!!
11.04. – wtorek
W nocy zmarzłam. Wstawałam żeby założyć ciepłą bluzę.
Wstałam o 7,00. Trzeba było iść z uszatym potworkiem na spacer. Pogoda bardzo ładna. Trochę chmurek, słonko świeci i co najważniejsze nie ma wiatru. Po śniadaniu chętnie poszłam na pokład czyścić relingi z jakiegoś białego pyłu. Prawdopodobnie wiatr naniósł to, co zeszlifowali z łajb stojących na kobyłkach. Prace przygotowawcze do sezonu trwają, więc trzeba i takich atrakcji się spodziewać. Jest super cieplutko, zległam sobie na chwilkę na słonku. A tu masz… muszę rzucać to wszystko, bo kapitan wypełzł na pokład i potrzebuje pomocy. Na szczęście po pomiarach na pokładzie też chwilę posiedział na słonku i mnie dał spokój.
Po obiedzie tradycyjnie drzemka. No i… pogoda się zmieniła. Zachmurzyło się i zaczęło wiać ale tym razem od strony morza. Na spacer trzeba było założyć kurtkę. W planach było powlekanie pościeli, poprawianie prześcieradeł, które mimo sznurowania pod spodem i tak się ściągają. Wysprzątałam stół, żeby moc z kabin wyciągać materace ale… kapitanowi zapał do pracy przeszedł. No i co robić? Wprawdzie i ja nie pałałam wielką chęcią do tej pracy, ale przynajmniej próbowałam to ukryć.
Leżę sobie, obok zalega uszaty stworek, na przeciwległej kanapie zalega Hen. Pełna sielanka. Aż tu co to? Widzę na okienku krople deszczu – tylko nie to! Patrzę, po prawej stronie deszcz, a po lewej nie ma deszczu – jaki czort? Wylazłam żeby sprawdzić co to za zjawisko pogodowe. To nowy sąsiad tak zamaszyście pucuje swoją łajbę, że nasz prawy pokład jest mokry i okienka też. Hm… może lepiej, że sąsiad niż deszcz.
Ludziska uwijają się jak mróweczki. Anglik szoruje, pucuje co się da. Niemcy montują ścianki boczne do bimini. Zamontowali już trzy foki (żagle na dziobie) – nie wiem po co aż tyle, ale kto bogatemu zabroni? My z równie wielkim zaangażowaniem oddajemy się lenistwu. A właściwie to przepraszam, rano wytarłam relingi, a po obiedzie umyłam okienko w messie i suw klapę i… na spacerku byłam dwa razy i … chyba nic więcej.
Z ostatniego spaceru przyniosłam z samochodu pendrive z muzyką i wieczór spędziliśmy przy piwie i muzyce.
12.04. – środa
Pobudka raczej szokująca. Uszaty potworek zaczął mnie lizać po nosie, a potem deptać po człowieku. Plany na dziś: zakupy i nieleniuchowanie. Lenistwo bardzo męczy – wczoraj byłam wykończona! Pogoda fajna, trochę chmurek, trochę słońca i zero wiatru. Po śniadaniu pojechaliśmy najpierw do „Ribaricy”. Niestety była zamknięta. Koniec marzeń o świeżej rybce własnoręcznie przyrządzonej. Potem bazarek i zakup pięknej świeżutkiej blitvy i trzech dorodnych pomidorów. Potem do Tisno po „majonez” ale niestety nasze „źródełko” też nieczynne. Tak więc dalej do Pirovac – zatankować gaz. W miasteczku znalazłam „źródełko” z napitkami wszelakimi, nawet kilka rodzajów wina prosto z beczki. W drodze powrotnej Plodine i zakup ryby mrożonej, muli, wina, szparagów i mleka do kawy. No i obowiązkowo „Badel Domaci” – pyszny rum.
Zrobiło się gorąco, my zmęczeni zakupami a tu do pracy trzeba się zabrać. Najpierw jednak obiad – blitva z serem gorgonzola picante.
Może to nie wygląda pięknie, za to smakuje wybornie.
Tak zmęczyło mnie gotowanie i jedzenie, że postanowiłam się zdrzemnąć. Po drzemce z zapałem (no może trochę przesadziłam) zabraliśmy się za powlekanie pościeli dla gości. To jest koszmarna robota. Trzeba wyciągnąć z kajut materace, naciągnąć na nie prześcieradła i zesznurować pod spodem, żeby się nie „farfoclowały”. Potem i tak się farfoclują bardziej lub mniej – zależy jak kto śpi. Jeszcze po dwie podusie i po dwie kołderki do każdej kajuty.
Po dwóch kabinach postanowiliśmy dozować te przyjemności i dwie pozostałe kabiny zrobimy jutro. Zauważyłam, że przydałoby się umyć okienka. Kurcze!, może zaraziłam się czymś od sąsiadów (Niemców, Austriaków, Anglika) – oni cały czas, wręcz chorobliwie, coś myją, czyszczą…
Na kolację będą małże. Nie mam niestety natki pietruszki ani koperku – trudno, obejdzie się. Grunt, że wino dobre. Degustuję je, czy będzie się nadawało do muli tak samo jak do blitvy. No nie wiem… chyba jeszcze spróbuję. A w ogóle czy warto dawać małżom wino do picia? Hm… może wszystkiego nie wyżłopią ?
Ale dobre były!!! Aleśmy się objedli – jak bąki! Całe odchudzanie szlag trafił!
13.04. – czwartek
Poranny spacer z przygodami. Na początku kei pojawili się ludzie z czterema psami. Oczywiście obszczekały Pirata. Gdy wracaliśmy wszystkie wyskoczyły z łajby na keję. To jest stado, więc zrobiła się afera. Ogólne szczekanie i warczenie. Oczywiście mój nieustraszony maluch nie miał zamiaru okazać słabości. Pani odwołała psy – trzy wróciły na łajbę a czwarty został. Jeden – to już nie stado. Nawet próbowali się z Piratem zaprzyjaźnić.
Na śniadanie jajecznica ze szparagami. Dobra była ale… wolę zupę szparagową.
Pogoda znów się zmieniła – tylko trochę słonka i znów mocno wieje. Mimo to, wyszliśmy na pokład. Ja umyłam okienka – sztuk 9, a Hen uszczelnił dwa trochę cieknące. Mamy nadzieję, że tym razem uszczelnienie zadziała.
Ten wiatr źle działa na mój nastrój. Planowałam pojechać dziś na skuterku trochę dalej i zrobić jakieś fajne zdjęcia ale… ode chciało mi się. Za to umyłam dwie łazienki.
Na obiad ryba z surówką z kapusty. A po obiedzie powlekanie pościeli w kabinach rufowych i pakowanie maneli do domu. Na spacerze z piesełem poszliśmy szukać wózka. Nie było. Wypatrzyłam, że w kanciapie marinero stoją wózki zapakowane jakimiś klamotami, a jeden z nich ma tylko trochę śmieci. Weszłam więc do nich i powiedziałam, że potrzebny mi wózek i ten będzie mi pasował. Trochę byli zdziwieni. Najpierw starszy twierdził, że wózków nie mają, ale młodszy opróżnił wózek ze śmieci i mogłam go sobie zabrać. Starszy jeszcze wypytywał, czy mam jacht w marinie, ale młodszy mu coś wytłumaczył i na tym się skończyło. Spakowaliśmy prawie wszystko. Nabiegałam się jak „goopia”. Najpierw po trapie z każdym tobołkiem. Hen mi podawał. Potem na skuterku do samochodu, tam go zostawiłam i wróciłam po wózek. Zapchałam do samochodu opierając się mocnemu bocznemu wiatrowi. Tym razem nie wieje bora tylko jugo, który też daje się we znaki.
Wyjaśnienie: Bora schodzi z gór. Zimne powietrze z impetem spada w stronę morza. Jugo to silny wiatr z południa – ciepły i wilgotny. Przynosi pogorszenie pogody (deszcz, mgły). Ten sam wiatr na zachodnim wybrzeżu Adriatyku nazywa się sirocco.
Po zapakowaniu samochodu odprowadziłam wózek do marinero i poszłam na koniec parkingu (tam jest śmietnik) bo tam czekał już na mnie ze śmieciami Hen. Potem jeszcze z parkingu na łajbę. Trochę dużo tego chodzenia się zrobiło, a moje nogi jeszcze słabe. Ale i tak nie mogę narzekać, bo jeszcze nie tak dawno droga na parking (długość kei) była dla mnie ogromnym wysiłkiem.
Na kolację, zamiast iść do „Rebaca”, siedzieć jak paniska i być obsługiwanym wyjadaliśmy resztki, żeby do domu nie zabierać. Kapitan tym razem jako podkuchenny kroił cebulę, paprykę, wędliny, pomidory. Zrobiłam z tego duszoną cebulę na pikantnie. Super wyżerka! Chyba jakąś łajbową książkę kucharską napiszę „dania jednogarnkowe- coś z niczego”
Wieczorem partyjka gry w kości. Ograłam kapitana i na tej jednej przegranej zakończył.
Nudy! Tv nie da się słuchać, pendrive z muzyką już w samochodzie. Nic tylko się upić i iść spać. Ooo! Właśnie! Dziś nie było drzemki w ciągu dnia.
14.04. – piątek
Trzeba ogarnąć resztę bambetli, wynieść do samochodu – a tu pada!.W przerwach między deszczykami wyniosłam, co trzeba. Jeszcze tylko kawa na drogę, wyłączanie, zamykanie itp.
O godz. 10,00 wyruszamy. Ponieważ nocujemy na Słowenii nie ma pośpiechu. Omijamy autostrady.
Po przejechaniu serpentyn w górach doszliśmy do wniosku, że fajnie było jak jechaliśmy pierwszy raz – piękne widoki. Kolejny raz już nie jest taki ciekawy – raczej męczący. Tu przepaść, tu ostre zakręty jeden po drugim. W Gostilnej Beno byliśmy ~18,00.
Zjedliśmy kolację – Hen Lignjie (kalmary) a ja Vampi (flaki). Popiliśmy „legendarnym piwem Laško i poszliśmy spać.
15.04. – sobota
O 7,00 śniadanie i pyszna kawa. Wcześniej już pospacerowałam z Piratem i wyniosłam wszystko do samochodu. Nawet portfel nie był mi potrzebny, bo zapłaciłam wszystko wieczorem.
GPS poprowadził nas drogą, której jeszcze nie znaliśmy. Przez wioski, pola, lasy i góry. W wioskach roboty drogowe, więc ruch wahadłowy. 31 kilometrów jechaliśmy prawie 1,5 godziny. Granica Słoweńsko-Austriacka na wąskiej leśnej drodze. Z jakiejś budki wyszli Austriacy i zatrzymali nas do kontroli dokumentów. Pytali dokąd jedziemy, pewnie zdziwieni, że taką drogę wybraliśmy. Chyba chłopaki z nudów to zrobili, bo sterczą tam sami, po środku niczego, więc jak trafili im się jacyś dziwni ludzie na tym odludziu – to była atrakcja.
Trudno się jedzie
Przez całą Austrię jechaliśmy w deszczu. Kłębiły się czarne chmury i raz lało bardziej raz mniej.
granica Czeska
W Czechach też deszcz z krótkimi przerwami na słonko. W Polsce już praktycznie nie padało. Tylko krótko – przelotnie. W domu byliśmy ~18,30 mocno umęczeni podróżą.
Szkoda, że Murter tak daleko. Chciałoby się częściej tam pobyć, ale podróż …ech…
Jeden Komentarz
Waldek
Gratuluję wytrwałości. Zimno, deszcz, wszelkie przeciwności nie straszne Wam. To są barwy życia, nie ma miejsca na nudę.