Jedziemy posłuchać szumu morza.

10.04.2022. niedziela

Pobudka o 5,30 żeby spokojnie napić się kawy i dopakować to, co jeszcze nie spakowane. Kanapki na drogę zrobione poprzedniego wieczora, więc bez pośpiechu. Jak tylko ustawiłam na tylnym siedzeniu torbę podróżną Pirata, pieseł natychmiast się w niej znalazł, żeby broń boże o nim nie zapomnieć. Reszta bagaży pakowana drugimi drzwiami, bo torby Pirackiej już ruszyć się nie da.

Już mogę jechać

Wyjazd około 7,15. Nie mamy zamiaru się spieszyć, bo zabukowany nocleg na Węgrzech w znanym już przez nas Mosonmagyarovar ale tym razem w prywatnym apartamenciku.

Niedziela, więc drogi luźne. Pogoda – trochę słońca, trochę deszczu, ale podmuchy wiatru mocne cały czas. Hen musi mocno trzymać kierownicę, bo targa samochodem.

Jak widać na zdjęciu mam osobistego szofera w białych rękawiczkach. Poprzedni właściciel samochodu czymś wypastował kierownicę żeby się pięknie błyszczała i całe to mazidło zostaje na dłoniach – stąd szykowne białe rękawiczki. 

Jedzie się …

Spokojnie jadąc, robiąc przystanki dojechaliśmy na nocleg około 16,00. Pan gospodarz, bardzo miły, opowiadał co, gdzie jest i jak co włączyć. Niestety mówił albo po węgiersku albo po niemiecku, a ja w tych językach całkiem nie „kumata”. Gadał więc do telefonu i włączał tłumacza na polski. Trochę śmieszne było to tłumaczenie ale grunt, że zrozumiałam, co gospodarz chce przekazać.

Apartamencik prosto i funkcjonalnie urządzony, czyściutki, wyposażony we wszystko, co potrzeba.

Pańcia, wzięłaś moją puszeczkę z samochodu?
Tu będę spał.

Teren ogrodzony, duży trawnik, poszłam więc z piesiem pograć w piłeczkę, żeby się trochę poruszał po wielu godzinach jazdy. Ale się wybiegał!  Odpuścił dopiero wtedy, jak ozorek już prawie przydeptywał łapkami. Hen włączył TV – ha ha wiadomości po węgiersku – rewelacja. ~20,00 już spałam jak zabita.

11.04. – poniedziałek

Dzień zaczął się kiepsko. Wczesnym rankiem (jeszcze było ciemno) poszłam do łazienki i niechcący strąciłam z umywalki pojemnik z mydłem w płynie – roztrzaskał się na podłodze w drobny mak. Zostawiłam potem kartkę z przeprosinami i 3000 forintów na nowy pojemniczek.

Rano kawa i pakowanie.  Zrobiłam kawę do termosu na drogę ale… nie mam pojęcia jak, termos wysunął się z torby i roztrzaskał  tuż przy samochodzie. Czarna rozpacz – pozbieranie tych szkiełek z kratki betonowej zasypanej żwirem i trawnika – zadanie dla Kopciuszka.

Aż zaczęłam się bać co będzie dalej. Powinnam zaszyć się gdzieś w kącie i przeczekać dzień żeby znów czegoś nie zbroić. Na szczęście w drodze nie miałam okazji narozrabiać.

Pięknie się jedzie.
Pojawiły się góry – uwielbiam taki widok.
Wysoko w górach jeszcze sporo śniegu.
Tunel długości 5681 m. Wcześniej był jeden o około 200 m dłuższy.
Chorwacka autostrada.
Wreszcie widać wodę.

Przed Murterem, w przydrożnej budce kupiliśmy marmelada od smokva (marmoladę z fig), med od kadulje (miód szałwiowy) i tutejsze trunki: votka od šljiva (śliwówkę) i  votka od trešnje (wiśniówkę).  Pani zapakowała nam to do samochodu, bo ja bałam się, że znów coś potłukę.

Wjazd do miasteczka Tisno.
Przejazd mostem na wyspę Murter.

Do mariny dotarliśmy ~16,00. Miły sąsiad Czech pomógł nam położyć trap, a to było moim zmartwieniem, czy trafi się ktoś do pomocy. Potem, jak zwykle, poszukiwanie wózka do transportu bagażu. Znalazłam tylko dwukołową platformę. O zgrozo! Przeciągnięcie tego draństwa do łajby wycisnęło ze mnie ostatnie poty. Uchwyt można było podnieść tylko na parę centymetrów, bo inaczej przednia podpórka zawadzała o beton. Kto tak wymyślił?! Zrobiłam tylko jeden kurs, bo życie mi jeszcze miłe, a przecież trzeba tego klamota jeszcze odprowadzić na miejsce. Pozostałe bagaże poczekają do jutra. Jeszcze tylko podłączenie prądu, poutykanie w lodówce tego, co w lodówce być musi i prawie święto.

Wieczór zrobił się chłodny, – nawet bardzo chłodny. Cubalibre ,  piecyk i damy radę. Opatuliłam się dwiema kołderkami, założyłam ciepłe skarpety i… odleciałam. Marzyło mi się, że łajba trochę pobuja do snu, ale nie chciało bujać.

Obserwacja z podróży

Po przejechaniu przez kilka krajów mam takie spostrzeżenie:

To, co w Polsce nazywa się MOP – tylko dla wtajemniczonych zrozumiały skrót nazwy – Miejsce Odpoczynku Podróżnych, na Słowacji jest Odpočivadlo czyż nie pięknie, krótko i zrozumiale?

Na Węgrzech nie ma to swojej nazwy – jest znak parkingu „P” i tyle… Może i lepiej, bo i tak nikt nie byłby w stanie zapamiętać węgierskiej nazwy. A może ma to jakąś nazwę, tylko ja nie wiedziałam, że to właśnie nazwa. W Chorwacji jest to Odmorište. Czyli jak Cię już sen za kierownicą morzy, możesz się odmorzyć  – dla mnie super!

Nie wiem jak jest w Słowenii, bo kilkanaście kilometrów tego kraju pokonujemy bocznymi drogami.   

12.04. – wtorek

Pobudka. Pieseł chce na spacer. Znów próbuję przekonać  go żeby zesikał pieluchę, ale nic z tego. Zwiedzanie dawno nie widzianych donic ciekawsze. Wczoraj chodził grzecznie bez smyczki, więc i dziś idziemy osobno. Przypominam mu tylko, żeby poczekał, bo ja tak szybko nie biegam i czeka. Po załatwieniu potrzeb wszelakich wracamy na łódkę. Piesio idzie za mną pukając mnie noskiem w łydkę co parę kroków. To chyba znaki, żebym wiedziała, że się nie zgubił.

Trap zmienił swoje położenie, bo poziom wody sporo niższy, ale na komendę: „na pokład!” psina wskakuje dziarsko do kokpitu. Teraz mogę zająć się sobą. Zaparzyć w nowej kawiarce pyszną kawkę i spokojnie się nią delektować. Ranek zimny, rześki ale słonko już zaczyna ładnie grzać  tylko podmuchy zimnego wiatru psują wszystko.

Plany „urlopowe” na dziś to: posprzątać artykuły spożywcze, poukładać konserwy, słoiki i opisać co, gdzie i ile. Okazało się, że z przeciekającego okienka mokro jest i na półce i w szafce. Trzeba wszystko wyjąć, wytrzeć i ułożyć na nowo.

Będzie co robić, nudy z pewnością nie będzie.

 No to pierwszy dzień urlopu zaplanowany – tzw. wypoczynek aktywny.  Poza tym zwieźliśmy z samochodu resztę rzeczy przywiezionych z domu. Hen do swojego elektrycznego skuterka przyczepił dwukółkę i zapakował na nią kartony  a ja dorwałam wózek taki jak w sklepach i też zapakowałam po brzegi towarem o nieregularnych kształtach. Potem rozładunek.

Szybko zrobił się wieczór, a porządku nie ma. No cóż… jutro też jest dzień. Hen uruchomił TV – niestety tylko programy chorwackie. Żebym ja cokolwiek rozumiała hm…..

13.04. – środa

Nocka jakaś kiepska.

Plan na dziś – zainstalować dodatkową butlę z gazem, bo te chorwackie małe i w dodatku trzeba umawiać się z marinero żeby zabrał, nabił gazem, przyniósł i zgarnął za tę usługę jakąś kosmiczną sumę. A usługa nie jest już natychmiast. Od gazu musi być fachowiec – trzeba poczekać czasem i dwa, trzy dni.

Po porannym spacerku i kawie jedziemy po zakupy. Tym razem Pirat się nie popisał. Zobaczył innego psa pobiegł zaprzyjaźnić się.  Wołałam, ale mój grzeczny piesio ogłuchł i zniknął gdzieś z nowym kolegą wśród poustawianych na brzegu jachtów. Znalazł się po dłuższej chwili bardzo z siebie zadowolony i zdziwiony czemu jestem zła.

Po powrocie z zakupów zabieramy się za instalowanie uchwytu na butlę. Hen przyszykował wszystkie narzędzia poukrywane w schowkach w kambuzie. Podawał mi je na górę do kokpitu, a ja je układałam gdzie się dało. Potem z bakisty rufowej wyciągał wszystkie skarby: liny, wiosła itp. Żeby zrobić miejsce na siebie. A ja znów odbierałam i układałam gdzie się dało no i trudno było zrobić krok żeby w coś nie wdepnąć. Następnie Hen sam się wcisnął do tej ciasnej nory aby zamontować trójnik, jakieś rurki  no i wspomniany uchwyt (zrobiony w domu). Z przerażeniem patrzyłam na to wszystko i myślałam tylko o tym, żeby dał radę wyjść i aby nie trzeba było szukać ratunku i wyciągać zaklinowanego w schowku kapitana.  

Jakoś się wpasował, ale czy wyjdzie?
Bary za szerokie i trzeba wypełzać po kawałku.
Już prawie sukces ale…. po minie widać, że nie jest łatwo.

Ja byłam od podawania narzędzi. „Ucz się Aniu ucz, bo inaczej to całe życie będziesz narzędzia podawać!” – przypomniał mi się dowcip o hydrauliku, który nurkuje w szambie i przepycha rurę kanalizacyjną a uczeń podaje mu narzędzia. Zdecydowanie wolałam być w roli ucznia.

Po wielu trudach udało się wszystko zamontować. Na nowo ułożyć szpargały w bakiście a narzędzia znieść na dół. Chciałam zabrać się za gotowanie obiadu a tu… kuchenka nie działa!  Gazu nie ma! A niech to…!

Hen zabrał się za sprawdzanie kuchenki, ja biegałam w górę i na dół zakręcić lub odkręcić zawór na butli. Twierdziłam, że musi być jeszcze jeden zawór gazu tylko gdzie? Po tym jak już kuchenka była zdemontowana i Hen zabierał się za rozkręcanie mebli znaleźliśmy zakręcony zawór w schowku pod kuchenką. Resztką sił upichciłam obiad, którego główną atrakcją były młode chorwackie krumpir (ziemniaki) – pyszota!

Po obiedzie oboje padliśmy jak muchy po muchozolu. Dopiero po drzemce zrobiłam kawę i poszłam odcedzić piesia. Resztę dnia postanowiłam przeznaczyć na robienie NIC.  A Hen jest okropny! Już zdemontował cieknące okienko. Rozłożył się z warsztatem na stole.  

Czyści ze starej uszczelki i starych warstw kleju i przykleja nową uszczelkę – to pracoholik! Ja mam dość na dziś „urlopowania”. Naskakałam się jak małpa podając narzędzia a teraz cały człowiek mnie boli. Poza tym, słonko prażyło, wiaterek dmuchał i wcale nie poczułam, że ramiona i kark mi się upiekły. Hen spryskał mnie pianką z Panthenolu. Wyglądam jak topniejący bałwan. Siedzę i czekam aż się wchłonie. Koniec dnia!

14.04. – czwartek

W nocy miałam „dokuczajki” : ból biodra (tego jeszcze nie naprawionego), ból przypalonych ramion, i przeraźliwe zimno (wstawałam włączyć piecyk). O 6,15 pobudka w postaci uszatego stwora przebierającego łapkami. Szybkie ubieranie – nawrzucałam na siebie kilka warstw ubrań i w drogę. Pieseł już nie dobiegł do donic tylko podsikał słupek z gniazdkami elektrycznymi i kranami z wodą. Dalszy spacer dla innych potrzeb i tak musiał być.  Po powrocie kawa. Oj jak to dobrze, że Hen kupił kawiarkę elektryczną i nie musimy pić ani rozpuszczalnej ani „ farfoclówy”. To sama przyjemność. Wspomnieć jeszcze chciałabym, że kawę słodzimy miodem, a zakupiony tu miód szałwiowy, ciemny o bardzo intensywnym smaku jest rewelacyjny. Jeśli ktoś będzie miał okazję namawiam do spróbowania.

Hen obiecał, że dziś nic nie będę robić – mam odpoczywać. Sam zabrał się za instalowanie falownika (takie coś co zamienia prąd z akumulatorów 12V na 230 V) Będzie można zrobić dobrą kawę i na kotwicowisku.

Jak tu odpoczywać? Gdzie nie spojrzę jakieś klamoty i ogólny bałagan. Zamknąć oczy i nie patrzeć?

Hen właśnie rozkręca meble, żeby dostać się do kabelków.

Nie dałam rady siedzieć z zamkniętymi oczami – wypucowałam łazienkę. I żeby nie skisnąć z nudów odpaliłam kapitańskiego laptopa i przepisałam, pisanego ręcznie w zeszycie, tegoż właśnie bloga.

Hen porobił końcówki do przedłużaczy i porozkręcał meble w nawigacyjnej i rufowej żeby przeciągnąć jakieś kabelki. Nawet obiadu nie było gdzie postawić bo całe sterty szpargałów na stole.

Ale jest kolejny sukces! Lałam wiadrem wodę na okienko z nową uszczelką – nie cieknie! Firmowa uszczelka do jednego okna kosztowała ponad 300 zł, a Hen kupił uszczelki do wszystkich ośmiu okienek za 20 zł. Drobna różnica.

Taka broda (to czarne) wyrosła przez zimę obijaczowi na sąsiednim jachcie.
A tak wygląda nieużywana przez zimę linka od muringu.

Zbliża się koniec dnia (jak ten czas szybko pędzi). Zostawiamy bałagan na jutro. Przy chorwackich wiadomościach i jakimś teleturnieju, w którym kompletnie nie wiemy o co chodzi morzy nas sen. Dopiero 20,00 a my padamy. Dobranoc.

15.04. – piątek

Noc całkiem fajnie przespana, tylko sen jeden jakiś koszmarny. Rano dwa szybkie łyki kawy i spacer.

Przyjechał sąsiad Niemiec z Rosenhaimu z rodziną. Oczywiście musieli  przywitać się z Piratem a jemu radość  o mało dupki  nie ukręciła. Hen dalej dłubie przy montażu falownika. Meble porozkręcane. Kanapy zawalone narzędziami. Ja czekam z gotowym śniadaniem. Z nudów pokroiłam w drobniutką kosteczkę (~3x3mm), pomidora, ogórka i cebulę – sałatka do kanapek.

Hen to narzędzie wielofunkcyjne.
W dodatku potrafi pracować w każdej pozycji.
Ja myślałam, że Hen już sprząta a tu proszę … no coments

Po obiadku – (tym razem zupa krewetkowa z torebki – sama chemia, sam smak) pojechaliśmy po zakupy do Tisno do „dziada”. Przepraszam tego Pana za nazwanie go dziadem, ale zostało pierwsze wrażenie, a już i znajomi przechwycili nazwę „u dziada”.

Jedziemy do Tisno

  Zakupione zostało 12 litrów wszelakiego dobra w postaci napitków i oliwy dla nas i znajomych. Ponieważ „dziad” nie miał  med od badema (migdałowego miodu) pojechaliśmy dalej do Pani, u której robiliśmy zakupy pierwszego dnia.

Tutaj kupuje się pyszny miodek.

Kupiłam też owczy ser w jakiejś zalewie – dowiemy się w domu. W drodze powrotnej kilka zdjęć z Betiny, która ma piękną, zadbaną plażę miejską.

 Potem zakupy w Tommy: mleko, sól, kefir, szczypiorek i coca cola. Chciałam jeszcze raz pojechać do rynku, bo przystroili go malowanymi  jajami. Zrobiłam kilka zdjęć, ale bez wysiadania z samochodu, bo tam z parkowaniem kłopot, a chodzić już nie bardzo mi się chciało.

 Gdy wróciliśmy, nasze miejsce na parkingu było już zajęte. Trzeba było zaparkować sporo dalej. Zostałam przy samochodzie poukładać towar, który i tak pojedzie do Polski a Hen potupał po skuterek, żeby nim przewieźć torbę z zakupami. Przed zakupami zrobił skuterkiem kurs do śmietnika z pełnym workiem. Bardzo potrzebne to jeździdełko.

Jeździdełko kapitana
Przynajmniej pieseł odpoczywa.
Oj Pańcio, nie denerwuj psa, bo Cię dziabnie.
Fotogeniczny uśmiech.

Po powrocie siły starczyło tylko na drinka, pogaduchy i kolację – makaron z sosem bolognese robionym w domu.

Język chorwacki jest bardzo dziwny – dowiedzieliśmy się, że ponton to gumenjak – i to mi się akurat podoba, figi to smokve,  a z TV wyłapaliśmy, że aktorka to glumnica a muzyka – glazba . Straszne! Glumnicą to ja bym nie chciała być nawet sławną. A tak w ogóle, ponieważ zbliżają się Święta Wielkanocne życzę wszystkim Sretan Uskrs. Przynajmniej jaja są jaja.

16.04.-sobota

O  godz. 4,20  włączałam piecyk, bo pod dwiema kołdrami było zimno. Zaczęło bujać, więc usnęłam na nowo bez problemu. Rano liny zaczęły hałasować – tłuką się o maszt. Z lądu zeszła bora. Porywy wiatru bardzo silne. Na spacer wyszłam w bluzie z kapturem, ale już pierwszy podmuch kaptur  z głowy zdjął. Pieseł kombinował z sikaniem. Chował się cwaniak na zawietrzną za donice, żeby móc ustać na trzech łapkach.  

Tak wygląda fryzura „bora” – chyba zbyt ekstrawagancka.

Hen zabrał się za naprawę lampki w kabinie piętrowej a ja planuję od czego zacząć porządki.

Godzina 10,25 – jeszcze porządków nie zaczęłam, bo mój kochany pracuś naprawił lampkę i zabrał się za wycinanie dziury w podłodze schowka pod kanapą żeby powiększyć przestrzeń składowania dóbr wszelakich.

Jedyne, co mogłam zrobić, to pomierzyć  i narysować przyrządy nawigacyjne w kokpicie. Trzeba w domu uszyć na nie pokrowiec, bo jedno zamknięcie już się zgubiło i niewiele brakowało a drugie też wylądowało by za burtą. Są to takie nakładane, plastikowe „kapsle” – osłonki, których nie ma gdzie odłożyć w czasie pływania. Gubią się, a kupić nigdzie nie można. Będzie więc pokrowiec na gumy i rzepy.

 Kolejna sprawa – koniecznie trzeba kupić porządną tarkę jarzynową, bo tutejszą już połamałam – taka jestem zdolna.

Wiatr duje coraz bardziej. Pomimo, że jesteśmy w porcie buja łódeczką, więc przy pracy dodatkowe atrakcje.  Zaraz zabiorę się za obiad – fajnie będzie. Tłuczenie fałów i czegoś jeszcze o maszt stało się nieznośne. W kambuzie słychać to jeszcze głośniej niż na zewnątrz. Bo maszt działa jak pudło rezonansowe. Poszłam na zwiady co tak tłucze. Znalazłam ! Stalowa kausza na jednej z linek tak bębniła. Odciągnęłam tę linę i przywiązałam do wanty uffff…. Trochę ciszej. Jeszcze pukają fały, ale jest to już mniej drażniący dźwięk.

Sporo tych linek.

Nauki chorwackiego ciąg dalszy: czosnek – češnjak, szczypior  – vlasac,  cebula – luk, ogórek – krastavac,  pomidor – rajčica, natka pietruszki – peršin.

Czy jest? – Je tamo? Czy są? – Su tamo?  Czy są jakieś…- Ima li kakvih…  

Chyba suahili łatwiej byłoby się nauczyć, a Chorwaci to podobno Słowianie.

Wiatr jeszcze mocniejszy. Hen zakończył na dziś działalność w kambuzie i wylazł do kokpitu. Poszliśmy na pokład odciągnąć od masztu i salingów tłukące o nie fały. Ale zrobiło się cicho… Słychać tylko gwizd, wycie wiatru i linki sąsiadów, ale to da się wytrzymać.  

Po zimie tyle zostało z banderki chorwackiej. 2/3 gdzieś się podziało.

Musiałam jeszcze zrobić spacer i naprawdę miałam stracha, bo podmuchy wiatru coraz mocniejsze. Przewiało mnie do kości. Hen na wszelki wypadek złożył trap, bo wiatr majta łódką mocno i jest obawa, żeby trap nie wylądował w wodzie.

Włączyliśmy piecyk i siedzimy w kambuzie. Kolacja, drink i szybko spać – wyprostować stare kości.

17.04 – niedziela

Bora szaleje! Vjetar huči, zavija!  Bujanie w nocy mi nie przeszkadza ale czemu do tego wrażenie jakby łódka po bruku była ciągnięta?!  W takich warunkach sen raczej mocno utrudniony.

Nie chciałam rano wychodzić bo podmuchy wiatru ~75km/h. Ale pieseł nie chce na pieluchę załatwić swoich potrzeb i widać, że cierpi. Hen namawia mnie żebym jednak poszła i spuszcza trap.

Nie będę opisywać zejścia po trapie, spaceru i powrotu – to było ekstremalne przeżycie.

Jutro mamy pakować bagaże – jak pogoda się nie poprawi będzie bardzo trudno. Nie wiem jak to zrobimy. 

Ja chciałam słuchać szumu morza a nie wycia wiatru!

Warunki nie sprzyjają, ale trzeba trochę ogarnąć. Umyłam drugą łazienkę, bo to pomieszczenie tak małe, że oparta o ścianę sięgnęłam wszędzie.

Mamy nauczkę na przyszłość. To, co w sklepach kupujemy zrobione ze stali nierdzewnej jest g…o warte – rdzewieje. Szczotki do kibelków prezentowały się elegancko przez jeden sezon. Teraz trzeba je wyrzucić, bo zostawiają po sobie rdzawy ślad, którego nie można domyć. Trzeba kupić plastik.

Potem przeprowadzaliśmy kapitana (jego ciuchy) z „szafy” czyli kabiny piętrowej do dziobowej, bo tam będzie mieszkał przy następnym pobycie. O matko!!! Ale nagromadził ubrań! Przy każdym wyjeździe coś zabierał, a ja w domu widziałam, że ma jakoś mało i chciałam dokupić.

Wiatr nie ma zamiaru się uspokajać. Może jutro zelżeje, bo jeśli nie, to pakowanie będzie tragiczne. Wykupione są winiety dziesięciodniowe i szkoda byłoby przez jednodniowe opóźnienie kupować kolejne.

Jeszcze takich świąt nie miałam – na obiad młode ziemniaczki z kotletem z sera camembert i szczypiorkiem plus  tekuci jogurt do picia – pyszota!

Prędkość wiatru:

1 kn (knot) –  to samo co 1 w. (węzeł) czyli  1 Nm/h mila morska na godzinę. Mila morska to 1852 m.

Wiatr teraz wieje z prędkością 24 kn, w porywach 36 kn. To znaczy, że cały czas dmucha 44,5km/h a w porywach 66,5 km/h. co jest „8” wg skali Beauforta. 

Po obiedzie drzemka a więc święta śpiąco, leżąco sztormowe.

Niestety pod wieczór trzeba było jeszcze raz zmobilizować się i wyjść na spacer. Piesio przy dmuchającym w dupkę wietrze wygląda jak rozłożony spadochronik.  Niestety, nie w głowie było mi fotograficzne dokumentowanie.

Hen był w kokpicie – czekał na nasz powrót, żeby złożyć trap. Mimo wiatru – zrobiliśmy miejsce w jednej z bakist, żeby można było schować skuterek. Przedmuchani na wylot wróciliśmy do kambuza. Kolacja, piecyk, drink i spanie.

18.04  poniedziałek

Wiatr nadal dmucha mocno ale o wiele słabiej niż wczoraj. Dziś porywy mają taką siłę jak wczorajsze bezustanne dmuchanie. Jest o wiele lepiej i chyba bez problemów damy radę się spakować.

Po śniadaniu poszłam po wózek żeby przywieźć kamizelki ratunkowe, których jeszcze nie wyjęliśmy z samochodu. Nie obyło się bez przygód. Wzięłam duży, plastikowy wózek z myślą, że będzie lekki i bardziej pakowny. Okazało się, że ma jakieś koślawe kółko, więc poszłam sprawdzić drugi, metalowy, czy jest w lepszym stanie. W tym czasie wiatr dmuchnął mocno i zabrał ten pierwszy z moją kulą w środku. Pchał go w kierunku zaparkowanych samochodów i wody – o dziwo mimo swej koślawości wózek toczył się bardzo szybko. Urządziłam kuśtykający bieg, żeby go dopaść zanim uderzy w czyjś samochód, albo wyląduje w wodzie. Udało się w ostatniej chwili. Mam nadzieję, że nikt tego nie widział, bo wyglądałam jak kaczka na wyścigach.

 Odprowadziłam uciekiniera i dopiero trzeci z kolei wózek okazał się najmniej zdezelowany i ten wrócił ze mną na łajbę. Po chwili odsapki, Hen wywiózł skuterkiem śmieci, a potem zrobiliśmy jeszcze jeden kurs skuterkiem z doczepionym dwukołowym wózeczkiem na bagaże i moim, z trudem zdobytym, wypełnionym po brzegi. Spora część bagażu została wywieziona do samochodu. Po powrocie Hen złożył skuterek a jeden z czeskich sąsiadów wniósł nam go na pokład i zapakował do bakisty – super, że nie musieliśmy go sami pakować. Myślałam, że czeka mnie tylko jeden kurs z wózkiem, ale się przeliczyłam – musiałam dwa razy pojechać. Przynajmniej pogoda się poprawia: „wiatr się umilił na wietrzyk” (cytat z piosenki), słonko świeci i jest przyjemnie.

Planowaliśmy iść na kolację do „Rebaca” ale zbyt jesteśmy zmęczeni i nie chce nam się jeść.

Wieczorem w tv zobaczyliśmy, że w Zadarze i Šibeniku odbywały się festyny – tradycyjne wyroby, stroje ludowe, mnóstwo jedzenia – ogólna gościna i zabawa. Festyny te organizowane są nie tylko z powodu Świąt Wielkanocnych ale jest to również początek sezonu turystycznego. Gdybyśmy o tym wiedzieli, inaczej byśmy zaplanowali pobyt – może za rok?

Ostatni wieczór w marinie.
Dobranoc

19. 04. – wtorek

O godzinie 4,00 pobudka. Szybka kawa do wypicia na miejscu, kawa na drogę do butelek, ostatnie torby do spakowania. Potem odłączanie prądu, zamykanie łódki, wciąganie trapu i schodzenie po cudzym wąskim trapie – to jest dla kapitana wyczyn prawie cyrkowy.

Godzina 5,15 wyruszamy w drogę – jest jeszcze ciemno. Na szczęście nie pada deszcz, a takie były prognozy. Drogi puste, pięknie się jedzie. Dopiero koło Zagrzebia zaczęło padać i tak w deszczyku mniejszym, lub większym jedziemy przez Słowenię, Węgry i Słowację (w Słowacji trochę się wypogadza). Niedaleko granicy w Słowacji kupujemy owczy ser wędzony – podobny do naszych oscypków ale w kształcie okrągłej bułki, warkoczyki z sera wędzonego i biały ser podobny do naszego bunca. Oczywiście w potravinach zakup rumu tuzemskiego i beherowki, no bo jak bez tego?

O 15,00 przekraczamy naszą granicę i … zaczął się podróżny koszmar. Rozgrzebane drogi, zwężenia tras „szybkiego” ruchu – korki z tirów. Tragedia! Do domu docieramy po 21,00. Ponad 6 godzin jazdy. A tę drogę powinno się pokonać na spokojnie w 3,5 godziny. Obiecujemy sobie, że następnym razem będziemy gdzieś nocować po drodze.

A to tir, który specjalnie jedzie środkiem, żeby nie mogły go wyprzedzać samochody osobowe – inne tiry  jechały tak, by można je było wyprzedzić. No cóż, zawsze znajdzie się jakiś złośliwy matoł.

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *