osobny rozdział – „Pieseł w podróży”
Bagaż pieseła:
Jedzenie suche, konserwy, miseczki, szczotki do czesania, szeleczki, obroża ( wyposażone w adresówki), smyczki, kapok, posłanie, kupozbieraczka z woreczkami i pieluchy. Te ostatnie do układania na podłodze, żeby w razie niemożności obsikania krzaczka na lądzie mógł zlać pieluchę. Na szczęście piesio ma jedno uniwersalne ubranko (eleganckie futerko) i nie potrzebuje nic na zmianę.
Pirat od szczeniaka przyzwyczajony do jazdy samochodem cieszy się, że będzie podróżował.
Zwiedzał już Wenecję (włącznie z pływaniem Vaporetto) i Toskanię – różne miasta i miasteczka. Wcześniej Półwysep Istria w Chorwacji. Można by powiedzieć ”z niejednego pieca chleb jadł” ale to raczej do psa nie pasuje. Powiedzmy więc: niejeden starożytny bruk obwąchał i obsikał i nie w jednej restauracji witano go miseczką wody.
Podróż będzie długa z nocowaniem, więc psie posłanko na tylnej kanapie obok mnie i sterty bagaży. Pirat od razu wie o co chodzi i lokuje się wygodnie, po czym zasypia i ma wszystko w głębokim poważaniu pod puszystym ogonkiem.
Na przystankach robi siku pod jakimś koszem na śmieci, a że pogoda brzydka z wielką chęcią wraca do samochodu kontynuować słodki sen.
Po dotarciu na nocleg Pirat najpierw warknął na psa właścicielki a potem łaskawie doszedł do wniosku, że mogą się zakumplować. Tym bardziej, że Topik poczęstował go kiełbaską i białym serkiem. Właściwie, to Pirat sam się poczęstował.
Kolejny długi dzień podróży nudny, szary i ponury, więc przespany. Piesio tylko przewracał się z boku na bok.
Było już ciemno, gdy dotarliśmy do mariny. Piracisko poznaje z nosem przy ziemi nowy teren. Co chwila podnosi nochalka, by wciągnąć zapach morza. Potem wejście po nieznanym trapie na nieznany pokład. Nieprzemyślany krok i pieseł wpasował się między koło sterowe a siedzenie sternika. Trzeba było zestresowanego biedaka wydostać. Do messy schody nie do pokonania dla malucha. Trzeba znieść. Posłanko położyłam w kabinie dziobowej i natychmiast tam znalazł się pies. Poczuł się bezpieczny i nie chciał wychodzić.
Następnego dnia w miarę opanowaliśmy wynoszenie psa na pokład, a on sam rozwiązał problem wychodzenia po trapie na keję. Pod koniec pobytu sam (tylko asekurowany) zaczął schodzić po tych koszmarnych schodach zgodnie z moimi podpowiedziami: „przednie łapki, dupka w bok” itd..
W marinie jest dużo nawierzchni betonowej i utwardzonego żwiru. Tak być musi z powodu zimowania jachtów na lądzie, parkingu, dojazdu dla podnośników itp. Dla ozdoby poustawiano donice z roślinnością. Ale raj dla czterołapnego! Każdą donicę obejść wkoło, obwąchać, wybrać tę najlepszą żeby móc ja zaznaczyć swoim zapachem. Każdego dnia więcej oznaczonych, a tyle jeszcze zostało!
Kolejnym tematem, który przy posiadaniu kochanego czworonoga jest bardzo ważny, to kupa.
Piesio chodzi na smyczy, więc nie może sobie swobodnie poszukać ustronnego miejsca. No więc chodzimy… chodzimy i chodzimy (a ja właśnie z tym mam kłopot bo boli). Nagle smyczka się napręża, piesio zostaje garbaty z tyłu i błagalnie patrzy w oczy prosząc – „tylko nie przerywaj!”
Potem kupozbieraczka (genialne urządzenie), sprzątanie i szukanie kosza żeby się pozbyć tego „prezenciku”. Czasami wyręczał mnie z chodzenia na spacerki kolega Jurek, który został przezwany „wujkiem Józkiem”. Dzielnie maszerował ze smyczką i psem na jej końcu w jednej ręce a z kupozbieraczką w drugiej. Jednego razu nieudolne zbieranie prezencików zakończyło się myciem betonu, bo się jakoś rozmazało. Potem „wujek Józek” zachwycał się każdą twardą, łatwą do zebrania kupą. Jak to łatwo człowieka zadowolić!