Styczeń 2023 – „hard-core” czyli wariacki wyjazd.

W oczekiwaniu na Pawła, Hen wykorzystał „wolne” dni na uszycie pokrowców na kołowrotki. Znów górna łazienka zamieniła się w pracownię krawiecką. Ja spędzałam ten czas na dopakowywaniu drobiazgów, żeby o niczym nie zapomnieć i śledzeniu prognoz pogody – w końcu to styczeń a zaplanowane prace mają odbywać się głównie na zewnątrz. Prognozy nie są zbyt optymistyczne ale na Murterze nie zawsze się sprawdzają, więc jest nadzieja.

Jest wtorek 17 stycznia

Czekamy na Pawła, który przyjedzie dopiero po pracy. Wszystko już spakowane. Przyjechał ~18-tej a już o 19-tej wyruszyliśmy w drogę. Tym razem będziemy jechać w nocy bez resetu w hotelu. Jest dwóch kierowców, będą się zmieniać, a ja z futrzakiem i torbą z piciem i jedzeniem na tylnym siedzeniu. Nie bardzo lubię jeździć z tyłu, bo niewiele widać – jest nudno. Mam nadzieję, że uda mi się zdrzemnąć choć trochę. Pogoda nie za dobra, pada drobny deszczyk, ale jedzie się całkiem przyzwoicie bo mały ruch na drogach o tej porze.

Pirat – podróżny śpioch.

Zbliżamy się do granicy w Zwardoniu. Do deszczu dołącza śnieg. Potem pada już tylko sam śnieg. Wali wielkimi płatami, jakby ktoś poduchę z pierzem rozpruł. I tak o godzinie duchów – 24,00 przekraczamy granicę. Śnieg sypie jak szalony i trzeba jechać ostrożnie i powoli.

Nocny koszmar

Po przejechaniu gór, śnieg znów ustąpił deszczowi – ogólnie trochę kijowo jest. Kierowcy się zmieniają. Robią też postój na ~1/2 h  drzemkę. Ja łapię drzemki w czasie jazdy w różnych dziwnych pozycjach: na małpę (trzymając się uchwytu nad oknem), na skarbonkę, na myśliciela, na precla (zwinięta w kłąbek). Mimo zmian pozycji i tak robię się coraz bardziej „kwadratowa”. Gdy wychodzę na odsikanie pieseła i rozprostowanie kości czuję kompletną  dezorganizację swojego ciała i brak koordynacji ruchowej. Nie wiedziałam, że tyle kawałków człowieka może boleć w tym samym czasie.

W deszczu jedziemy przez Słowację, Węgry i Słowenię. Na Węgrzech nawet wysikać się nie mogłam, bo na stacjach benzynowych przed kibelkami bramki jak do metra a nie wożę ze sobą ich g…nych forintów. Musiałam dowieźć do Słowenii, a tu czyściutki, pachnący, darmowy kibelek.

Po raz pierwszy na granicy chorwackiej nikt nie sprawdza nam dokumentów. Super – nie trzeba się zatrzymywać. Deszcz raz pada, raz nie, ale cały czas jest pochmurno. Zatrzymujemy się po drodze w miejscowości Novi Marof w barku Flamingo na kawę i śniadanie. Jest jeszcze bardzo wcześnie rano (~8,00). Hen zamówił dla nas kawę cappuccino a Pawłowi czarną. Dań śniadaniowych typu jajecznica nie było, więc zamówili pizzę.

Pierwszy szok przeżył Paweł bo jego czarna kawa była wielkości naparstka. Jak prawdziwe włoskie ristretto. Nasze cappuccino było duże i pyszne. On lizał po troszku swoją kawę żeby delektować się jej wyśmienitym smakiem. Kolejny szok, to rozmiar pizzy. Jej średnica to chyba ponad pół metra. Wmusiłam w siebie jeden trójkącik. Panowie pałaszowali z apetytem a ja musiałam zająć się piesełem, który pozostawiony w samochodzie szalał i co chwilę włączał alarm. Okazało się że Panowie zostali pokonani przez pizzę giganta i 1/3 dostali na wynos. Trzy kawy, pizza gigant z szynką długodojrzewającą + napiwek to 20 €. Jadąc dalej wszyscy czekaliśmy na tunel Sv.Rok, bo za nim dopiero będzie wiadomo jaka pogoda jest nad morzem. Było dość pochmurno, ale nie padało.

W Dazlinie zrobiliśmy zakupy u Pani na straganie, który o dziwo, był czynny. Potem jeszcze kruh, blitva, krumpir i vrhnje (śmietana) w „Plodine”. W Murterze Paweł pobiegł na pocztę, żeby wymienić 40 kun Henryka na euro. Od 15-go stycznia kun można pozbyć się tylko w banku albo na poczcie. Paweł wrócił z nowiuśkimi, błyszczącymi 7€.

W marinie byliśmy ~14,00. A tu… o matuś! Co się dzieje?! Parkingi zastawione jachtami na kobyłkach.

Latem stoją tu auta

Budynek recepcji, restauracji, hotelu i łazienek w remoncie. Ocieplają, zmieniają pokrycie dachu, coś przebudowują.

Do łazienki trzeba biegać przynajmniej 200 m dalej, a recepcję przeniesiono do biura charterów przy bramie. Hen dokonał opłaty za kolejny rok mariny i wyszedł z leciutkim portfelem (pustym). Samochód ustawiliśmy prawie na naszym miejscu robiąc wcześniej slalom między kobyłkami, na których stoją jachty. Przynajmniej nie było problemów ze znalezieniem wózka do przewiezienia bagaży, bo gości nie ma. Tylko my – wariaty. W czasie wypakowywania bagaży pieseł biegał jak szalony, oglądał co się zmieniło i znaczył swój teren. Potem bieg na keję i rozglądanie się na boki czy na jakimś jachcie nie ma konkurencji do rządów w marinie.

Sprawdzanie czy nie ma konkurencji.

Po wejściu na łajbę szybkie wietrzenie bo ciut „capiło” zęzą. Byłam mile zaskoczona, że nie za mocno.

Szybkie rozpakowanie bagaży, kawa i obiad – bigos przywieziony z domu. Pieseł radosny, bo znalazł piłeczkę gumową wielkości tenisowej. W domu takiej nie ma, bo po chwili zabawy piłeczka lądowała pod jakimś meblem. Tu można szaleć do woli, bo wszystkie meble są mocowane do podłogi i piłeczka się nie gubi.

Znów zaczęło padać. Siedzimy więc w messie i odpoczywamy. Włączyliśmy piecyk, bo zimno. Paweł puścił filmiki – prezentacje ze swoich rejsów. Np. fiordy norweskie czy włoskie Wyspy Liparyjskie – było na co się pogapić.

dwóch kapitanów przy resztkach pizzy ze śniadania.
Pańcio! Daj coś – tak ładnie pachnie.
Takie mają dobre i nie chcą dać chytrusy.

Na zewnątrz pada, błyska i wieje mocno. I tak sącząc rakiję z coca colą jakoś straciliśmy poczucie czasu. Zrobiło się późno, ale przestało padać, poszliśmy więc z Pawłem odcedzić piesia i przywieźć resztę klamotów. Po upakowaniu ich w bakistach i zrobieniu większego bałaganu w messie zebraliśmy się spać.

19.01. – czwartek

W nocy zimno. Wstawałam ubrać się w bluzę i skarpety. Poza tym łapały mnie skurcze. Koszmar!!! W nocy była burza. Nad ranem udało mi się pospać trochę. Obudził mnie ruch w kambuzie. Paweł już zrobił kawę i zabierał się za robienie śniadania. O nieee!!! Co mi się w kambuzie szarogęsi?! Wynocha! Ja zaplanowałam na śniadanie blitvę z jajami a nie konserwy!. I tak w pidżamie, półprzytomna zabrałam się za kucharzenie. Najpierw z szynki parmeńskiej zrobiłam chrupką posypkę, potem czosnek + blitva + jaja i jedzonko gotowe.

Blitva z jajami i posypką z szynki parmeńskiej

Pokład mokry, deszcz popaduje, ale na zachodzie robi się czyste niebo. Hen zabrał się za wybieranie wody z zęzy – nie wiadomo skąd się tam wzięła.

Paweł szykuje wszystko do mocowania platformy kąpielowej. Opróżnił bakistę rufową, bo w niej będzie jego nowe stanowisko pracy.

Paweł zajmuje nowe stanowisko pracy.

Przestało padać. Zachwycam się czystą i przejrzystą wodą w porcie. Latem woda jest mętna i dna nie widać. Teraz dopiero zobaczyłam jak zrobione są muringi.

Muringi to splecionych kilka łańcuchów

Panowie przykleili i przykręcili jedną z blach –„podkładkę” pod mocowanie platformy. Słonko świeci i… znów zaczął padać deszcz. Przymusowa przerwa na kawę. Po kawie druga strona mocowania platformy. Nadal świeci słonko a na północy pojawia się piękna tęcza.

Na razie praca przy dobrej pogodzie.
Tęcza na północy

Do 14-tej pracują bez deszczu i na słonku. Skończyli przyklejać i przykręcać uchwyty platformy. Ja szykuję mały obiad, bo wieczorem wybieramy się do Rebaca świętować Henryka imieniny. Na obiad tagliatelle z sosem pieczarkowym przywiezionym z domu i gulasz angielski z puszki. Paweł pełen energii pozmywał po obiedzie, bo podobno lubi zmywać (chwała mu za to).

Po 15-tej pracusie zabrali się za montowanie stopni na maszcie. Ja siedzę w messie i próbuję zrelaksować się przy muzyczce i pisaniu.

Pańcia, co ty tam piszesz i piszesz?

O Matko!!! Mogę zapomnieć o relaksie. Punktują miejsca do wywiercenia otworów. Walą młotkiem. Potem wiercą a hałas wiertarki rozchodzi się w maszcie, przy którym siedzę, jak w pudle rezonansowym. Tragedia! – Muszę stąd uciekać.

Wiercenie otworów w maszcie.
Początek spektaklu p.t. zachód słońca
I-wszy i II -gi akt

Już po 17-tej. Znów najpiękniejszy zachód słońca. Hen przemarznięty schodzi do messy a Paweł walczy przy maszcie dalej. Niedługo i on zszedł pod pokład. Mieliśmy iść do Rebaca, ale widzę kompletny brak zapału na wyjście do knajpy. Tak więc świętowaliśmy imieniny przy włączonym piecyku, wrapach nie zjedzonych w czasie podróży, resztce bigosu i rakiji kupionej w Dazlinie.

„Uroczyste” imieniny Henryka

Pogoda oszalała. Wiatr dmuchał raz z zachodu, za chwilę z południa a potem z północy. Błyskało się najpierw na północnym-zachodzie a potem na południu. Przed 22-gą Paweł poszedł z psem na spacer. Zaszli do Rebaca zobaczyć co się tam dzieje. Siedział tylko jeden gość i sączył piwo. Po ich powrocie zaczęło się dziać. O rety! Wiatrzysko tak dujało, że łajbą bujało (z czego cieszyłam się jak małpa, bo może ukołysze mnie do snu) a wanty sąsiadów dawały koncert w różnych tonacjach. Były też instrumenty perkusyjne – jakieś luźne liny tłukące o maszty. Błyskawice rozświetlały niebo, więc dyskoteka na całego.

Na noc wyłączamy (dla bezpieczeństwa) piecyk i opakowani w ciepłe ubranka wskakujemy pod dwie kołderki. Dobranoc!

20.01. – piątek

Słoneczko!!! Hurraaa!!! Ale nie całkiem hura, bo tylko 6°C i mocny wiatr tym razem ze wschodu. Od lądu. Bora! Rześko!!!  Wygrzebałam się spod kołderek i już czekała na mnie kawa – tak lubię. Po kawie i śniadaniu pracusie poszli dalej montować schodki na maszcie.

Ja zabrałam się za gotowanie zupy „na winie” – co się pod rękę nawinie ląduje w zupie. Kawałek selera naciowego, kawałek pora, 6 ziemniaków, jedna marchewka (to przywiezione z domu) do tego bulion drobiowy ze słoiczka, fasola biała, fasola czerwona, przecier pomidorowy i dużo papryki w proszku. Przyprawione czym się dało włącznie z tobasco – coś na rozgrzewkę. Chłopaki poprzykręcali stopnie do masztu, sprawdzili i… odkręcili żeby zabrać do domu i udoskonalić. Tak więc mój kapitan po powrocie znów schowa się przede mną w swojej garażowej kryjówce.

Siedzę w ciepełku. Piecyk grzeje. Zupa się gotuje. Ja piszę. Aż tu nagle… ciemno się robi. Myślę – cholera, znów się chmurzy? A nie! Mam częściowe zaćmienie słońca kapitańskim zadkiem, który rozsiadł się na okienku.

Zaćmienie zadkiem kapitana.

Pracusie chętnie spożyli gorącą i pikantną zupę na rozgrzewkę. Paweł poganiał do pracy żeby korzystać z braku deszczu, ale Hen trochę się ociągał. „A może zrobić blokady do okien?” – Paweł, coś poruszał, pokręcił i fabryczne blokady zadziałały. „A może kawy się napić? A może …?” Kapitan Paweł jest jednak bezlitosny. Złapał narzędzia, pogonił drugiego kapitana i poszli działać na rufę.

trochę buja i hałasuje

Wyszłam zobaczyć co robią. Paweł leżał na kei i przykręcał platformę mocząc rękę w lodowatej wodzie. Postałam chwilkę żeby zrobić zdjęcia, przy okazji podałam jakieś klucze i przedmuchana na wylot przez upiornie zimne wiatrzysko szybko uciekłam do messy.

Platforma już na kei.
Rozpakowywanie
Przykręcanie
Nooo! Nieźle to wygląda!

Platforma gotowa.

Skoro siedzę pod pokładem, to muszę znaleźć jakieś tego uzasadnienie. To dla spokoju sumienia, bo chyba posiadam jeszcze jakieś okruchy tegoż. Ponieważ nie mamy na śniadanie chleba, postanowiłam ugotować ziemniaki, poddusić cebulę i jutro na śniadanie zrobię omlet trochę przypominający hiszpańską tortillę, tylko wykonanie takie trochę „na skróty”. Zrobiłam już wszystko a oni na wietrze walczą z przykręceniem odkładanych schodków kąpielowych. Jest obawa, że będą zaczepiać o wspornik platformy i nie dadzą się złożyć. Faktycznie – trzeba zwęzić schodki. Kurde! Czy zawsze mysi być „pod górkę”?!

Odgłosy portu.

Dopiero po 17- tej zeszli na dół. Jednemu aspiryna, drugiemu gorąca herbata. Potem grzane piwo z sokiem malinowym, imbirem, kardamonem, cynamonem… – trzeba jakoś ratować towarzystwo. Jest +5 ̊ ale przy tym wietrze temperatura odczuwalna jest o wiele niższa.

Na kolację ugotowałam ziemniaki i zjedliśmy je z „roznegliżowanymi” gołąbkami przywiezionymi z domu. Roznegliżowane – bo to pulpety gotowane w kapuście – smak gołąbków a wygląd hm… co się komu podoba.

Teraz siedzimy w ciepełku przy drinku. Aż się boję nocy i wyłączonego piecyka. Prognozy też nie są dobre. Wiatr ma się jeszcze nasilić. Dochodzi 21,00 a Paweł dobrał się do silnika – sprawdza co jutro trzeba będzie zrobić.

Paweł studiuje książkę o silniku
Ogląda co będzie do zrobienia
Nudna ta książka. A może by tak spacerek?

Wiatr wyje, szarpie linami a pieseł chce na spacer. Paweł zlitował się nad futrzakiem i dla bezpieczeństwa zaczepił go na smyczy, żeby maluch gdzieś nie pofrunął jak prawdziwy papillon.

Hen sprawdza prognozy pogody – fatalnie. Będziemy wracać w bardzo trudnych warunkach. Zaczynam się bać.

21.01 – sobota

Od rana tylko przekleństwa cisną się na usta. Spało się przy bujaniu dobrze, ale… wiatr już dmucha 60 – 70 km/h. – bardziej niż wczoraj. Poza tym pojawił się śnieg. Poziom wody wzrósł i trap zdmuchnęło nam na bok – dyndał zawieszony na linie. W zbiornikach zabrakło wody, a porządnicki piesio koniecznie chce spacerować. Na nic zdało się tłumaczenie, że tam naprawdę nie jest fajnie. Paweł zlitował się i zabrał futrzaka na spacer a ja ledwo stojąc na nogach pichciłam śniadanie. Częściowo przygotowany wczoraj omlet. ( ziemniaki, cebula, pieczarki i jaja). To był dobry pomysł – panowie wpałaszowali aż miło. Paweł nalał wody do zbiornika rufowego więc mogłam pozmywać.

Decyzja jest taka: Panowie wykonują plan minimum i uciekamy stąd. Czyli znów muszę pakować dopiero co rozpakowane bambetle. A oni muszą ogarnąć ten bajzel w kokpicie.

I kto tak nabałaganił?

Wybraliśmy się z Henrykiem do miasteczka po filtr paliwa, jakieś buły na drogę i do Tisno po rakija od bademi (migdałówkę) zamówioną przez mojego syna. Teraz dygresja o bułach i w ogóle o chorwackim pieczywie. Chleb trochę podobny do naszego można kupić tylko krojony, pakowany w folię w dużych sklepach jak Tommy czy Plodine. W małych „pekarach” jest tylko białe pieczywo – buły o różnych kształtach a prawie takim samym smaku. Są jeszcze wymyślne bułki z nadzieniem wszelakim. Głównie „burki” robione z listkowego ciasta filo, takiego jak na „baklavę”. Baklava nasączona jest słodkim syropem, a burek, jeśli ma nadzienie szpinakowe, serowe lub mięsne jest bardzo tłusty. Bułki, które kupiłam, to rogaliki typu francuskich croissant (różniły się chrupkością) i jakieś zawijaski z nadzieniem: jedne mięsnym, a drugie jabłkowym. Nadzionka bardzo dobre a ciasto gumowe, trudno ugryźć. A jak się urwie kawałek – długo trzeba żuć.

Silnik ukryty pod schodami zejściówki.
Natenczas Paweł chwycił z silnika wyjęty…(???) oburącz do ust go przycisnął,
Wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął,
Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha
I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha,
i zadął… (przedmuchał filtr powietrza).

Paweł w tym czasie robił przegląd silnika, spuścił stary olej i … nie wiem co jeszcze. W każdym razie na pewno nie bawił się z piesiem, bo ten witał nas tak, jakbyśmy go na tydzień porzucili.

My w samochodzie mieliśmy ciepło. Wyskakiwaliśmy tylko na moment do sklepu. W miasteczku między domami nie odczuwało się takiego zimna. Ale wystarczył spacer z parkingu przez keję i byliśmy przewiani do szpiku kości.

Oj nie trafiliśmy z tym wyjazdem. Na początku stycznia było 13 – 17 ̊C.  U nas wtedy też było ciepło.

Grunt, że najważniejsze zrobione. Platforma na miejscu, tylko drabinka do przeróbki. Stopnie na maszt wprawdzie wracają do drobnej przeróbki, ale mocowania są gotowe. Usztywnienia – półeczki w bakiście rufowej zamontowane. No i przygotowanie silnika do sezonu – zrobione.

Hen i ja złapaliśmy poobiednią drzemkę a Paweł nadal walczył z silnikiem. Ponieważ Hen pospał zdrowo, to on pierwszy usiądzie za kierownicą. Ja z Piratem siądę obok niego, aby Paweł z tyłu mógł pospać zanim przyjdzie jego kolej za kierownicą.

Zaczynamy pakowanie. Wiatr wieje ~60km/h. Leje deszcz. Przy takim wietrze deszcz pada poziomo. Biedny Paweł zwija się, biega z bagażami do auta, wynosi śmieci. O 18,20 startujemy. Jest fatalnie. Ja cała w dygotkach, bo boję się co będzie dalej na trasie. Chcemy najkrótszą drogą dostać się na autostradę. Jest sobotni wieczór, więc drogi prawie puste. Tylko kawałek pojechaliśmy autostradą bo okazało się, że dalej jest zamknięta. Ponieważ w górach składa się głównie z tuneli i wiaduktów tak silny wiatr jest bardzo groźny – może spychać samochody w przepaść. W dodatku w górach pewnie jest oblodzenie. Tak więc jedziemy starą drogą przez góry – serpentynami. Do deszczu dołączył śnieg – fatalnie.

To Chorwacja, a co będzie dalej na północ?

Przez tunel, przez most … a kto to, a co to, kto to tak gna – to my

Ciężarówki, autokary i busy zatrzymywane są przez policję i kierowane na parkingi. Tylko osobowe mogą jechać dalej. Droga posypana jest drobnym grysem, żeby w razie przymarzania nie było ślisko. Jedziemy wolno; w dodatku o ~70 km dłuższą drogą.

22.01 – niedziela

Do granicy ze Słowenią docieramy dopiero po dziewięciu godzinach. Zwykle ta trasa zajmuje około czterech godzin. Najgorsze były podmuchy wiatru wznoszące już leżący na drodze śnieg. Niespodziewane uderzenia w szybę samochodu i kompletna utrata widoczności na moment.

Następuje zmiana kierowców. Ja przesiadam się z Piratem na tył, bo od siedzenia z nim na kolanach trochę kanciasta się zrobiłam. Pogoda praktycznie się nie zmienia. Może wiatr trochę mniejszy, ale sypie śnieg albo śnieg z deszczem. Droga przez Węgry koszmarna. Tam chyba nie mają ani pługów, ani piaskarek. Albo mają … ale wszystko w d…ie.  Dopiero na Słowacji wpadamy na autostradę, która jest odśnieżana, zasypywana na nowo śniegiem i znów odśnieżana.

Przed nami trzy pługi śnieżne na Słowacji

Jedziemy przystając tylko na niezbędne siusianko. Po wiadomościach otrzymanych od znajomych z Polski najbardziej bałam się przekraczania naszej granicy ze Słowacją. W wyobraźni miałam gigantyczne zaspy i nas zagrzebanych po dach. Okazało się, że drogi są czarne. Śniegu dużo, ale na poboczach.

Około 11-tej przekroczyliśmy granicę w Zwardoniu i zatrzymaliśmy się w Węgierskiej Górce (w naszym ulubionym hoteliku) na żurek. Przyjęto nas w górnej sali, żeby Hen o kulach nie musiał schodzić po schodach. To kelner z tacą po nich biegał. Właścicielka przyniosła Piratowi miseczkę podartego na wiórki drobiowego mięska. Trzeba było połowę mu zabrać, bo jeszcze droga przed nami, a po ilości, którą dostał mogło psa rozerwać. Po pysznym żurku jeszcze zamówiliśmy porcję różnych pierogów, żeby popróbować. Obżarci nie na żarty ruszyliśmy do domu. Już bez przygód, po czarnej drodze trochę w deszczu dotarliśmy do celu ~16,30 – to 22 godziny podróży. Paweł jeszcze rozpakował nasz samochód, przesiadł się do swojego i pojechał dalej. Miał przed sobą jeszcze dwie godziny za kółkiem. Po przyjeździe do domu zameldował się, że wszystko OK.  Ufff… trochę się o niego martwiłam.

Na kolację zrobiłam spaghetti, wypiliśmy po drinku i już o 20,00 poszliśmy spać. Spaliśmy ponad 12 godzin. Zmęczeni byliśmy, czy co ?  

Moje przemyślenia:  Anka, jeśli jeszcze raz wpadniesz na pomysł żeby o tej porze jechać nad morze, to usiądź w kącie przy kominku i poczekaj aż Ci przejdzie! O!

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *