sierpień 2022 – urlop z młodzieżą
Czekając na powrót mojego kapitana i podśpiewując pod nosem: „bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać …” planowałam, że tym razem kobieta zabierze swój obolały jeszcze zadek i nie będzie czekać, tylko wyruszy w drogę. Wymyśliłam sobie, że wyjedziemy pod koniec sierpnia i zostaniemy na wrzesień popływać z ekipą, która zarezerwowała tydzień od czwartego września.
Moje planowanie oczywiście diabli wzięli, bo Hen umówił się już z rodziną i powinowatymi, że wyjazd będzie 09-go sierpnia. Miałam rozterki jechać, czy nie, ale w końcu podjęłam decyzję, że skoro odstawiłam już leki przeciwbólowe i jakoś funkcjonuję, to czas się ruszyć. Na wariackich papierach; telefony, przekładanie umówionych spotkań, zakupy i inne sprawy organizacyjne. Rezerwacja noclegu w motelu na Słowenii „Gostilina Beno”, który już przetestowaliśmy i bardzo dobrze wspominamy.
Tym razem wyprawa dwoma samochodami. W jednym pięcioosobowa rodzina: Dorota, Czarek, Kuba, Olek i Magda. W drugim dwoje najstarszych wnuczków kapitana: Natalia i Staś i oczywiście my i pieseł.
09.08. – wtorek
Godzina 6,50 startujemy z domu. Z drugą częścią załogi umówieni jesteśmy o 7,30 na stacji benzynowej pierwszej za Nadarzynem. Trochę się spóźnili, bo trafili na korki. W dalszą drogę wyruszamy bez pilnowania się wzajemnego ale z umówionym kolejnym miejscem spotkania na stacji benzynowej tuż przed granicą z Czechami.
Tym razem my trochę pobłądziliśmy i to oni musieli poczekać. Następnym punktem spotkania miało być miasteczko Spielfield w Austrii przed granicą Słowenii. Niestety tym razem Czarek z rodziną utknęli gdzieś przy Wiedniu i postanowiliśmy spotkać się już na miejscu w hotelu. Na Słowenii też pogubili drogę, bo słuchali się GPS-a, a my pojechaliśmy wg mapy mimo, że GPS pokazywał inaczej.
Około 19,00 byliśmy w motelu. Rozlokowaliśmy się w pokojach, zjedliśmy kolację i dopiero po ~dwóch godzinach dotarła umordowana drogą rodzinka.
Po ich długo oczekiwanym przyjeździe pogadaliśmy tylko chwilę, bo rano znów trzeba ruszyć w drogę. Ustaliliśmy, że w Chorwacji pojedziemy ~150 km trasą widokową nad morzem, bo skoro wszyscy są w Chorwacji po raz pierwszy to powinni to zobaczyć.
10.08. – środa
O godzinie 7,00 śniadanie i w drogę. Tym razem pilnujemy się żeby jechać razem. My już drogę znamy, więc jedziemy pierwsi. Zatrzymujemy się co jakiś czas, ale tylko na chwilkę podziwiać widoki.
Na pierwszym przystanku nad morzem załoga mogła poznać co to jest bora. Wiało tak, że przy podmuchach trudno było ustać na nogach. Na morzu fale z białymi grzywami. Potem widzieliśmy jak chmury zawiesiły się na szczytach gór, jakby czekały aż wiatr przepchnie je na drugą stronę.
Przed dotarciem do mariny, oczywiście po drodze, zakupy u sympatycznej Pani w miejscowości Dazlina. Zakupy: rajčice (pomidory), luk (cebula), krastavac (ogórek), breskve (brzoskwinie), rakija i travarica (czyli „majonez”). Potem jeszcze zakupy w nowo otwartym przy zjeździe do Betiny – „Plodine” (sieć chorwacka).
W marinie byliśmy około 16,00. Trzeba rozpakować samochody a tu akurat ostatni wózek transportowy gwizdnął nam sprzed nosa jakiś Austriak. Na szczęście trafił się marinero i poproszony o pomoc przyciągnął nam całkiem sprawną platformę transportową. Przy tylu osobach rozładunek poszedł sprawnie i szybko. Ale 9 osób i mnóstwo towaru na łajbie – to grozi wzajemnym zadeptywaniem. Kapitan zarządził więc ształowanie przywiezionych zapasów i bambetli osobistych załogantów i od razu zrobiło się luźniej.
Na 19,00 odstrojeni wszyscy w firmowe czapeczki „Pomimo”, jako załoga wyruszyliśmy na kolację do „Rebaca”. Mieliśmy obawy czy będzie miejsce tak z marszu, bez rezerwacji, ale było. Gdy oczekiwaliśmy na zamówione dania zaczęło robić się tłoczno. Po skończonej naszej kolacji nadal napływali ludzie w dodatku z psami. Zrobiła się trochę warcząca i poszczekująca atmosfera. Wyszłam więc z Piratem wcześniej. Towarzyszył nam Staś, z którym jutro będziemy mieli wachtę kambuzową.
Wieczór był bardzo długi. Towarzystwo poszło kąpać się na plażę, potem pod prysznic, następnie zwiedzanie łajby. A my degustując z Czarkiem napitki od miłej Pani gadaliśmy do późna w nocy.
11.08. – czwartek
Obejmujemy ze Stasiem wachtę kambuzową. Kawa, potem śniadanie dla wszystkich. Zaczyna się robić gorąco. Na szczęście wczorajsza bora jeszcze dmucha – niezbyt mocno, tak akurat dla uprzyjemnienia życia.
Załoga cieszy się wakacjami i spędza czas na plaży. Hen wymienił koło sterowe. Pisałam już, że oryginalne jest tak wielkie, że trudno obok niego przejść. Hen zrobił w domu drugie średnicy o 60 cm mniejszej. O jaka wygoda!
Po obiedzie (ja zrobiłam, Staś pozmywał) załoga wyruszyła na zwiedzanie miasteczka Murter a my z kapitanem zalegaliśmy w kambuzie napawając się nicnierobieniem.
Rodzinka jest nie umęczona. Po powrocie z miasta poszli znów na plażę. Moja połówka wachty wróciła wcześniej żeby zrobić kolację. Po kolacji uwinęliśmy się ze sprzątaniem i zmywaniem – koniec wachty kambuzowej! Jutro palcem nie kiwniemy! Załogę jeszcze czekało powleczenie prześcieradeł. A to trochę skomplikowane, bo każdy materac ma swoje prześcieradło dopasowane do jego nieregularnego kształtu. Od spodu ściągane linkami żeby się nie farfoclowało.
Pirat zyskał opiekunkę (a ja zastępstwo spacerowe). Najmłodsza z załogi Magda (11 lat) sama zaoferowała, że chce wychodzić z pieskiem na spacery. Nie zniechęciło jej, że spacerowanie wiąże się z dodatkiem – sprzątaniem kupek.
Wiatr dziś dmuchał przyjemnie najpierw od lądu, potem od morza. To był fajny dzień.
12.08. – piątek
Wachta kambuzowa dziś to Dorota, Kuba i Magda.
Panowie w składzie: kapitan, Czarek i Kuba montują dodatkowy uchwyt do trapu, aby mógł on pełnić również rolę pomostu przy schodzeniu do pontonu. Żeby to zrobić trzeba opróżnić całą bakistę rufową. Dobrze, że Czarek jest młodszy i szczuplejszy od kapitana. Poskładał się jak scyzoryk wszedł do środka i jeszcze śrubki przykręcał.
Gdy załoga wróciła z plaży została przeszkolona z węzła knagowego. Szło różnie: bardzo dobrze i mniej dobrze – najważniejsze, że wszyscy umieją.
Mieliśmy zamiar po obiedzie wypłynąć, jednak kapitan zmienił plan. Nadal szkolił załogę, objaśniał działanie instrumentów nawigacyjnych, potem jeszcze trzeba było napełnić zbiorniki wody pitnej.
Wypłyniemy jutro. Najpierw był plan, że popłyniemy na północ, ale po sprawdzeniu prognozy pogody i przewidywanych wiatrów okazało się, że lepiej popłynąć na południe.
Niestety zaczęło się chmurzyć i nie wiadomo co będzie jutro.
Wieczór spędzamy przy muzyce, a załoga znów poszła na spacer. Tym razem zabrali ze sobą Pirata.
Czekałam na nich do 22,30 trochę się martwiąc, że jak to taki długi spacer, to psa będą musieli nieść, bo przez moje dolegliwości biodrowe od dawna nie chodziliśmy na spacery. Wrócili cali i zdrowi w komplecie. Każdy na swoich nogach i łapach.
13.08. – sobota
Wachta kambuzowa w składzie: Czarek, Natalia i Olek już o 8,00 podała śniadanie.
Niebo całe zachmurzone – niedobrze. O 9,40 zaczęło grzmieć. A to pech!!!
I to jest urok żeglowania. Człowiek sobie coś zaplanuje a potem i tak musi zgodzić się z naturą i przyjąć z pokorą co mu podaruje.
Załoga, która pierwszy raz jest w Chorwacji doświadcza wszystkich zjawisk pogodowych, nawet tych rzadko o tej porze spotykanych. Najpierw na pierwszym postoju w drodze – bora. Potem typowa chorwacka „żarówa”, a teraz burza i deszcz.
~17,00 przestało padać i zabraliśmy troje z młodzieży na krótką wycieczkę samochodem do miasteczka Jezera na wyspie Murter. Atrakcją oczywiście były stragany i sklep z pamiątkami. A ja miałam szczególną atrakcję. Stanęłam żeby zrobić zdjęcie. W tym momencie jakiś berbeć ledwie trzymający się na nogach, wyposażony przez rodziców w loda czekoladowego i puszczony samopas (bez trzymania za rękę) wpadł na mnie z impetem i rozpaskudził loda na moich nowych, pierwszy raz założonych spodenkach. Gdyby wzrok mógł zabijać, beztroski tatuś brzdąca padłby trupem. Po powrocie pranie czekolady w dwóch różnych płynach i nic! Dopiero „cif” dał radę plamom, które wyglądały jak po rozstroju żołądka.
Wieczorem załoga znów wybrała się do miasteczka na spacer, którego końcowym rezultatem było dostarczenie pizzy na pokład.
14.08 – niedziela
Pogoda od rana super – wypływamy. Załoga po śniadaniu, spacerach do łazienki itp. Była gotowa do wypłynięcia ~10,00. Po przepłynięciu na silniku cieśniny aby znaleźć się po drugiej stronie wyspy – tej od strony morza stawiamy foka. Wiatr wieje z prędkością ~17 – 20 węzłów. My na jednym żaglu płyniemy 4,5 – 7,5 węzłów czyli całkiem ładnie. Za sterem zmiany, bo wszyscy chcą zobaczyć jak to jest. W mojej ocenie najbardziej wytrwały i uważny był Staś – no cóż – wnuk kapitana – jego krew!
~14,00 zakotwiczyliśmy w zatoce przy konobie Antonio na wyspie Kaprije.
Radości dla dzieciaków było co niemiara. Skoków do wody tysiące na różne sposoby. Pływanie jak się da i na czym się da. Śmiech, gwar i … powtórka tego wszystkiego jeszcze wieczorem. Dorośli mieli nadzieję, że towarzystwo po tych harcach padnie jak muchy po muchozolu. Niestety byliśmy w błędzie. My padliśmy zmęczeni gwarem i ruchem, który był wokół nas a oni… NIE!!!. Siedzieli do późnego wieczora. Nie ma to jak mieć naście lat. Magda – jedenaście, Olek – czternaście, Staś – czternaście i Natalka – szesnaście.
15.08. – poniedziałek
Od rana akcja uruchomienia pontonu. Wyciąganie z bakisty silnika, napełnianie paliwem, wyciąganie wioseł itp. A wszystko po to by piesio mógł załatwić swoje potrzeby na lądzie. Kapitan z Czarkiem zabrali delikwenta na ląd i w pełni usatysfakcjonowani wrócili dość szybko. Tyle pracy poświęconej opróżnieniu futrzaka.
Oczywiście nie obyło się bez kąpieli młodzieży. Wypłynąć mogliśmy dopiero ~10,00 w drogę powrotną.
Pomimo zupełnie „zielonej” załogi szkolonej naprędce postawiliśmy dwa żagle i całkiem zgrabnie żeglowaliśmy. Ze zmianami za sterem, upieczeni na słonku, dopłynęliśmy do mariny ~16,00. Po rozdzieleniu zadań, kto do cum, kto do muringów a kto asekuruje burty, kapitan przybił do kei po mistrzowsku.
Po rejsie spojrzałam w lustro i… trochę się przestraszyłam. Wyglądałam jak czerwonoskóra. Spryskana pantenolem siedziałam w kokpicie i udawałam topniejącego bałwana.
Wieczór normalny. Młodzież jak zwykle pełna energii. Jeszcze spacery, gry itp. Najmłodsza załogantka Magda poprosiła mnie żeby rano ją obudzić, bo to ona chce iść z piesiem na spacer. Trochę byłam w szoku.
16.08. – wtorek
Madzia obudzona na donicowy spacer zadowolona wyprowadziła Pirata. Przy naszej kei cumuje duży jacht motorowy, na którym są cztery psy. Pirat wyprowadzany jest na smyczy. Tamte psy biegają luzem. Jeden z nich, straszny zadzior, wybiega na keję, obszczekuje Pirata i prowokuje awanturę. Magda dzielnie sobie radzi, Pirat jej słucha i tylko trochę odszczekuje na zaczepki.
Po śniadaniu załoga zbiera się na wycieczkę do Zadaru. Posłuchać organów wodnych, zobaczyć układ słoneczny wbudowany w deptak no i oczywiście stare miasto.
Zostaliśmy z kapitanem i Piratem sami. Hen już od powrotu do domu z poprzedniej wyprawy przygotowywał się mentalnie do naprawy zaworu w łazience rufowej. Postanowił dziś, pod nieobecność załogi przystąpić do tego śmierdzącego zadania. Ku niezmiernej radości nas obojga udało mu się uruchomić zawór bez jego rozkręcania. Hurraa!!! Bez smrodu, bez paprania się. Szczęśliwi w nagrodę za wykonaną pracę zalegliśmy w messie i pospaliśmy. Po należnym odpoczynku zabraliśmy się dzielnie za robienie porządków w zapasach żywnościowych. O matko!!! Kolejne załogi zwożą żarcia więcej, niż sami mogą zjeść. Jeszcze coś dokupuje się w sklepie. Niedługo łajba zacznie pękać w szwach. Trochę ogarnęliśmy. Ja znów podjęłam walkę z lustrami a Hen zabukował nocleg w Tokaju na drogę powrotną. Na mnie czeka jeszcze tylko jedna szafka w kambuzie z herbatami, kawami i innymi … powiedzmy bardzo potrzebnymi rzeczami. Przez moje niebytności przestałam ogarniać co , gdzie i ile.
W międzyczasie zaczął mocno dmuchać wiatr i spychał nas na keję. Trzeba było ściągnąć mocniej muringi. Namocowaliśmy się okropnie, bo przeciągnąć 11 ton na linie pod wiatr łatwo nie jest. Ale jakoś między podmuchami po kilka centymetrów daliśmy radę. Potem poszłam z Piratem do Rebaca zarezerwować stolik na kolację pożegnalną. Miło jest kiedy w knajpie witają Cię z uśmiechem jak dobrego znajomego. A tak już jesteśmy witani.
Ledwie załoga wróciła z Zadaru szybko się zawinęła i poszła na plażę. Nie ma to jak młodym być. Po plaży szybko zmienili ciuszki i gotowi na kolację zapozowali do grupowego zdjęcia.
Obfita, jak zwykle kolacja. Młodzież męska objadała się mięsiwem wszelakiego rodzaju. Dorośli jedli rekina w panierce lub sosie musztardowym. Dorota zdecydowała się pierwszy raz w życiu zjeść spaghetti vongole, bo podobał jej się wygląd, jak byliśmy poprzednim razem. Natalia chciała krewetki w tempurze ale akurat nie było, więc wzięła risotto z krewetkami. Magda chciała naleśniki z lodami ale jakoś jej nie posmakowały, więc bracia skończyli po niej a ona zamówiła sobie frytki – po angielsku chips. Ku zdumieniu wszystkich panie kucharki przygotowały jej półmisek cieniutko pokrojonych w talarki smażonych ziemniaczków. Młodzi rzucili się na nie jakby nic wcześniej nie jedli. Trzeba przyznać, że były pyszne.
Po powrocie od Rebaca załoga poszła jeszcze do miasteczka, a kapitan z Czarkiem odkręcali wspornik, który przykręcali na początku pobytu, bo trzeba go przerobić i dorobić drugi na mocowanie platformy kąpielowej. Tak to jest, jak robi się elementy 1500 km od łajby.
17.08. – środa
Rano śniadanie, pakowanie, zamieszanie i załoga opuszcza „Pomimo” – wracają do domu. Z nami zostaje Staś, który chętnie przystał na propozycję pozostania dwa dni dłużej. Kapitan oczywiście sporządził listę zadań do wykonania.
Pojechaliśmy po zaopatrzenie dla siebie i znajomych. Najpierw poszalałam na straganach. Kupiłam drugą torbę, bo ta kupiona rok temu spisała się rewelacyjnie i zapragnęłam mieć drugą trochę ciemniejszą. No i … po drodze do toreb wpadła mi w oko lniana sukienka koszulowa. Krzyczała do mnie z wieszaka: „kup mnie!”. Następnie do Tisno po rakiję dla kolegi i migdałówkę dziękczynną za opiekę nad kotem i po oliwę. Następnie do wsi Dazlina po miód szałwiowy, brzoskwinie i travaricę. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy ogromnych rożnach, na których pieką się w całości wieprzki i baranki. Trzeba spróbować!. Wzięłam 3 porcje jagnięciny na wynos. Pani przyniosła gigantyczny półmisek zapakowany by nie ostygło i kazała zapłacić 420 kun. O zgrozo! Nie spodziewałam się takiej ceny. Wygrzebałam z portfela 410 kun i zaczęłam szukać kolejnych 10 w monetach ale pani monet nie chciała. Już na łódce okazało się, że spokojnie wystarczyłyby nam dwie porcje. Jedna wylądowała w lodówce do odgrzania na kolację. Przyznać trzeba, że mięsko upieczone rewelacyjnie. Pirat też skorzystał. Po obiedzie sił starczyło na pozmywanie i napisanie paru zdań powyżej. Teraz będę zalegać!. Do wieczora luz. Nie ma sił na nic.
18.08 – czwartek
Od rana (~6,30) praca wre. Kapitan ze Stasiem wycinają kolejny otwór w podłodze bakisty dla uzyskania większej przestrzeni załadunkowej.
Przykręcają wkrętami to, co było klejone na taśmy dwustronne i odpadło, bo taśmy w upale nie zdają egzaminu. Potem wspólne ścielenie pościeli dla nowej wrześniowej ekipy. Mężczyźni zajęli się też tankowaniem wody i myciem pokładu a ja odkurzaniem w środku i myciem łazienek.
Upał nieziemski – w messie mam 36 ̊ C. Czuję się jak w piekarniku z termo-obiegiem, bo wiatraczek mieli dzielnie to gorące powietrze. Obawiam się, że Staś nie takich dłuższych wakacji się spodziewał. Dziadek zapewnił mu bardzo aktywny wypoczynek. Czas na obiad ale co tu gotować jak ja sama ugotowana?
Wieczorem pakowanie. Trzeba jeszcze zdjąć bimini i zabrać do domu bo się rozpruło. Przyprowadziłam wózek i większość rzeczy pojechała do samochodu. Na jutro zostało tylko jedzenie i torba hotelowa oraz podręczne torby z kasą i dokumentami.
19.08. – piątek
Obudziłam się o 4,15 już wyspana. Zrobiłam kawę na drogę, zaczęłam pakować jedzenie z lodówki do torby termicznej. Potem sprawdzanie okienek, odłączanie od prądu, zamykanie, składanie trapu itd.
Wyjeżdżamy o godzinie 6,10. Tym razem droga przez Węgry, bo chcemy zrobić zakupy w Tokaju i tam przenocować.
Tokaj pęka w szwach. Tłoczno, nie ma gdzie zaparkować. Nie wiedziałam, że w weekendy jest tak oblegany – głównie przez Węgrów. Na kolację pojechaliśmy do miejscowości Tarcal (~10 km od Tokaju). Tam przynajmniej było luźno a knajpka, już wcześniej przez nas rozpoznana, z dobrym jedzeniem. Kapitan i Staś zjedli bobgulasz (zupa gulaszowa z fasolą), a ja „Májgaluska leves”. Był to rosół z czymś w rodzaju klusek z mielonego mięsa – bardzo smaczne. Za trzy osoby z piciem zapłaciłam ~60 zł.
Nocleg w prywatnym domu. Miał być pokój na parterze, ale był na piętrze. Ładny, czysty ale pochodziłam sobie po schodach. Najpierw obejrzeć, potem z bagażem, potem z psem, i jeszcze po kolacji. Rehabilitacja jak się patrzy!
20.08. – sobota
Najpierw oczywiście spacer z piesełem, potem pakowanie. O 7,00 śniadanie i w drogę. Przez Węgry i Słowację jechało się dobrze.
W Polsce – koszmar! Nie zabraliśmy mapy i polegając na GPS-ie człapaliśmy się przez wioski i miasteczka 40 – 50 km/h. Zdaniem tego urządzenia była to najszybsza trasa. Prowadził nas nawet na przeprawę promową w Baranowie Sandomierskim od dawna nieczynną.
Wymordowani, wkurzeni dotarliśmy do domu po 18,00. Nauczka – zawsze mieć mapę! Resztką sił rozpakowaliśmy samochód. Na kolację pizza kupiona w Biedronce. Jeszcze chwila na pogaduchy pod markizą i spać!
I to by było na tyle.
Czekam jeszcze na zdjęcia robione przez załogę. Będzie uzupełnienie.
2 komentarze
Agnieszka
Pani Aniu, super się czyta. Wspaniele!
admin5738
Dziękuję za uznanie. Zapraszam na „POMIMO”. Zdecydowanie lepiej się pływa niż czyta o innych.