01.05.2021 – 12.05.2021
01.05 – sobota.
Decyzja zapadła. Przyczepa spakowana i wszystkie (mam nadzieję) bagaże też.
Przed 8,00 jedziemy na lotnisko zrobić test na covid. Z negatywnymi wynikami wracamy do domu na kawę, zmieniamy samochód i w drogę! Dziś tylko do granicy Polsko-Słowackiej. Pogoda „barowa” – szaro, buro i ponuro. Nocleg umówiony w Jabłonce 7 km od przejścia w Chyżnem u bardzo sympatycznej starszej Pani. Dotarliśmy w deszczu. Panowie pojechali zatankować. Ja w tym czasie urządziłam sobie pogaduchy z miłą gospodynią, a psiaki: jej Topik i nasz Pirat zaprzyjaźniły się i wybiegały po trawniku. Potem mała kolacja, piwko i spać!
02.05. – niedziela
Barbarzyńska godzina 4,00 – dzwoni budzik. Masakra!!! Jeszcze ciemno a jakiś ptaszek, chyba w bardzo szczytnym celu przywoływania samiczki, wyśpiewuje na całe swoje małe gardziołko. Pewnie chętniej bym go posłuchała parę godzin później.
Kawa, pośpiech i w drogę. Przez Słowację i Węgry trzeba przejechać tranzytem, a wszystko przez tego wirusa-świrusa. Winiety wykupione jeszcze w Polsce. JEDZIEMY!
Przez prawie całą Słowację lało tak, że wycieraczki ledwie nadążały zbierać wodę z szyb. Dobrze, że to niedziela bo ruch znikomy, ale podróż raczej powolna.
Przez Węgry trochę lepiej, bo przerwy między opadami dłuższe. Podróż dłuży się, zadki robią się kanciaste, a mi coraz bardziej doskwiera ból kręgosłupa. Tylko Piracisko wyciągnięte na swoim nowym posłanku przewraca się z boku na bok i śpi w najlepsze. Ale zazdroszczę piesełowi!
GPS pokazuje, że ~18,40 powinniśmy być w marinie, ale to teoria. Mamy kłopoty z tankowaniem. „Fachowcy”, którzy wymieniali zbiornik paliwa coś spaprali z odpowietrzeniem, że trzeba nalewać po kropelce – cienkim sikiem. A wlać 50 litrów w ten sposób to hm…..Więc Panowie nalewali do kanistrów, a potem na parkingu z kanistrów do baku z wetkniętym jakimś znalezionym prętem. Tylko tak w miarę gładko paliwo spływało, ale podróż się przedłużała.
Na granicy Węgiersko-Chorwackiej – dokumenty wszystkie przygotowane, wydrukowane zgłoszenie wypełnione przez Internet leży przy szybie. A szanowna pani Węgierka, nie wiedzieć czemu, jeszcze sobie życzy dokumenty przyczepy, samochodu, prawo jazdy tylko na paszport Pirata się obruszyła.
Parę metrów dalej Chorwat zerknął pobieżnie na wszystko włącznie z testami na Covid i machnął, żeby jechać.
Nadal pochmurno, ale nie pada. Patrząc na niebo w kierunku, do którego zmierzaliśmy rosła we mnie nadzieja, że TAM będzie ładnie!
Dojechaliśmy mocno utrudzeni około 20,00. Ale żeby dostać się na łajbę trzeba położyć trap, który przywieźliśmy ze sobą bo był przerabiany (poszerzany). HA! Łatwo powiedzieć! Marinero pod naszą nieobecność przeparkowali łódkę i tak ją zacumowali, że nawet zdrowa koza nie przeskoczyłaby. Na szczęście po sąsiedzku cumował młody człowiek z Polski, który słysząc nasze rozmowy zaoferował pomoc. Najpierw po swoim trapie wszedł na naszą łódkę, potem poluzował muringi, ściągnął cumy i pomógł zamontować nasz trap. Uff….. Wleźliśmy nie bez kłopotów, bo pieseł się zestresował, wskoczył w ciasną przestrzeń między koło sterowe a rufę no i trzeba było malucha stamtąd wyciągać.
Nie koniec niespodzianek. Okazało się, że prądu nie ma, bo akumulatory się rozładowały i trzeba zapomnieć o wymarzonej „zupce chińskiej z Radomia”. Dojedliśmy resztę kanapek z drogi popijając piwem i resztką Travaricy, która została w barku od poprzedniego pobytu, bo nikomu wtedy nie smakowała. Była to kolacja przy świecach. Nawet Travarica po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów jakaś lepsza się wydawała.
03.05. – poniedziałek
Noc chłodna – druga kołderka była potrzebna. Ranek rześki, na pokładzie mnóstwo wody (rosa). Ale słonko! Słoneczko wytęsknione, wymarzone, upragnione!
Najpierw odnalezienie kabla żeby się do prądu podłączyć, potem panowie zwozili z przyczepy kartony z klamotami, rozpakowywali je, a ja szukałam miejsca gdzie co ułożyć. Kartony mimo, że pod plandeką, zamoczone jakoś dziwnie od spodu. Obawa, żeby nic z elektroniki się nie zamoczyło.
Okazało się, że to nie słowacki deszcz a dwie butelki z wodą gazowaną pękły i pod ciśnieniem woda szprycowała na sąsiednie kartony. Na szczęście nie było strat, tylko trudniejsze rozpakowywanie.
Tego dnia tylko małe zakupy: chleb, blitva i Karlovačko. Wyjaśniam: blitva to takie zielone zielsko do jedzenia. Z wyglądu ni szpinak, ni kapusta. Robi się jak szpinak, a w smaku pyszotka. Karlovačko – bardzo smaczne piwo sprzedawane nawet w dwulitrowych butelkach.
Po całym dniu rozpakowywania kapitan łysinkę „strzaskał na mahoń”, a wieczorem wklepywał balsam „nivea sun SOS”.
04.05. – wtorek
Panowie zabrali się za wymianę relingów na przywiezione z Polski, wykonane zimą w garażu, poręcze. No i kłopotów ciąg dalszy. Okazuje się, że stare słupki, które mają być wymienione, prócz mocowania na jakieś nity, czy śruby wklejone są tak, że nijak się ich wyciągnąć nie da bez specjalnych narzędzi, których nie mieliśmy ze sobą. Wezwaliśmy na pomoc service z mariny. Najpierw przyszedł jeden serwisant, potem kolejny, wreszcie czterech debatowało, kombinowało. Na koniec stwierdzili: „KATASTROFA” i że jedyne wyjście to uciąć słupki stare i dospawać do nich nowe. Gwarantują, że spawacz jest dobry i zrobi to pięknie, tylko nie wiadomo kiedy będzie mógł.
Zawzięci panowie: kapitan wraz z kolegą nie odpuścili i po długich zmaganiach usunęli jeden słupek. Dodatkowym efektem wyciągniętego słupka jest podbite oko kolegi Jurka, bo coś się „omskło” czy „wysmykło”.
Ale przynajmniej trap się sprawdza i można po nim bez problemów i balansowania chodzić.
05.05 – środa
Polak zawzięty, Polak potrafi.
To, co wczoraj dla czterech Chorwatów serwisantów było niemożliwe, dziś dla kapitana i kolegi Jurka okazało się wykonalne. Jest godz. 10,00 i ostatni słupek na lewej burcie jest usuwany. Najpierw jednak musieli sobie wykonać narzędzia (dźwignie z wyrwanych słupków), którymi dalej mogą pracować.
Jest 16,30 – Jeszcze trzy oporne słupki na prawej burcie zostały na jutro. Jest jednak nadzieja, że jak odpoczną to dadzą radę. W niewygodnych pozycjach, na skwarze chorwackiego słonka – po takiej pracy są wykończeni.
06.05. – czwartek
Kolejny dzień zmagania ze słupkami. Dwa poszły w miarę szybko. Trzeci (ostatni) – oporny siedzi dalej. Już brak pomysłów co z nim zrobić. Panowie chwilowo odpuścili „zakałę” i zabrali się do montowania poręczy na lewej burcie. Przynajmniej widać efekt garażowej, zimowej pracy kapitana.
Wszystko pasuje, łuki poręczy identyczne jak łuki burty. Ile się Hen nakombinował, żeby wszystkie łączenia mogły być regulowane na wypadek błędów pomiarowych. Przyznać muszę, że zrobił to genialnie.
Ja w tym czasie zabrałam się za mycie dwóch łazienek. To prawdziwe wyzwanie, bo drzwi otwierają się do środka i trzeba wślizgiwać się jak ameba. Jak wciągnę brzuch, to biust się przytrzaskuje i na odwrót. Jak się schylam żeby umyć podłogę, to zadek ląduje w umywalce a głową trykam przeciwległą ścianę. Żeby umyć kibelek – lepiej stać w messie. Grunt, że dałam radę! W planie była kolacja w knajpce naprzeciwko mariny, ale słupki nie wyrwane i chyba w ramach umartwiania się nie chcieli iść do „Rebaca”, bo nie zasłużyli. No i wyszło na to, że i cook zostanie ukarany za ten słupek i zrobi kolację w messie. Tu mała dygresja na temat przywiezionych, robionych przeze mnie konserw. Sos Bolognese – wyszedł rewelacyjnie, Strogonow też. Jedynie chyba gulasz angielski jakiś za mało doprawiony – trochę gorzej smakuje.
07.05.- piątek
Godzina 7,30 – Hen na pokładzie wierci otwory w opornym słupku, żeby śrubą M10 przykręcić dźwignie zrobione ze zdemontowanych słupków. Dzisiaj musi się udać!
8,30 – Hurraaaa!!! Ostatni słupek wyrwany!
16,30 – wszystkie relingi na miejscu zmontowane na sucho, obklejone taśmą i przygotowane do montowania na stałe z klejem. Tylko że….przedwczoraj klej nieopatrznie pozostawiony na słońcu wybuchł. 60 zł wyrzucone i trzeba będzie kupić nowy. Pogoda dziś nie sprzyjała. Słonko za chmurami i okropne wiatrzysko. W nocy zapowiadają deszcz.
08.05. – sobota
W nocy wiało, bujało i trochę padało.
Prawie cała noc bezsenna. Ból kręgosłupa i bioder mocno dawał się we znaki. Nie mogłam znaleźć wygodnej pozycji. O 6,00 Pirat koniecznie chciał wyjść. Prosiłam, namawiałam – zesikaj się na pieluchę. Uparł się, że spacer i już!
Po śniadaniu panowie pojechali po Paracetamol dla mnie. Musieli poszukać apteki, bo tutaj nie sprzedaje się w sklepach spożywczych żadnych farmaceutyków. Kupili też klej i zabrali się dziarsko za relingi. Słonko już zaczęło prażyć.
Podczas nieobecności panów złapałam krótką drzemkę a potem zabrałam się za obiad. Żur z białą kiełbasą przywieziony w słoikach z domu. Kiełbasa też własnej roboty. Żur konsystencji budyniu – koncentrat do rozcieńczania. No i … – zabrakło wody w kranach. Trzeba nalać do zbiorników.
Jakoś podejrzanie szybko ta woda znika. Pewnie robimy coś nie tak i nie napełniamy wszystkich, bo niemożliwe żeby 450 litrów zużyć we trzy osoby w kilka dni. Dobrałam się do instrukcji –niestety po angielsku. Okazało się, że napełniamy tylko jeden zbiornik. Chyba po powrocie do domu będę po trochu tłumaczyć tę instrukcję, ale z moją znajomością angielskiego może mi to zająć duuuużo czasu.
Godzina 16,00 – RELINGI SKOŃCZONE. Panowie sprzątają narzędzia z pokładu. A ja po obiedzie tylko pozmywałam i tak mnie zmogło, że zasnęłam w messie. Wyrzuty sumienia kazały mi się zerwać i choć podłogi odkurzyć. Jak się tak zastanowić, skoro mam wyrzuty sumienia to chyba i coś takiego jak sumienie posiadam, bo co by wyrzucało? Hm….
Może wreszcie pójdziemy do „Rebaca” ?
Godzina 18,00 – udało mi się wyciągnąć męskie towarzystwo na świętowanie zakończenia relingowych koszmarów. Panowie zamówili spaghetti vongole , a ja rekina. Już we wrześniu próbowałam w sosie musztardowym. Tym razem zamówiłam w panierce.
O matuś! Jakie to wszystko było pyszne! Obżarci i opici wróciliśmy na łajbę. Jeszcze trochę gawędzenia przy Karlovačko i spanko.
09.05. – niedziela
Psisko o 6,00 zrobiło alarm, że koniecznie chce wyjść. Tragedia! Ja obolała, Hen nie wyjdzie, Jurek śpi jak zabity. Muszę ja. Tak szybko jak tylko się dało, wciągnęłam spodnie, narzuciłam polar bo ranki są zimne i wyruszyłam z Piratem na zwiedzanie donic. (o co chodzi z donicami opisałam w osobnym rozdziale „Pieseł w podróży”).
Po powrocie z obchodu kawa i powolny powrót duszy do ciała. Coraz częściej mam wrażenie, że jesteśmy dwie i nie zawsze razem. A właściwie bardziej jakby osobno.
Po śniadaniu (jajecznica ze szczypiorkiem i papryką + sałatka z pomidorów) panowie zabrali się za montowanie słupków rusztowania pod panele słoneczne.
Jest 9,30 a słonko już nieźle „daje czadu”.
11,30 – jeden słupek na miejscu ale jeszcze odciąg trzeba zrobić i wykombinować gdzie go przykręcić.
Takie to są utrudnienia, gdy łódkę od domu dzieli 1500 km i nie można nic przymierzyć.
Panowie prażą się na słońcu a ja grzeję w kambuzie przy garach robiąc obiad. Dziś otworzyłam zakupione w sklepie konserwy „kurczak w sosie pomidorowym. Przyznaję kurczak jest, ale sos…? Ani to sos ani pomidorowy. W smaku przypomina potrawki dla niemowląt a wygląda jak woda po myciu garnka po mojej zupie pomidorowej. Więc do dzieła she cook! Zrób coś z prawie niczego. Czosnek, dymka, papryka świeża, koncentrat pomidorowy papryka w proszku słodka i ostra – i jest sos jak się patrzy! No i smakuje! Z domu przywieźliśmy w słoikach świeżo ukiszoną kapustę własnej roboty. Zostało jeszcze pół słoika – dziś zjemy.
Godzina 16,00 słupki ustawione.
W planie był wyjazd do Tisny po mašlice (oliwę) do dziadków, u których kupowaliśmy we wrześniu. Wtedy wyglądało to tak:
Przy budynku pod dachem wiaty rozstawiony duży stół. Na stole butelki z oliwą i słoiki z miodem. Wokół stosy plastikowych butelek po wodzie mineralnej, winie itp. Za stołem siedzi starszy pan, a właściwie trudno powiedzieć, że siedzi za stołem, bo raczej zwisa nad nim i co chwila z ogromnym wysiłkiem podnosi do ust szklaneczkę z wiśniówką. Z jeszcze większym wysiłkiem podniósł na chwilę powieki żeby na nas spojrzeć. Czy widział? –raczej chyba nie. Drugi z panów bardzo chudy i wysoki obsługuje klientów bujając się dziwnie. Nie wiem czy to z powodu bardzo smukłej sylwetki i wiatru, czy wypitego trunku. Próbowaliśmy tam kilku różnych rzeczy: oliwy i miodu, które stały na stole oraz trunków przynoszonych z zaplecza. Nakupiliśmy wszelakiego dobra, a przede wszystkim pysznej oliwy na zapas do domu.
Teraz spotkała nas niespodzianka. Dziadków nie widać. Stół sprzątnięty tylko reszta otoczenia bez zmian. Wyszła jakaś kobieta. Nic się do nas nie odezwała tylko przez drzwi w kierunku domu coś krzyknęła (chyba imię gospodarza). Czekamy długo… nic się nie dzieje. Pojawia się znów kobieta, więc pytam czy gospodarz jest i czy przyjdzie. Na to ona gestem i dziwnym dźwiękiem pokazała, że jest głuchoniema. Trzeba było zrezygnować. Postanowiłam popytać gdzie można kupić oliwę. Jakaś miła pani pokazała gdzie po sąsiedzku mašlice mają. Tam sympatyczny człowiek przyniósł na spróbowanie no i niestety z przykrością musiałam odmówić. Zapach ładny ale smak gorzkawy. Gospodarz sam przyznał, że gorzkawa bo z bardzo młodych oliwek. Powiedział gdzie jest mała profesjonalna tłocznia i jutro tam pojedziemy.
Po drodze do mariny ostatnie zakupy na drogę do domu.
Jest 19,45. Zrobiłam kolację a panowie poszli umyć ramę na panele słoneczne żeby jutro nie upaprać się przy montażu. Rama jadąc na wierzchu przyczepy, mimo deszczu, zebrała wszystkie międzynarodowe brudy.
10.05. – poniedziałek
Ostatni dzień pobytu. Jak zwykle trudny początek. Zwiedzanie z piesiem donic, potem kawa i powolne połączenie duszy z ciałem.
O 8,00 zostałam oddelegowana do kontaktów z tubylcami – czyli do chłopaków z serwisu żeby poprosić o pomoc przy przeniesieniu ramy i zamontowaniu jej na słupkach.
Bez problemu udało się dogadać. Trzeba było tylko poczekać aż skończą kawę.
Hen cały w nerwach, okazało się, że niepotrzebnie, bo faceci w 10 minut wtargali ramę na górę i położyli na słupkach. Śmieli się, że będzie to super sex-platforma. Młodym południowcom chyba nawet biała kartka papieru kojarzy się z seksem. Wcześniej żartowali na temat usuwania słupków, że kolega Jurek nałykał się viagry i wszystkie wyrwał.
Powoli w bólach ogarniam pakowanie na drogę do domu. Poza tym postanowiłam z reszty ziemniaków zrobić placki na obiad. Chyba mi odbiło!
Trochę nawalczyłam się z tymi plackami, bo patelnia lekka, kuchenka trochę skośna i żeby przewrócić placka na drugą stronę ganiałam i placka i patelnię po całej kuchence. Udało się.
Po obiedzie znów pojechaliśmy do Tisno po oliwę. Olejarnia była zamknięta ale u dziadków była młoda dziewczyna, z którą można było się dogadać. Kupiłam 6 litrów oliwy – obdzielę rodzinę. A Jurek po degustacji śliwowicy stwierdził, że bierze dwie flaszki.
Po powrocie panowie montują solary. Całą konstrukcję i prace przy panelach z ciekawością obserwuje sąsiad z Niemiec. Nawet oferował pomoc, ale… chyba by tylko przeszkadzał, więc grzecznie podziękowaliśmy.
Jest 15,50 panowie dokręcają solary a ja szykuję prowiant na drogę i pakuję siebie i Pirata. W skrytości duszy mam nadzieję, że znów pójdziemy do „Rebaca”. Tym razem, to ja vongole!
Panowie skończyli montaż, HURRAAA!!! Niestety, na podłączenie kabelków i uruchomienie nie wystarczyło już czasu.
Jeszcze pakowanie, żeby jutro było mniej. Odpoczęli chwilę i poszliśmy. W knajpce „Rebac” tłum ludzi. Stoły poustawiane w długie ławy. Ludziska bawią się, śmieją. Covidy czeskie, słowackie, chorwackie mieszają się z niemieckimi a my donieśliśmy polskie.
Znalazł się stolik akurat dla nas. Na szczęście z normalnymi krzesłami a nie z ławkami bez oparcia. Można było poczekać na jedzonko. Ja zgodnie z planem zamówiłam spaghetti vongole a panowie półmisek ryb dla dwóch. Dostali półmisek ryb z półmiskiem ziemniaków z blitwą. Najedliśmy się jak bąki i trzeba było szybko wracać, bo jutro o 4,00 –tej pobudka.
11.05 – wtorek
„♫ śpiewamy bluesa o czwartej nad ranem..♫”. Jednak wcale nam nie do śpiewu. Szybka kawa, pakowanie reszty rzeczy, zwijanie kabla z nabrzeża, wyłączanie wszystkiego, zamykanie, składanie trapu i w drogę.
O tej porze porządni ludzie śpią, więc drogi puste i fajnie się jedzie. Tylko słonko nisko nad horyzontem świeci bezlitośnie po oczach. Przekraczanie granicy bezproblemowo. Przez Węgry i Słowację trochę pomyliliśmy drogi ale trudno – byle do Polski. Przed 20-tą przekraczamy granicę i o dziwo nikt nas nie sprawdza – super! Zaoszczędzimy na testach. Dzwonię do miłej pani, u której nocowaliśmy i okazuje się, że nie może nas przenocować, bo jutro jarmark w Jabłonce i pokoje zajęte. Miałam spisanych jeszcze kilka telefonów, ale nigdzie miejsca nie było. Postanowiliśmy zawrócić do zajazdu w Chyżnem. Bez problemu dostaliśmy dwa pokoje na parterze z tarasikami – świetne.
Popędziliśmy do baru, żeby coś zjeść. Bar czynny do 21,00 a my jesteśmy 10 minut przed zamknięciem. Miła obsługa poinformowała nas, że w związku z wirusem „dania tylko na wynos”. Znaczyło to, że dostaniemy je w opakowaniach jednorazowych w torbie papierowej. Dzięki takiemu „mądremu” zarządzeniu produkcja śmieci rośnie… ech…
Jedliśmy w ogródku przy barze; dobrze, że ciepły wieczór. Zamówiona kwaśnica była rewelacyjna. Po kolacji załatwiłam formalności hotelowe i dowiedziałam się, że w cenę mamy wliczone śniadanie, więc jest dobrze. Posiedzieliśmy jeszcze chwilkę na tarasie sącząc śliwowicę z Chorwacji a potem spanko.
12.05 – środa
Rano ~7,00 śniadanie: ser, wędlina, dżem, twarożek, pieczywo i do wyboru jedno z dań z karty – wzięliśmy jajecznicę.
Znów do samochodu i w drogę! Droga nie była łatwa. Dużo ciężarówek na trasie. Pod Krakowem korki, tłok. Do domu dojechaliśmy dopiero koło 15-tej ździebko ugotowani bo przed wyjazdem nie zdążyliśmy oczyścić klimatyzacji a słonko grzało mocno. Wiec tylko chwilowe otwieranie okien i wietrzenie wchodziło w grę.
W domu radość Pirata – kilkanaście okrążeń ogródka, obwąchiwanie i sprawdzanie czy nic się nie zmieniło. A zmieniło się bardzo, bo moje tulipany zasadzone jesienią rozkwitły wszystkimi kolorami i ogródek zrobił się piękny.
Kicia oczywiście zrobiła mi dziką awanturę, że zostawiłam ją na tak długo pod opieką innego ludzia. Nakrzyczała na mnie okropnie. Dobrze, że nie znam kociego języka, bo pewnie dowiedziałabym się o sobie wielu złych rzeczy. Na szczęście w łaskawości kociej dała się przeprosić.
I to by było na tyle. Załoga w komplecie czeka do następnego wyjazdu.