Lipiec 2021 w Chorwacji – wymarzony urlop (cz. III)
18.07. – niedziela
Porządki w messie. Wyrzucanie niepotrzebnych klamotów pozostawionych przez poprzednich właścicieli. Np. wysokie szklanki, których nijak umyć nie można, bo łapka nie wchodzi. 9 podstawek o średnicy ~12 cm pod jajka na miękko – po cholerę mi to na jachcie? 10 podkładek plastikowych pod talerze. Wielkie to, nigdzie schować nie można i niepraktyczne, bo z jakiejś plecionki trudne w utrzymaniu czystości (po co mi?). Hen zabrał się za nawigacyjną. Stosy latarek, lampek i innych cudów nikomu nie potrzebnych. A flamastrów i długopisów taka ilość, że szkołę można byłoby zaopatrzyć. Zrobiło się trochę luźniej. Po obiadku zrobiliśmy zakupy. M.in. 6 kieliszków uniwersalnych do wina czy drinków, bo tego nie było i 3 podkładki na stół, które po rozcięciu na połowę pasują idealnie. Jeszcze tylko odkurzanie i jest pięknie. Można witać nowych gości.
Hen o 22,40 pojechał po nich na lotnisko do Zadaru.
19.07.-poniedziałek
Godzina ~2,00. Przyjechali: Ania i Paweł, Mariola i Michał. Doświadczeni w wyprawach morskich – będziemy się od nich pilnie uczyć. Przywitaliśmy ich schłodzonym arbuzem, ciasteczkami i chorwackim winem domowej roboty (domaci). Bardzo sympatyczne zapoznanie trwało do ~3,30. Od razu wiedziałam, że to będzie świetnie wspólnie spędzony czas.
O poranku panowie od razu zabrali się do pracy. Sortowanie i kompletowanie kapoków i uprzęży. Okazało się, że mamy tego na wyposażenie przynajmniej dwóch jachtów. W dodatku kapoki nie wszystkie spełniają wymogi pływania po morzu. Cały wór został wypchany niepotrzebnymi rzeczami a w rufowej bakiście zrobił się luz.
Potem sprawdzanie świateł nawigacyjnych. Jedna żarówka do wymiany. A żeby sprawdzić co dzieje się ze światłem kotwicznym na topie masztu – trzeba tam wejść. Podjął się tego zadania Michał. W uprzęży i na ławeczce bosmańskiej został wciągnięty na czubek masztu (~15 m).
Po drodze na top, pod salingiem, przeciągnął flaglinkę, żebyśmy mogli powiesić swoją banderę
Na topie okazało się, że lampa jest zepsuta całkowicie. Tak więc Michał zjechał na dół.
Pojechali do sklepu a po powrocie i po obiedzie – „powtórka z rozrywki”. Michał objuczony plecakiem z narzędziami znów został wwindowany na maszt. Było przy tym trochę śmiechu, bo ciężej się go wciągało. Widocznie za dużo na obiad zjadł. W bardzo trudnych warunkach, przy sporym wietrze dzielnie wymienił lampę łącząc i zaciskając wszystkie kabelki. Jeszcze dał radę zdjęcie zrobić.
Piesio zaś zyskał „dobrą ciocię”, która wyręcza mnie ze spacerków na „sikupę”. Jestem Marioli niezmiernie wdzięczna. Poza tym zostałam zdegradowana ze stanowiska „she cooka” do roli rezydentki ( i jakoś mi to nie przeszkadza). Kobitki gospodarują się dzielnie w mojej kuchni szykując sterty jedzenia na 6 osób.
20.07. – wtorek.
Od wczesnego ranka panowie krzątają się, dolewają wody do zbiorników, myją kokpit – szykują wszystko do wypłynięcia w morze.
Ja zastałam rano miłą niespodziankę – Pirat zesikał pieluchę rozłożoną w łazience na kratce ściekowej natrysku. Może nie będzie kłopotów jak wypłyniemy?
Zaaferowana przygotowaniami nawet nie zerknęłam na zegarek o której godzinie wypłynęliśmy. Zaraz za portem Paweł, któremu Hen przekazał rządy na jachcie, zadecydował, że stawiamy grota.
Czekałam na ten moment w napięciu, bo po zakupie łajby jeszcze nie był sprawdzany. Wszystko poszło sprawnie. Potem fok i już na obu żaglach płyniemy między wysepkami mając wiatr całkiem od rufy. Płyniemy „na motyla”.
Potęga tych żagli robi wrażenie.
Dopłynęliśmy do wyspy Kakan, skąd widać było wyspy Kornati (park narodowy).
Szybko okazało się, że wylądowaliśmy w „krainie os”. Zaraz po zakotwiczeniu i zrobieniu śniadania zleciała się chmara os i właziła wszędzie: na wędliny, ser, nawet na pomidory z cebulą. Jedliśmy bardzo ostrożnie, żeby którejś nie połknąć.
Nie minęło 20 minut jak pojawili się pontonem panowie i kazali płacić za postój. Mówiliśmy, że zaraz odpływamy, ale twierdzili, że nawet za 10 minut też się płaci – 150 kun. O zgrozo! Skoro już wybuliliśmy, postanowiliśmy „przeparkować” dalej od brzegu, aby pozbyć się os i postać tu dłużej.
Panowie montowali drabinkę do zejścia do wody i platformę kąpielową. Panie pławiły się w zimnej wodzie.
Ja postanowiłam też skorzystać z kąpieli i zejść po świeżo zamontowanej drabince. Łatwo nie było, ale dałam radę.
Po obiedzie wyruszyliśmy w dalszy rejs.
Z daleka widzieliśmy rozbawione delfiny. Jednego udało mi się upolować ( na kilkanaście zdjęć jedno w miarę udane).
Wiatr się nasilał, a my wypłynęliśmy na otwarte morze. Tylko fok postawiony.
O ryty! Jak zaczęło bujać! Nigdy nie lubiłam atrakcji „wesołych miasteczek”. Wprawdzie nie mdliło mnie, ale dopiero teraz to, co wydawało mi się do tej pory duże (czyli nasz jacht) okazało się maleńką łupinką, z którą Neptun, czy Posejdon, czy inny władca morza może zrobić co chce. Przyznaję, miałam stracha! Paweł z Heniem opowiadali sobie jakieś zabawne historie. To trochę odwracało moją uwagę, ale horyzont, który raz widziałam nad relingami, po chwili znikający pod linią pokładu nie wpływał dobrze na moją psychikę.
Płynęliśmy tak aż do zachodu słońca i wreszcie dotarliśmy do spokojnej, zupełnie dzikiej zatoki Borovica.
Tam kotwiczyło już kilka jachtów. Po takiej podróży moim jedynym marzeniem było „Cuba Libre” i to nie jedno!
Paweł i Michał, mimo, że zrobiło się już całkiem ciemno zabrali na ponton Pirata i popłynęli na brzeg, żeby pieseł mógł spokojnie załatwić swoje potrzeby. Cieszę się, że psina jest grzeczna, dzielnie znosi wszystkie trudy i cieszy się ogólną sympatią. Cała załoga to „ciocie i wujki”, którzy pomagają w opiece nad zwierzakiem.
Przed snem kolacja zrobiona przez Mariolę i Anię (ja wciąż jestem rezydentką). Potem jeszcze pogaduchy i spać.
21.07.- środa
W nocy ~4,00 zaczęło bujać, bo wiatr zaczął przestawiać nam łódkę burtą do fali. Zastanawiałam się, czy moim kiszkom lepiej będzie przy bujaniu na boki, czy z góry w dół. Układałam się więc w moim królewskim łożu raz wzdłuż, raz w poprzek, ale żadna z tych pozycji nie pomagała żołądkowi znaleźć swojego dawnego miejsca. Na szczęście bujanie nie trwało długo.
Ranek spokojny, słońce praży, woda krystalicznie czysta. „Wujki” znów popłynęli z Piratem na ląd.
Pieseł szybko załapał, że ponton nie straszy i że służy do transportowania go do toalety. Ludzie są po to, by mu usługiwać: ubierać, wnosić, wynosić, wiosłować itp.
Wypłynęliśmy znów w morze na dwóch żaglach. Dziś wiaterek nie za duży, fale małe – tak lubię. Lekkie kołysanie uspokaja… całkowity psychiczny reset. Dopłynęliśmy do wyspy Šolta do miasteczka Maslinica. Niestety nie było dobrego miejsca na zakotwiczenie. Kawałek dalej za miasteczkiem w zatoce Šešula po kilku próbach zakotwiczyliśmy a rufę taśmą przypięliśmy do skał.
Dziewczyny z Michałem popłynęły pontonem po zakupy. Po godzinie wrócili obładowani zakupami, ale głównie płynnymi, bo chleba już nie było (tylko tostowy), pomidorki mizerne itd..
Ponton jeszcze raz wyruszył na brzeg. Tym razem dwaj panowie i pies. Wrócili z piesełem oblepionym małymi rzepkami. Było sporo roboty, aby to wszystko powyciągać z futra i z łapek, bo powbijały się między paluchy. Psina cierpliwie znosiła te zabiegi, pojękując tylko trochę, żeby człowiek wiedział, że nie jest to przyjemne.
Kolacja, drink, nocne Polaków rozmowy i … spać!
Tu muszę napisać parę słów o załodze. Rzadko spotyka się tak wspaniałych ludzi. Sześć dorosłych osób na małej powierzchni – mogłoby to rodzić jakieś konflikty. A tu wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, pomocni w każdej dziedzinie. Pogadać można na każdy temat, pośmiać się razem, z siebie nawzajem i z sytuacji. W takim towarzystwie, to choćby na koniec świata!
22.07.- czwartek
Panowie popłynęli znów po zakupy. Tym razem zdobyli pieczywo. Druga wyprawa na brzeg – odsikanie pieseła. Znów biedak wrócił z rzepkami, bo to paskudztwo leżało nawet na ścieżce.
Po śniadaniu wypływamy. Płyniemy wzdłuż wyspy Šolta. Morze fajne. Lekkie fale. Wiatr dmucha przyjemnie.
Na obiad kotwiczymy w zatoczce Stračinska. Jest cudna.
Na obiad mamy spaghetti bolognese- sos przywieziony z domu. Przechował się dobrze. Niestety wyrzucić trzeba było białą kiełbasę i paszteciki ze słoików – nie przechowały się. Tyle pracy poszło na marne. No, może nie do końca na marne – rybki miały ucztę.
Po obiadku płyniemy dalej… na drugą stronę wyspy.
Niestety przespałam moment przepływania między wyspami Šolta i Brač.
Obudził mnie hałas spadających przedmiotów i bardzo mocne huśtanie. Wiatr się zmienił i trzeba płynąć halsując.
Mimo postawionego tylko foka przechyły były tak duże, że biedny piesio, gdy chciał podejść do miseczki z wodą buksował w miejscu mocno przebierając łapkami. Wsadziłam biedaka na kanapę i tu zasnął.
Dopłynęliśmy do zatoki Nečujam.
Stało tu już na kotwicach sporo jachtów ale miejsce dla nas się znalazło. Nie bez kłopotów zakotwiczyliśmy i dodatkowo rufę przywiązaliśmy do skał taśmą.
Piszę, że …liśmy, a tak naprawdę, to Hen za sterem, Michał na skałach szukał miejsca na lasso. A Paweł … hm… Paweł był wszędzie, jakby się rozmnożył. Po skończonej operacji kotwiczenia ze mnie zeszło powietrze i poczułam się jakbym to ja wykonała całą tę robotę.
Potem wycieczka pontonem na odcedzenie psiaka. No i niespodzianka pieseł nic nie zrobił. Martwi mnie to.
Potem kolacja, tradycyjne już nocne Polaków rozmowy ale nie tylko. Zebrało nam się na opowiadanie śmiesznych historii. Oj oj… dawno nie miałam okazji do takiego śmiechu.
23.07.- piątek
Jak zwykle dobry wujek z ciocią (Michał z Mariolą) zabrali pontonem Pirata na ląd. Długo ich nie było, bo siku owszem zrobił, ale na kupę namówić się nie dał. Siedział na środku ścieżki i uważnie słuchał co do niego mówią, ale rezultatu tej przemowy na lądzie nie pozostawił.
Po śniadaniu (mistrzowsko wykonana przez Michała jajecznica), Mariola z Michałem popłynęli po zakupy, a Paweł i Hen ubrany w piankę i maskę nurkowali i skrobali śrubę bo zaczęła żyć morskim życiem i zarosła wszelkim „dobrodziejstwem”.
Niestety nie była to hodowla małż. Małżyki chętnie byśmy spożyli. Paweł tak się rozpędził, że oskrobał też całą lewą burtę.
Ja zrobiłam pranie, a potem zachęcona przez Anię wlazłam do wody ochłodzić się trochę. Faktycznie woda dziś była cieplejsza niż przy poprzednim pluskaniu – bardzo przyjemna.
Mariola z Michałem wrócili z zakupami. Chwilę później popłynęliśmy dalej. Już w stronę Murteru.
Wiatr był spory, a fala mała. Płynęło się szybko ale w sporym przechyle.
Ja oczywiście pospałam sobie trochę.
Jakoś to kołysanie wpływa na mnie nasennie. Kiedy obudziłam się z drzemki zobaczyłam, że kobitki też zległy, a męska część załogi walczy z żaglami, bo płyniemy halsując. Wyszłam do kokpitu. Po kilku chwilach Mariola przyniosła na górę Pirata. Okazało się, że bezczelny mały typek już wszystkich owinął sobie wokół pazurka. Wlazł do jej kajuty i szczekał, że ma wstać. Gdy wstała szybko znalazł się w torbie transportowej i czekał na wniesienie po schodach. Ania potem mówiła, że w jej kajucie też był, ale z uwagi na brak reakcji z jej strony poszedł do drugiej „cioci”.
Na noc wpłynęliśmy do zatoki Vinišče.
„Wujki” zabrali Pirata na ląd w wiadomym celu. Wrócili usatysfakcjonowani.
Podpłynął do nas na pontonie pan z restauracji. Wręczył zaproszenie i menu. Powiedział, że jeśli zadzwonimy, on po nas przypłynie a po kolacji odwiezie na łajbę. Nie skorzystaliśmy, bo ceny ho! ho!
Ania zrobiła przepyszną kolację: filety z kurczaka w sosie ziołowym na puree ziemniaczanym.
Po kolacji panowie wzięli się za przegląd bebechów łódki: pomp, zaworów i innych takich tam.
Wieczorem załoga popłynęła do miasteczka, a my sączyliśmy muskatela (wino).
24.07.- sobota
Od rana Paweł i Hen dłubią przy pompie wody zaburtowej do zmywania garów. Oby się udało uruchomić!
Mariola z Michałem zabrali piesia i popłynęli po zakupy.
Wypłynęliśmy w dalszy rejs dość późno. Było spokojnie, więc zdecydowałam się postać trochę za sterem. Luz, cisza i wypoczynek.
Zakotwiczyliśmy znów w zatoce Borovica nie bez problemów. Kotwica nie trzymała, wiatr znosił na skały. Podobno było groźnie. Piszę, że „podobno”, bo ja to wszystko przespałam w messie. Budził mnie wprawdzie ryk silnika i turkot łańcucha kotwicy, ale coś mi się ubzdurało, że naprawiają coś przy kotwicy i stąd te dźwięki. Dopiero potem opowiedzieli mi, że bardzo niewiele brakowało żebyśmy wylądowali na skałach.
W zatoczce byliśmy krótko. Panowie kombinowali z podwieszeniem pontonu, Panie pławiły się w wodzie.
Wiatr zdechł i na silniku popłynęliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się przy przepięknym miasteczku Primošten, które we wrześniu zwiedzaliśmy z lądu. Z zatoki wygląda jeszcze piękniej.
No i znów jeden z najpiękniejszych zachodów słońca (powtarzamy to co wieczór).
25.07. – niedziela
Primošten.
Po śniadaniu załoga zabrała Pirata odstrojonego w świąteczne szelki z bandaną piracką i popłynęli do miasta pozwiedzać. Wiatr duży ~25-30 węzłów. Długo ich nie ma – zaczynam się denerwować. Wiatr się wzmaga. Już w porywach 40 węzłów. Wreszcie wrócili. Płynęli pontonem pod wiatr i z każdą falą dostawali szpryc do środka. Kobitki w sukieneczkach mogłyby startować w konkursie „miss mokrego podkoszulka”. Piesia wyciągniętego z torby można było wyżymać. Na szczęście chleb w foliowej torbie nie ucierpiał.
Po śniadaniu wypłynęliśmy. Wiatr trochę zelżał ~20 węzłów. Fajnie płynęło się na żaglach, bo fale mimo wiatru nie duże.
Długo ta radość nie trwała, bo zaczęło huśtać. Po dość długim czasie wybujani zakotwiczyliśmy na spokojnej wodzie schowani za wyspą Zmajan. Było już widać nasz Murter.
W planach była jeszcze jedna noc na kotwicy, ale zaczęło się chmurzyć, a kobitkom pojawiła się wizja ciepłego prysznica w marinie i pozbycia się z włosów trwałej ondulacji z masy solnej.
Decyzja ostateczna – płyniemy do mariny!
Okazało się, że nasze miejsce przy kei zajęte. Musieliśmy robić drugie podejście i przycumować gdzie indziej. Panowie od razu napełnili zbiorniki na słodką wodę i podłączyli prąd. Panie czym prędzej potuptały pod prysznic.
Ja najpierw poszłam na spacer z Piratem. Po kilku dniach na morzu beton na kei wydawał mi się jakiś gumowy. Szłam kołysząc się dziwnie i nie mogłam tego opanować. Pieseł poczuł zapachy nowych gości na swoim terenie i w związku z tym oznaczył 10 donic (liczyłam). Przywitał się grzecznie ze staruszkiem pudelkiem z sąsiedztwa i sunią border-collie. Do grupki dołączyły jeszcze dwa psiaki, a Pirat zachował się wyjątkowo grzecznie i na żadnego z nich nie warczał.
Potem druga wycieczka – pod prysznic. Co za ulga! Chyba nigdy dotąd prysznic nie był aż tak przyjemny.
Potem kolacja, a po kolacji siedzieliśmy sącząc to, co można było jeszcze wysączyć. Tuż przed północą poszliśmy spać.
A to nasza przebyta trasa podobno ~130 mil.
26.07. – poniedziałek
Nocka przespana wyjątkowo nieźle. Wentylator, uchylone okienko – robią swoje. Nawet nie słyszałam padającego w nocy deszczu. Mariola zabrała Pirata na donicosik, a ja sączyłam kawę. Potem obfite śniadanie, bo trzeba wyjadać co jest w lodówce, przed powrotem do domu.
Dziś dzień świąteczny, bo dwie Anie obchodzą imieniny. Kawka, ciasteczka, życzenia. Po kawce Ania z Mariolą odstrojone w sukieneczki poszły do miasta. Ja zostałam, bo dla mnie za daleko. Panowie wzięli się za podwieszanie pontonu pod platformę z solarami, ale okazało się, że nie będzie dobrze i wymyślili coś innego. Ponton nadal będzie leżał na dziobie ale łatwo go będzie zwodować.
Później zabrali się za hydraulikę ze szczególnym naciskiem na „fekaloplastykę” (zawór do wypompowywania g… się zaciął).
Hen powiedział, że ja mam świętować, leżeć i odpoczywać. Nie minęło 10 minut i zawołał mnie żebym tylko zerknęła czy pompa dobrze zasysa wodę z brodzika. Jak tam zajrzałam, okazało się, że trzeba oczyścić brodzik. No to mam niespodziankę imieninową! Grzebanie się w nie wiadomo jak starych paskudztwach zapychających odpływ. SUPER ROZRYWKA!
W porze obiadowej kawa, brzoskwinie z jogurtem posypane czekoladą – luksusy!
Męska część załogi poszła pracować na pokładzie. Naprawiają różne usterki i wynajdują nowe. Żeńska część zabrała się za sprzątanie kambuza, mycie kuchenki, lodówki itp. Potem Panowie umyli pokład. Łajba zrobiona na błysk i można iść świętować do knajpki. Wybór padł na knajpkę w centrum miasteczka. Chyba nie był to najlepszy pomysł. Tłok, tłum, po knajpie jeżdżą na hulajnogach dzieciaki, wrzaski…. Ech… Jedzenie w sumie też takie sobie.
Zdecydowanie wolałabym „U Rebaca”. Po powrocie wypiliśmy rum z dodatkami (podziękowanie dla „cioć i wujków” za sikupy od Pirata).
Załoga się spakowała, bo o 3,00 pobudka i Hen odwozi towarzystwo na lotnisko do Zadaru.
27.07. – wtorek
Nocka straszna – mało snu dużo bólu, a jak sen, to jakieś koszmary.
Dzień – skwar, duchota, bezwietrznie. Leżenie, odsypianie. Zmusiliśmy się jedynie do zmiany pościeli w kabinach rufowych.
Na śniadanie zupka, potem już tylko woda z małą domieszką Shweepsa.
Koło 16,00 pojechaliśmy po zakupy. Najpierw bazarek – pomidory i dżem z fig. Potem do Tisno po oliwę i rakiję. No i … most zwodzony akurat otworzyli. Około ½ godziny stania w upale, bo chcemy na ląd. Przynajmniej był czas na podziwianie oleandrów, które posadzone wzdłuż całej ulicy kwitną jak szalone. Są cudne, a ja nie wzięłam aparatu ani telefonu. W drodze powrotnej do „Tommy” po jogurt i piwo. Zobaczyłam limonki – do tej pory ich nie było, a teraz aż skoczyły mi do oczu. Kupiłam dwie. No ale do limonek trzeba rumu i coli. Też kupiłam. Wreszcie będzie prawdziwe Cuba Libre, bo do tej pory było takie skandalicznie niekompletne. Jeszcze tylko wyjście do straganów po suweniry dla bratanko-wnuczków. Ugotowani wróciliśmy na łajbę i w pierwszej kolejności chłodzenie psiaka.
Pora kolacji a jeść się nie chce. Zrobiłam więc sałatkę z pomidorów z „crstvym” jogurtem. Po dwa pomidory na porcję. Zjadłam tylko pół porcji czyli jednego pomidora. Hen zjadł całą a potem narzekał, że się przejadł. Ciekawe co w domu pokaże waga.
A tak w ogóle bez wesołej kompanii jakoś pusto. Pirat osowiały chyba tęskni za „ciociami i wujkami”, którzy go rozbestwiali. Osiem rąk do głaskania mniej. Załogo wróć w przyszłym sezonie!
28.07.- środa
Powlekanie pościeli w kolejnych kabinach.
Powolne pakowanie. Może by tak jutro rano wyjechać do domu? Ale ilość zadań przed wyjazdem i potworny upał szybko wybiły nam z głów ten pomysł. Damy sobie jeszcze jeden dzień.
29.07. – czwartek
Pojawił się wiatr i z większa ochotą robi się cokolwiek. Wymiana przetartych linek, zwijanie banderek. Porządki, segregacja, co bierzemy do domu, co zostawiamy, a co wyrzucamy. Poza tym wycinanie relingów pięknie zrobionych przez Henia, bo okazało się, że przeszkadzają w kręceniu korbą kabestanów. Trzeba wyższy fragment obciąć i przyspawać niżej. W sumie wyszedł dość pracowity dzień. Prawie wszystko zostało spakowane. Zostały tylko drobne najcenniejsze i najpotrzebniejsze w drodze torby, żeby ułożyć je na wierzchu. Na zakończenie przeliczyłam kuny, które mi zostały i postanowiłam zrobić sobie prezent i kupić sukienkę. Miałam 130 kun. Sukienka kosztowała 100. Wcześniej jeszcze kupiłam torbę. Toreb wszelakich nigdy za wiele – takie drobne zboczenie. Na kolację wylądowaliśmy „u Rebaca”. Miałam ogromną chęć na stek z rekina, ale nie było. Tak więc Hen tradycyjnie już wziął spaghetti vongole, a mnie Pan kelner zaproponował risotto z krewetkami. Oj oj ale była pyszotka. Maleńkie kreweteczki wymieszane z ryżem w przepysznym sosiku. Żałuję, że wcześniej daliśmy się namówić na kolację w miasteczku. Zaraz po powrocie poszliśmy spać, bo planowana pobudka o 4,30 i wyjazd.
30.07. – piątek
Kiepsko spałam, a o 3,30 zbudził mnie Hen, bo już wyrwało go z koi i zaczął się krzątać. Szybka kawa, zwijanie kabla, wynoszenie bagaży. Potem zamykanie wszystkiego no i Hen musi złożyć trap a potem wyjść z łódki. Od wczoraj kombinowaliśmy jak to zrobić, były różne dość szalone pomysły Henia. Na szczęście marinero robili coś na sąsiedniej łódce i trap zostawili na brzegu. Pożyczyliśmy więc sobie na chwilkę i problem odpadł.
Wyjechaliśmy w drogę o 5,30.
Granice przekraczane bezproblemowo. W Polsce byliśmy koło 18,00 i znaleźliśmy nocleg w Węgierskiej Górce w pensjonacie Melaxa. Bardzo sympatyczne miejsce. Pokój z dużym balkonem – właściwie tarasem. Pani z recepcji martwiła się, że możemy się nie wyspać bo w sali bankietowej było wesele i grała muzyka. Jaka muzyka może przeszkadzać po przejechaniu ponad 1000 km? Na kolację tamże zjedliśmy ja kwaśnicę a Hen żurek. Potężne porcje. I jedno i drugie pyszne. No i spać.
31.07.-sobota
Wyspaliśmy się dobrze i żadna muzyka nie przeszkadzała.
O 7,00 zeszliśmy na śniadanie, które zamówiliśmy wczoraj. Mnóstwo wszelakiego dobra do wyboru – m. in. wędliny wędzone we własnej wędzarni. Poza tym jeszcze jajecznica. Nie dałam rady zjeść swojej porcji i podzieliłam się z Piratem. Wszystkie panie z obsługi bardzo miłe, zagadywały, pytały o piesia, a ten mało ogona sobie nie urwał tak odwzajemniał zainteresowanie. Na koniec śniadania pani zrobiła nam jeszcze kanapki na drogę. Dziękujemy! Polecamy miły pensjonat!
Podróży do domu nawet opisywać mi się nie chce, bo niecałe 400 km jechaliśmy 6 godzin! Głównie autostradami! Byliśmy wykończeni!
Teraz czeka mnie powrót do rzeczywistości, i do pracy – oj trudno będzie!
2 komentarze
Kazimierz
obejżałem i przeczytałem wszystko
nazwaliście łódkę adekwatnie do dzisiejszej sytuacji i pokazaliscie że można
podziwiam Was brawo !!!
admin5738
Bardzo dziękujemy za miły komentarz. Cieszy nas to, że ktoś czyta. Bez pozostawionego komentarza nawet nie wiemy ile osób tu zajrzało i poczytalo.
Jeszcze raz wielkie dzięki.