Już czerwiec. Czas pędzi jak szalony.

Hen zaraz po powrocie zniknął w czeluściach garażu żeby dorabiać kolejne elementy ułatwiające życie na Pomimo. Robi reling wokół masztu, wieszaki na koła ratunkowe, bo stare się rozpadły i naprawia windę kotwicy.

Tak z rurki stalowej robi się kolanka.
Podstawki relingu wokół masztowego. Sprężyny hand made by Hen służą do ustawienia kąta nachylenia słupków – tego nie dało się zmierzyć.
Gotowy reling. Na podłodze widać narysowany szablon.

Ja zrobiłam niezbędne badania i czekam na termin konsultacji a potem operacji. Nerwy, które towarzyszyły oczekiwaniu wyładowałam na odnawianiu starej garderoby.

Lniana biała sukienka i jej nowe życie
Spodnie odbarwione przez kupę weneckiego gołębia, na której niechcący usiadłam, wracają na mój zadek.

Po konsultacji internistycznej i wykonaniu kilku badań wiem, że mogę wyjechać, bo operacja będzie w końcu czerwca. Mam nadzieję, że na kolejny wyjazd wrześniowy będę całkiem „na chodzie”.

Hen chciał wyjechać we czwartek, ale ogrom prac przedwyjazdowych pozwolił na wyruszenie w drogę w piątek. Przy bukowaniu hotelu na nocleg okazało się, że te, które wcześniej oglądałam i mi się spodobały, z piątku na sobotę są zajęte i trzeba szukać na nowo. Udało się znaleźć motel Beno w miejscowości Starse po drodze i w przyzwoitej cenie.

Czwartek – 09.06. – dzień pakowania i ogarniania wszelakich spraw domowych.

Piątek – 10.06.

Planowana pobudka o 4,15. Hen oczywiście zerwał się z łóżka sporo wcześniej. O 5,25 wyruszyliśmy w drogę. Tym razem inną trasą, przez Czechy, Austrię i Słowenię. Jechało się całkiem fajnie, dopiero w Czechach było trochę nerwów, bo nie ma gdzie kupić winiety. Trzeba kupić e-winietę. Na parkingu przy stacji benzynowej Hen dzielnie dłubał w Internecie (w telefonie) i opłacał winietę. Potem trzeba było czekać na potwierdzenie, więc trochę czasu umknęło. W Austrii po staremu można kupić winietę (znaczek przyklejany na szybę) i problemu nie ma. No cóż, nauczka na przyszłość – czeskie winiety kupować w domu przed wyjazdem.

Autostradą mimo postojów i kiepskiej pogody  jedzie się szybko i czas mieliśmy dobry. A na postojach ludziska patrzyli z zainteresowaniem, bo na dachu sterczały rogi – reling do zamontowania wokół masztu. Hen przygotował się do ewentualnego pytania, które mogło paść na granicy – „co to jest?” – odpowiedź brzmi : „Ovo je ograda naše jahte kako ne bi pala u more.” (To jest barierka do naszego jachtu żeby nie wypaść za burtę.)

Na Słowacji odpočivadlo
Cuda nie widy i jelenie rogi.

Przed granicą Słowenii zjeżdżamy z autostrady żeby nie bulić za kolejną (najdroższą) winietę. Droga wąska ale piękna przez góry i lasy.

Bez kłopotów dojechaliśmy na nocleg. Motelik fajny. Pokój duży, na parterze,  blisko parking. Na miejscu bar, gdzie można dobrze zjeść. Kolacja, piwo i można iść spać.

Sobota – 11.06.

O 7,00 kawa i śniadanie no i w drogę. Trzeba poznać bezpłatny szlak, jak jechać, gdzie skręcić i gdzie zatankować. Zauroczyły mnie słoweńskie wioski. Czyściutkie, piękne domki, wypielęgnowane ogródki i mnóstwo kwiatów. Nie tylko w ogrodach ale w donicach i skrzynkach balkonowych – orgia barw.

Gdzieś po drodze

W Chorwacji kawałek bezpłatnymi drogami do autostrady. Słonko zaczęło prażyć, a klima zamiast chłodzić dmucha grzanym powietrzem. Nawiew też grzeje. Z otwartymi oknami nie da się jechać autostradą, bo potwornie huczy. Po raz pierwszy w życiu zatrzymywaliśmy się na parkingach po to, by się ochłodzić na chorwackim słonku w temperaturze 28 stopni. Zdecydowaliśmy zjechać z autostrady i jechać z otwartymi oknami wzdłuż wybrzeża.

Już Chorwacja
Piękne skały.
Jedziemy wzdłuż brzegu morza.

Ja miałam niesamowitą frajdę, bo widoki przecudne. Głowa mało się nie ukręciła, bo nie wiadomo na co patrzeć – w lewo na piękne skały i góry, czy w prawo na morze? Z samochodu napstrykałam multum zdjęć. Hen niestety nie miał takiej frajdy, bo droga wąska i bardzo kręta. Uwaga kierowcy skupiona do granic możliwości a w dodatku szaleńcy na motorach – zbyt beztroscy, delikatnie mówiąc. Hen – dobry kierowca ale z nizin, mocno zmęczył się górskimi serpentynami.

Widać archipelag Kornati
Serpentyny wśród skał.
Na postoju.
Nasz dzielny podróżnik.
Rozprostowanie kości.
Znów pośród skał.
Nad morzem.
A tu skały i morze – na co patrzeć?
Drzewo figowe przy drodze.
Most między wyspami Ugljan i Pašman
Piękne domy w cudnym miejscu. Pewnie opuszczone w czasie wojny.

Wjechaliśmy więc na krótki odcinek autostrady, troszkę podgoniliśmy czas i znów zjechaliśmy na drogę bezpłatną biegnącą równolegle do autostrady. Zrobiła się godzina 17,00. Przypomniało się nam, że właśnie o tej porze podnoszą most zwodzony w Tisno i możemy stać pół godziny w upale. Na szczęście to jeszcze nie pełnia sezonu i mostu nie podnieśli. Do mariny, tym razem, pojechaliśmy przez Betinę.

Panorama Betiny

W marinie najpierw trzeba znaleźć wózek bagażowy. Przed budynkami serwisu nie było żadnego. Ale ja, jako doświadczona bagażowa wiedziałam gdzie szukać i poszłam za budynki. Hurraa!!! Znalazłam dużą platformę z wysokimi ściankami z siatki. W dodatku lekko się prowadziła. Wypakowaliśmy furę bagażu i Hen popchał po kei na łajbę. Pieseł będąc jeszcze w samochodzie zaczął dyszeć i kręcić się podekscytowany. Chyba poznał, że jesteśmy na miejscu. Wypuszczony zaczął biegać od donicy do donicy i oznaczał po swojemu teren. Potem biegł ile sił w łapkach po kei do naszego jachtu. Jakiś nieznany dotychczas sąsiad pomógł nam opuścić trap no i oczywiście pierwszy na pokładzie był pies. Przy wypakowaniu bagaży, wyjmując ostatnią torbę zahaczyłam nią o kulę, a ta wylądowała w morzu. Dziurkami do regulacji wysokości szybko nabrała wody i poszła na dno. Rozpacz!!!

Po zniesieniu bagaży wyciągamy z bakisty skuterek kapitana. To jest wyzwanie. Jakoś powoli się udało, a na brzeg przetransportowaliśmy go przy użyciu lin i bloczka zawieszonego na rusztowaniu paneli słonecznych. Hen przywiózł jeszcze trochę klamotów ale reszta musiała zostać na jutro, bo mieliśmy dość. Napiliśmy się tylko ciepłego piwa z sokiem malinowym. Ciepłego, bo lodówka nie zdążyła schłodzić a w samochodzie pięknie się ugrzało. Bez soku nie dało się tego pić. Bez kolacji poszliśmy spać.

Niedziela – 12.06.

Rano bardzo kiepskie samopoczucie. Chyba jazda przy otwartym oknie nie była dobra dla zdrówka. Wstałam z zatkanym nosem i bólem głowy. W kubku termicznym czekała na mnie kawa – o jak miło!

Spacer (bez kuli) z piesełem na szczęście krótki, bo potrzeby zostały szybko załatwione. Hen dzielnie zaształował w bakistach (ułożył w schowkach) konserwy i mleko a ja zajęłam się pozostałymi rzeczami. Hen cały czas kombinował jak wyłowić moją kulę. Najpierw leżąc na kei podbierakiem sięgał dna i próbował łowić. Niestety woda w porcie nie jest przejrzysta a dno muliste i kuli na głębokości 3m nie widać. Nie udało się. Ale jak to On, nie dał za wygraną. Ubrał się w piankę i maskę – będzie nurkował. Najpierw na linie spuścił na dno ciężarki, żeby po tej linie ściągnąć się w dół. Potem kombinacje ze schodkami, bo w porcie tych wygodnych, zrobionych własnoręcznie użyć się nie da – keja za blisko. Kosztowało to mnóstwo wysiłku ale Hen wreszcie znalazł się w wodzie. Pomysł z liną i ciężarkami bardzo dobry, ale…. ciężarków za mało. Próby zanurkowania w piance też się nie powiodły. Kapitan jest niezatapialny. Tyle wysiłku i brak powodzenia. Potem jeszcze była próba z długim bosakiem, ale też nieudana. Trudno, na razie będę od niego pożyczać kulę, a potem może się kupi.

Po obiedzie („Aniu odpoczniesz sobie”) dalsze rozpakowanie samochodu. Jeden kurs – reling. Auto pozbyło się rogów. Wtaszczyliśmy go na pokład. Jest lekki ale zaczepiał nogami o co tylko mógł zaczepić. Była to więc łamigłówka co najpierw, pod jakim kątem i jak przekręcić. Następny kurs do samochodu to klamoty nurkowe i zapasy żywnościowe załoganta, który będzie w drugiej połowie lipca. Zapasy popakowane elegancko w kartony. Dla sprawnego człowieka to żaden problem wziąć karton i pójść z nim. A co zrobić jak ręce zajęte są kulami ortopedycznymi? Trzeba będzie podpowiadać ludziom jak trzeba pakować bo przecież skąd mają wiedzieć co może stanowić problem. Potem jeszcze transport kanistrów z paliwem.

Ten aktywny wypoczynek wywołał u mnie ~17,00 natychmiastową konieczność drzemki. Poduszka mnie znokautowała i straciłam przytomność. Wtem, usłyszałam z kokpitu głos kapitana, że przywiózł kolejne rzeczy i jestem mu potrzebna.

No i co ?! Mam rzucić to wszystko i podawać jakieś klamoty?!

Pora kolacji. Hen odmówił przyjmowania pokarmów a ja miałam chęć na kromkę białego krucha (chleba) z warzywami z obiadu. Kruch kupiony wczoraj dziś był tak kruchy, że nadawał się tylko na panierkę. Zjadłam więc parówkę – sztuk jedna i łyżkę warzywek – na zimno. Godzina 20,40 a ja myślę, że trzeba byłoby iść spać.

Poniedziałek – 13.06.

Wstałam dopiero o 7,30. Uszaty potworek poszczekiwał i ponaglał, żeby wyjść na spacer. Szybko się ubrałam. Na szczęście tu wielu ubrań zakładać nie trzeba. Tu raczej myślenie działa w kierunku jak się rozebrać a nie jak ubrać. Spacer wyglądał tak, że pieseł pędził ile sił w łapkach a ja za nim z kulą pożyczoną od Henryka. Po załatwieniu najpilniejszej potrzeby (obsikana opona jakiegoś najnowszego modelu mercedesa z niemiecką rejestracją) maluch wypatrzył ogromnego białego pudla bawiącego się z właścicielami. Popędził więc aby poznać kolejnego kumpla. Chwilę się pobawili, pudel poszedł w swoją stronę, a Pirat … o zgrozo! Wbiegł na wypielęgnowany trawniczek z tabliczką „zakaz wprowadzania psów” i przy samej tabliczce zrobił garbatego psa. Wstyd jak diabli! Ale trochę żałuję, że nie miałam aparatu. Posprzątałam oczywiście po swoim pupilu i wróciliśmy na łajbę.

Ku naszej rozpaczy elektryczny wehikuł kapitana zepsuł się. Baterie się nie ładują. Teraz nawet wyniesienie śmieci będzie problemem. Skuterek został zapakowany do samochodu – wraca do Polski.

Dobrym wydarzeniem dnia jest to, że odzyskaliśmy wreszcie gumeniak (ponton) w zeszłym roku oddany do naprawy. Ha ha ha… pośpiech południowców zawsze mnie zaskakuje.

Wczoraj wspomniałam, że przydałaby się winda do transportowania psa po schodach. Hen wykombinował dziś bloczek zawieszony na bosaku położonym w poprzek nad zejściówką. Wykonaliśmy próbę najpierw z pustą torbą a potem z psem w torbie – to działa!

Pasażer jedzie w górę.
I już na miejscu

Dalszymi udogodnieniami są: wieszak na ręcznik papierowy, uchwyty do gąbki i druciaka oraz szczotki silikonowe do toalet – zajmujące mało miejsca i z plastiku a nie ze rdzewiejącej „stali nierdzewnej”.

Drobnostka a cieszy.
Wieszaczki na gąbkę i druciak. Nie zauważyłam niestety, że pojemnik na płyn do naczyń upaćkany.
Szczotka do kibelka zawieszona i zajmuje mało miejsca.

Pomimo „patelni” ( 30 °) wychodzimy na pokład odznaczyć wg szablonu przywiezionego z domu, miejsc mocowania nóżek relingu wokół masztowego. Plan jest taki, aby pracować max ½ godziny żeby się nie poparzyć.

Reling obdzierany z folii zabezpieczającej.

Na obiad młode krumpir (ziemniaki) okraszone domowym smalcem ze skwarkami i zsiadłe mleko z lodówki – pyszota. Po obiedzie znów utrata przytomności na godzinę. Dobrze mi to zrobiło i zabrałam się z werwą za mycie łazienki. Hen już pracował na pokładzie. Nagle w łazience zrobiło się ciemno. O rety! Zaćmienie słońca?! Patrzę w górę i co widzę? – zadek kapitana, który rozsiadł się na okienku. Przeniosłam się do drugiej łazienki żeby przeczekać zaćmienie. Tym sposobem wypucowałam obie łazienki, choć w planach była na razie jedna.

Po drodze z jednej łazienki do drugiej robiłam sałatkę owocową na kolację z jabłek, melona i jogurtu. Chłodzi się teraz w lodówce. Potem posypię kruszonymi wafelkami.

Przywieźliśmy ze sobą takie jedzenie, jakie chętnie zjadłoby się w domu. Tu patrzymy na nie z obrzydzeniem i muszę kombinować coś dostosowanego do klimatu.

Wieczorem posiedzieliśmy chwilę w kokpicie. Hen zmienił chorwacką banderkę na nową, bo ze starej pozostał mały strzępek. Powiesił nasze: polską i osobistą. Znów piękny zachód słońca – tu zawsze są takie.

Tyle zostało z bandery chorwackiej.
Kapitan zadowolony z końca pracowitego dnia.
Wahta portowa.
I znów pięknie zachodzi.

Wtorek – 14.06.

Uszaty potworek dopomina się o spacer. Oj, jak trudno wstać! Łódeczką buja bo znów z gór zeszła bora, ale tym razem dużo łagodniejsza niż poprzednia. Przy takim bujaniu śpi się rewelacyjnie.

Przygotowaniem śniadania dzielimy się. Ja robię sos pieczarkowy a Hen gotuje makaron. Szczerze mówiąc, nie mam chęci na jedzenie, ale trzeba zużyć pieczarki przywiezione z domu.

Po śniadaniu do pracy! Trzeba skrócić dwie nóżki relingu. Wynoszenie narzędzi, mokrych szmat do obłożenia pokładu, żeby iskry ze szlifierki nie narobiły szkód i.t.d. Potem robię za trzymadełko a Hen obcina. Następnie pompowanie pontonu – trzeba sprawdzić czy na pewno został naprawiony. Jest OK. Jakoś nie mam dziś siły na nic. Moje kiszki źle zareagowały na upał. Cały czas jakiś motorek jeździ mi po brzuchu, a ja biegam do toalety.

A pismak, jakto pismak… siedzi i pisze.

Kiepsko się czuję cały dzień. Hen pracuje na pokładzie a ja przeglądam zdjęcia i przepisuję do komputera ręczne bazgroty. Cały czas piję: wodę, wodę z tonikiem, wodę z piwem – byle było mokre i chłodne. Do wieczora Hen poprzyklejał i przykręcił stopki relingu. Odkleił taśmy ochronne. Ja tylko donosiłam co było potrzebne a i tak byłam potwornie zmęczona.

Przyklejanie stopek.
Przykręcanie.
Końcowy efekt po oderwaniu taśm i umyciu.
Pirat kontroluje prace.
„Sam kręcił kabestanem i to bez handszpaka”
A może tym pokręcić?
Jeszcze tam czorta nie było, no to już jest.
Ale się spracował biedaczek.

Na kolację zjedliśmy do spółki „kultowy” paprykarz szczeciński. Paskudztwo ale przywołuje wspomnienia z młodości, więc spałaszowałam z apetytem. Zlitowaliśmy się też nad resztką travaricy, która stała w barku od poprzedniego pobytu Panów. Zgodnie z zasadą: „byle co, byle sponiewierało”- travarica z coca colą i spanko.

Środa – 15.06.

Obudził mnie zapach parzonej kawy. Oj! Jaka cudna pobudka!

Kolega Helios znów włączył lampę. Grzeje niemożliwie.

Gdy byłam z Piratem na spacerku Hen ugotował ryż. Co mu się porobiło? On przy garach?? Według życzenia kapitana zjedliśmy ten ryż z konserwą mięsną. Było dobre, ale mój żołądek nie bardzo chce współpracować więc pieseł dokończył moje śniadanie.

Mimo skwaru, choć dopiero 9-ta wychodzimy na pokład zainstalować reling. Trafienie sześcioma słupkami na raz w sześć przymocowanych stopek nie jest łatwe. Dzięki genialnemu pomysłowi sprężynowych stopek wykonanych własnoręcznie przez kapitana powoli udało się wszystko dogiąć i dopasować. Sukces.

Reling na swoim miejscu.

Mamy w planach jechać do miasteczka pozałatwiać różnie sprawy: w kapitanacie portu opłacić winietę na wody chorwackie, zrobić zakupy i w aptece dowiedzieć się gdzie można kupić kulę ortopedyczną. Długo się zbieraliśmy – jakoś nam nie szło. Wreszcie wyruszyliśmy. Najpierw do recepcji mariny zapłacić za naprawę pontonu. Jeszcze do recepcji nie dotarł rachunek z serwisu – ha ha pośpiech południowców, o którym już wspominałam.

Szachy przy wejściu do budynku łazienek na przeciwko recepcji.

Potem do śmietnika pozbyć się worków. Kolejno, przystanek przy budkach z pamiątkami, ciuchami i innym badziewiem. W zeszłym roku kupiłam tu fajną cieniutką sukienkę – chciałam drugą. Kupiłam.  Hen wypatrzył butki do pływania, które jak skarpetę wciąga się na stopę w dodatku mają rzep, więc pasują. Następnie do kapitanatu ale nic nie załatwiliśmy, bo trzeba było oprócz dokumentów, które mieliśmy, pokazać jeszcze ubezpieczenie.

Teraz zakupy:

Bijeli kruch to biały chleb czyli buła wyglądająca jak zlepionych ze sobą 7 kajzerek

Rajčice to pomidory – jeden z nich ważył ~75 dkg. Lubenica to arbuz. Smokve to figi. Trešnje to czereśnie. Tekuƈi jogurt to jogurt do picia. Pivo to piwo, a jaja to jaja. Pojechaliśmy też do apteki i okazało się, że „ortopedska lopta za lakat” jest i w dodatku trzy rodzaje do wyboru. Mam wreszcie własną loptę i nie muszę pożyczać od kapitana.

Po tej wycieczce i przyniesieniu zakupów byliśmy skatowani. Na obiad szybko zrobiłam zupę pomidorową z ryżem ugotowanym rano. Zjedliśmy i padliśmy. Dogorywaliśmy do kolacji, która składała się z sałatki z pomidora giganta i buły z żółtym serem.

Na tych dwóch talerzach jest sałatka z jednego pomidora. A w butli ogórki przywiezione z domu.
Taka wielka smokva

Czekamy aż się trochę ochłodzi. Było już ~19-tej, gdy wyszliśmy na pokład pomierzyć ponton, bo Hen chce w nim wymienić dno. Jeszcze tylko podwiesić ponton, żeby nie zasłaniał okienka, bo powietrze pobierane spod gumenjaka nie jest fajne. Godzina 21,15 jesteśmy w kambuzie z drinkiem i w totalnym bałaganie odpoczywamy. A trešnje są pyszne. Dobranoc.

Czwartek – 16.06.

Od samiuśkiego rana – „lampa”. Prognozy pogody w tutejszej TV są najnudniejszymi programami – co dzień to samo. Różnice temperatur podają chyba tylko dla urozmaicenia: 28°, 30°, 32°. Hen dzielnie poszedł na pokład montować wahadło kotwicy naprawione w domu. Jest to urządzenie, które powoduje, że gdy wyciągarka wyrwie z dna kotwicę, wyciąga ją pionowo, a wahadło ustawia ją poziomo na dziobnicy jachtu. Ja na pokład się nie wybieram. Włączyłam wentylator i czyszczę drewniane ścianki i szafki w łazienkach. Spróbuję ogarnąć bajzel w kambuzie. Hen odwołał mnie do pomocy. Występowałam w roli obciążnika do linki. Tylko stałam i przydeptywałam linkę, ale to stanie na słonku i tak mnie zmęczyło. Heliosie zlituj się choć na chwilę!

Mimo, że to daleko poczłapałam pod prysznic. Ooo jak było fajnie!– ale tylko do momentu kiedy trzeba było ruszyć w drogę powrotną.

Na obiad otworzyłam puszkę z zupą gulaszową „Polskie… smaczne, gotowe” firmy „AMK YABRA” ze srebrną odznaką „Laur konsumenta odkrycie roku 2018” i złotą odznaką „Jakość, zaufanie, renoma DOBRA MARKA 2019” No chyba sobie sami te medale i odznaki przyznali!

Omijać szerokim łukiem.

W kisielu z różnych rodzajów zagęstników pływało parę kawałków ziemniaków i kilka wiórków mięsa. Smaku to nie miało żadnego poza ostrą papryką. Najchętniej wprowadziłabym to do toalety – ale na skróty, z pominięciem ludzkiego przewodu pokarmowego. Dało się to zjeść dopiero po dodaniu całego słoiczka koncentratu pomidorowego – przynajmniej nabrało to jakiegoś smaku. Nigdy więcej!

W kolejne dni będziemy testować inne zupy z puszek. Już się boję…

Hen nadal dzielnie pracuje na pokładzie – porządkuje liny. Zaczął od zamiany dwóch fałów Lazy Jacka na jeden i ten ma zamiar sprowadzić do kokpitu. Następnie zdemontował napinacz bomu i zabierze go do domu – znów będzie przeróbka.

Robienie porządku z linami to na początku linowy bałagan.

Ja temu wszystkiemu przyglądam się z daleka – nie mam już siły. Zrobiłam znów owoce z jogurtem na podwieczorek, a potem jeszcze kolację i to wszystko. Ale… jest jeszcze jedna rzecz potwornie nas wkurzająca – regulowana wysokość stołu w messie. Już wielokrotnie z ogromnym wysiłkiem go podnosiliśmy, blokowaliśmy, ale blokady nie trzymały i stół powoli opadał i był ledwie nad kolanami siedzącego. Dostawanie się na miejsce za stołem wymagało prawie cyrkowej zręczności. Nam opuszczany do wysokości spania stół nie jest potrzebny, nie planujemy, by ktoś tam nocował. Wspólnym, gigantycznym wysiłkiem podnieśliśmy (po raz kolejny) blat, podstawiliśmy co się dało aby nie opadł a Hen przewiercił stalowe nogi na wylot i przełożył śruby. Rewelacja – wreszcie mamy wygodny stół.

Pańcia! My tu pracujemy, a Ty co robisz?

Sprzątając wiórki po wierceniu zobaczyłam na podłodze w kąciku portfel kapitana zagubiony podczas poprzedniego pobytu. Szukał go wszędzie, na łajbie, w domu, w samochodzie – jak kamień w wodę – przepadł. Już chyba pogodził się z myślą, że albo gdzieś zgubił, albo mu ktoś wyciągnął w sklepie. A tu proszę, jest!!!  1700 kun – duża to byłaby strata.

Zadowoleni z udanego dnia zmordowani usiedliśmy przy wygodnym stole, wypiliśmy drinka, obejrzeliśmy chorwackich „milionerów” i poszliśmy spać.

Piątek – 17.06.

W nocy jakoś duszno – ani odrobiny wiatru. Około 3,00 spotkaliśmy się z kapitanem w kambuzie przy lodówce z piciem. O 5,30 uszaty potworek, nie wiedzieć czemu, bo nigdy tego nie robił, wskoczył mi do koi – pieszczotków mu się zachciało.

Zadowolona patrzyłam w niebo, że Helios się trochę zlitował i schował słońce za chmurki. Może nie będzie dziś skwaru?

Zabraliśmy się dziarsko do pracy. Złożyliśmy szpryc budę i bimini. Opuściliśmy bom aż na reling nad stolikiem w kokpicie. Hen robi pomiary jak przerobić napinacz bomu. Ja zrywam taśmy z napisami ze stoperów lin, bo nijak się miały do rzeczywistości. Doczyszczam denaturatem stary klej i nalepiam zrobione przez siebie naklejki odpowiadające uporządkowanym linom. W domu będę musiała jeszcze kilka dorobić.

Całkiem dobrze się pracowało, bo trochę chmurek i zaczął lekko dmuchać wiatr. Musieliśmy jednak pojechać do kapitanatu portu i zapłacić winietę. No i chmury się rozstąpiły i zaczęło grzać. W kapitanacie kolejka. Czekając nabrałam ochoty, by pójść do kafejki po drugiej stronie ulicy na kawę i ciacho. Gdy Hen wreszcie wyszedł lżejszy o parę setek kun, całkiem przeszła mi chęć na kawę. Ja chcę na łajbę, na wietrzyk i zimny napój z lodówki. Po powrocie padliśmy wszyscy, a pieseł pierwszy.

Po krótkiej drzemce, z pewną bojaźnią, sięgnęłam po kolejną puszkę zupy tej samej firmy co wczorajsza. Wylosowany został kapuśniak. Zaskoczenie! Kapuśniak ma kapustę, ziemniaki, plasterki kiełbasy i całkiem nieźle pachnie. Doprawiłam tylko troszkę i naprawdę był dobry.

Czyli gulaszowa NIE, a kapuśniak TAK. Znów zalegamy. Godzina 17,00 – pomysł, by pojechać do Tisno po oliwę i „majonez”, bo się skończył (anegdota o majonezie we wcześniejszym rozdziale).

Przy wjeździe do Tisno aleja oleandrów.

Po drodze decyzja by jechać jeszcze dalej do kiosku, gdzie kupiliśmy poprzednio przepyszny miód szałwiowy. W drodze powrotnej – zatrzymani przez otwarty most zwodzony zastanawialiśmy się czy iść na kolację do „Rebaca”. Nie jesteśmy za bardzo głodni, a porcje są tam ogromne, więc odpuszczamy. Jemy kolację na łajbie i idziemy spać.

Sobota – 18.06.

Uszaty stworek znów przyszedł do koi na pieszczotki. Chyba mu się ten pomysł spodobał. Nie ukrywam, że i mnie też. Fajnie jest przytulić rano takiego futrzaka.

Na codziennym spacerku porannym robię rozeznanie jaka jest sytuacja z wózkami transportowymi. Przed budynkiem serwisu – nic. Za budynkiem stoi jeden zdezelowany okropnie – złom. Parking bardzo opustoszał a widzę, że jeszcze kilka samochodów pakuje bagaże. Myślę, że po południu jakiś wózek znajdę. Robię śniadanie a Hen próbuje kupić przez Internet słoweńską winietę na poniedziałek. Przy tak działającym internecie i różnych dziwnych poleceniach, które wyświetlają się do wypełnienia – poddaliśmy się – za starzy jesteśmy. Kupimy na stacji benzynowej, bo tak też można.

Wymyśliłam kapitanowi dodatkowe zadanie. Trzeba rozciąć podłogę nad brodzikiem w łazience dziobowej. Jest tak spasowana, że aby ją wyjąć do mycia brodzika trzeba się zamknąć w środku łazienki i robić różne figury gimnastyczne i głębokie skłony w dziwnym rozkroku. W łazience rufowej tego problemu nie ma. Jedno cięcie załatwiło sprawę – jest super.

Włoski „design” – ceniony przez wielu (przeze mnie też). Ładna forma, dopracowane detale, wykończenia, kolorystyka, ale z ergonomią to trochę „na bakier”. Np. koja w kabinie dziobowej jest tak wysoko, że muszę wchodzić po dodatkowej skrzyneczce służącej mi za schodek. Można było zrobić podłogę 10 cm wyżej i mieć dodatkowe bakisty pod podłogą.

W łazienkach umywalki są o ~15 cm za nisko, a szafka wyższa o tyle przydałaby się bardzo. Lustra, które są na całej ściance nad blatem z umywalką. Wyglądają pięknie, ale gdy są czyściutkie a każde skorzystanie z umywalki kończy się zachlapanym lustrem – po prostu inaczej się nie da. Kolejna sprawa, to gigantyczne koło sterowe, dla którego zrobione jest nawet zagłębienie w podłodze. Trudno koło niego przejść np. przy zmianie sternika, a w porcie wejść z kei do kokpitu. Czy potrzebne jest aż tak wielkie? – Pewnie nie, ale nie znam się na tym. Poprzedni właściciel bardzo sprytnie zrobił łączenia aby mogło być częściowo składane.

Podpisuję koło ratunkowe.

Dziś prace spokojne, powolne – trochę porządków. Porobiłam napisy na pojemnikach w kambuzie, żeby wszystko było na swoim miejscu. Hen poczyścił wentylatory. Poza tym po raz kolejny umyłam łazienkę – potwornie się brudzi. Osiada jakiś kurz, który nie wiadomo skąd się bierze.

Niech no ktoś spróbuje odłożyć nie na miejsce!

Na obiad testujemy żurek „AMK- YABRA”. Ziemniaki są, kiełbasa jest, dużo majeranku, ale ten przy konserwacji stracił smak i tylko kolor został. Żurek robiony jest na zakwasie z mąki żytniej, więc powinien być kwaśny, a nie był. Podsumowując, zły nie jest ale do dobrego też trochę daleko. Zrobiłam, co mogłam. Dodałam czosnku, octu balsamicznego (tylko taki miałam), garść majeranku do gorącego już żuru, sporo pieprzu i kwaśny jogurt. Dopiero teraz przypominało to żurek i nawet było dobre.

Po obiedzie wyrzucamy wszystko z kabiny dziobowej. Hen myje wszystkie meble, ścianki i sufit. Teraz zabiera się za oprysk przeciw owadom. Coś nas w nocy pożarło bezlitośnie. Były różne podejrzenia sprawców pokąsania, ale szybko wytropiłam winowajców. To maleńkie wysuszone na chorwackim słońcu komarki/ciemki żądne krwi, chyba szczególnie tej przybyłej z północy. Na wszelki wypadek spryskujemy kajuty, a przy okazji robimy generalne mycie i porządki. Żadnych biegających owadów ani śladu – tylko te maleńkie fruwaczki. Jeszcze powtórzymy zabieg.

Pusta i wypucowana kabina dziobowa
Jeden krwiopijca złapany.

Wreszcie wybraliśmy się na kolację do tawerny „Rebac” .Wyglądało na to, że szykują się na dużą liczbę gości, ale usadzili nas przy stole i zdjęli tabliczkę z rezerwacją. Zamówiłam rekina w sosie musztardowym, a Hen, już tradycyjnie, spaghetti vongole. Kelner chyba pamiętał, że to stałe zamówienie tego klienta, bo się uśmiał i coś komentował.

Ale „piękniusi” samochodzik.
Czekamy na jedzonko.
Mój rekin w sosie musztardowym.
Spaghetti vongole kapitana.
I już po vongolach.

Jedzenie jak zwykle bardzo smaczne, a porcje ogromne. Oprócz zamówionego do picia „piva” kelner przyniósł nam jakąś nalewkę na trawienie. Słodko-gorzka z lodem podobna do Jägermeister. Na koniec kolacji powtórzył nalewkę. Z pełnymi brzuszkami wróciliśmy na łajbę spać.

Niedziela – 19.06.

Znów uszaty stworek o 7,00 wskoczył mi do łóżka.

Wcale mnie tu nie ma.

Potem, kawa, spacer i poszukiwanie wózka, bo trzeba zacząć pakowanie. Miałam nadzieję, że w drogę powrotną wyjedziemy prawie pusto. Okazało się, że zabieramy skuterek, mnóstwo lin do prania, napinacz bomu, bosaki, część narzędzi, no i się narobiło.

Potem dalsze dopieszczanie kabin, powlekanie pościeli i przydzielanie sprzętu ratunkowego (kamizelek i uprzęży). Ponieważ trzeba było schować gdzieś skrzynkę z narzędziami do polerowania, tak przy okazji szukania miejsca, poukładało się w trzech bakistach w kokpicie.

O rety! ile to roboty!
Lewa rufowa
Prawa rufowa
Piętrowa – zwana szafą.

Prace porządkowe, a szczególnie powleczenie ośmiu kompletów pościeli, zmordowało nas tak, że złapaliśmy około godzinną drzemkę.

Dokończyliśmy wszystko, co było w planach na dziś. Jeszcze tylko wywiezienie do samochodu i spakowanie szpargałów. Na jutro zostanie odkurzenie podłogi i leżenie do góry brzuchem.

Ale nie bardzo wierzę w to, że się tak uda. Została sporządzona lista prac na jutro i planowane leżenie zostało zastąpione pracami: mycie luster, mycie pokładu, zdjęcie banderek, zmierzenie czegoś tam, napełnienie zbiorników na wodę itd.

Poniedziałek – 20.06.

Dzień wyjazdu

Zaczynam oczywiście od kawy i spaceru. Nie ma jeszcze godziny ósmej, a żar z nieba leje się strumieniami. Ani jednej chmurki, ani odrobiny wiatru. Takiego gorąca jeszcze nie było. Kapitan decyduje, że ogarniamy tylko to, co konieczne, resztę odpuszczamy i jedziemy wcześniej. Będziemy jechać w upał, za to bocznymi drogami przy otwartych oknach. Mniej zmęczymy się w drodze, niż nic nie robiąc w upale. Na autostradę w Austrii powinniśmy wjechać wieczorem, bez palącego słońca. I tak zrobiliśmy.

Po spakowaniu drobiazgów, odkurzeniu, wyłączeniu wszystkiego, co trzeba wyłączyć, pozamykaniu, złożeniu trapu, ledwie żywi wyruszyliśmy w drogę do domu o godzinie 12.10.

Na pierwszym postoju meleńki kotek przyszedł żebrać o jedzenie. Dostał kawałek kabanosa i trochę jogurtu do picia.
Miasteczko na granicy chorwacko-słoweńskiej.

Jechało się świetnie. Ciepły wiatr owiewał, widoki piękne – po prostu wakacje. Na Słowenii trochę pobłądziliśmy, bo GPS nie widział możliwości ominięcia dróg płatnych. Trzeba było kombinować z mapą, wprowadzać inne trasy.

Przybliżając się do granicy widzieliśmy, że jedziemy wprost na burzę przed nami. Na granicy byliśmy około 21,00. Strażnik austriacki zatrzymał nas i chciał sprawdzić co wieziemy. Dziwne… już dawno nikt nie sprawdzał w strefie schengen.  Hen uchylił tylne okno. Strażnik zaświecił latarką do środka i wkurzył tym naszego psa obronnego, który rzucił się z ujadaniem do okna. Strażnik szybko się wycofał na widok naszej bestii i z uśmiechem kazał jechać dalej.

Niestety zaczęło padać, potem lać. Waliły pioruny, a woda lała się takim strumieniem, że nawet nie było widać pobocza żeby się zatrzymać i przeczekać. Na szczęście nie trwało to długo, ale trochę strachu napędziło. Na autostradę też wjechaliśmy w deszczu, więc rozwinięcie większej prędkości nie było możliwe. Jedynym pocieszeniem był fakt, że zrobiło się chłodniej. Autostrady austriackiej i czeskiej nie ma sensu opisywać. Hen zrobił tylko dwa krótkie przystanki na odpoczynek. Wyglądało to tak: mówił – „muszę chwilę odpocząć” – zjeżdżał na parking, rozkładał siedzenie do pozycji leżącej i po dwóch sekundach miarowo oddychał pochrapując. Mijało 15 minut – siadał energicznie, podnosił oparcie fotela i mówił: „no to mogę jechać”.

Na jednym z przystanków wdepnęłam w jakąś rozbryzganą na żwirku smołę. Upaskudziłam buty i nie chciałam wsiadać w nich do auta. Jedyne obuwie, które mogłam dosięgnąć z bagażnika to klapki pod prysznic. Czułam się nieswojo wychodząc na postojach z piesełem, bo wyglądałam jak Solejukowa z Rancza Wilkowyje w zestawie skarpety + klapki.  

W Polsce tuż przed wschodem słońca.
Wschodzi słonko.

Granicę Polski przekroczyliśmy o 4,38. Jechaliśmy w kierunku wschodzącego słońca. Po 9,00 byliśmy w domu. Trochę kwadratowi po tylu godzinach jazdy i zszokowani różnicą temperatur. W Murterze rano było 32 ̊ a tu, o tej samej porze następnego ranka 12 ̊.

Powrót do rzeczywistości . Krzątam się trochę po domu i jakoś podłoga mi się lekko kołysze. Samoloty startujące z Okęcia, do których byłam przyzwyczajona, mocno mnie denerwują, bo myślę, że grzmi i będzie burza. A TAM było tak cichutko. Tylko czasem linki pukały miarowo o maszt, albo wiatr na wantach grał.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *