Drugi urlop. A co? … nie wolno?! 23.08.-04.09.2021
Gdy Pan Kapitan był w Chorwacji ja całymi dniami przy komputerze goniłam, by pokończyć zaczęte projekty a jeszcze w międzyczasie zrobiłam projekt rozbiórki, który od dawna obiecywałam inwestorom. Wspólny wyjazd planowaliśmy na czwartek 26.08. bo w piątek mieli przyjechać goście w składzie: syn z synową i teściowie. Jak tylko okazało się, że ogarnęłam się z pracą, ogrodem (przy pomocy ogrodników) i domem (przy pomocy Pani Oksany) Hen wpadł na pomysł, że wyjechać możemy wcześniej. Może we środę?… A może we wtorek? Wreszcie stanęło na tym, że niedziela jest dobrym dniem na pakowanie i możemy jechać w poniedziałek.
23.08. – poniedziałek
Około godziny 7,30 wyjechaliśmy z domu. Nie było pośpiechu, bo nocleg zabukowany na Węgrzech niedaleko za granicą Słowacji. Nocleg w motelu Kis Duna … coś tam… coś tam, w miejscowości o nazwie nie do zapamiętania (Mosonmagyarovar). Kiedyś szukając noclegu na Węgrzech trafiłam na nazwę miejscowości łatwą do zapamiętania – Nagykutas. Ale nie było tam żadnego hotelu.
Tym razem chciałam koniecznie ominąć Piotrków Trybunalski z budującą się autostradą i wielokilometrową, świetną drogą z wkurzającym ograniczeniem prędkości do 70km/h.
Pojechaliśmy przez Radom, Kielce, potem na Katowice, Bielsko Białą do Zwardonia. Już koło Radomia zaczął padać deszcz. Raz większy, raz mniejszy, raz ulewa- to takie urozmaicenie.
W Węgierskiej Górce wstąpiliśmy na pychociowy żurek do restauracji przy hotelu Melaxa, gdzie nocowaliśmy poprzednio w drodze powrotnej.
W drodze cały czas miałam pod ręką aparat fotograficzny, bo Pirat grzecznie jechał z tyłu w swojej torbie podróżnej a nie na kolanach.
Zachowywałam się trochę jak Japończycy na wycieczce i napstrykałam mnóstwo zdjęć. Bo chmury były piękne, bo krajobraz itd. Mało będzie udanych, bo w czasie jazdy i przez szybę, ale coś się wybierze.
Już o 18,00 byliśmy w motelu. Nie będę powtarzać nazwy miejscowości (ha ha ha…) – węgierski to piękny język, tylko jakiś dziwny. Pokój z epoki naszego Gierka z umywalką i natryskiem, ale bez toalety. Kibelek na korytarzu przypadający na 10 pokoi: jedna kabina męska i dwie damskie – bez umywalek.
Za to fajna knajpka. Widać, że odwiedzana nie tylko przez podróżnych, ale i przez Węgrów. Zamówiliśmy zupę gulaszową. Najpierw podano pastę z papryki „eros” (ostra).
Hen oczywiście musiał spróbować i chapnął łyżeczkę tego specjału. Oczy mu się mocno wytrzeszczyły, zrobił się purpurowy… zmieniał się w latającego smoka bo zaczął szybko machać rękami, na szczęście piwo trochę złagodziło efekty i pozostał w ludzkiej postaci. Zupa podana w kociołkach bardzo smaczna, choć dla mnie odrobinę za słona.
Po obiedzie posiedzieliśmy chwilkę na zewnątrz, odpowiedziałam na sms-y, oddzwoniłam do tych, którzy dzwonili. Poinformowałam, że od dziś nie ma mnie dla nikogo. No i poszliśmy spać.
24.08.- wtorek
Ja nockę przespałam dobrze, ale Hen nie mógł spać, bo podobno mój dobry sen był bardzo akustyczny. Sorry! Wyjechaliśmy około 7,00. Po drodze zaczął mi mocno doskwierać brak kawy w organizmie.
Na granicy Słoweńskiej wyjątkowa sytuacja. Tamtejsza policja sprawdzała nam dowody osobiste.
Przez Słowenię jedzie się koło 20 km, więc nie kupujemy winiety, bo po co? Trzeba jedynie jechać bardzo grzecznie i zgodnie z ograniczeniami prędkości bo za każdy przekroczony km/h mandat wynosi 5 euro. Nie warto Się spieszyć.
Zaraz po przekroczeniu granicy Słoweńsko Chorwackiej zatrzymaliśmy się na upragnioną kawę. Cappuccino z czekoladą – rewelacja. Miły kelner, fajna knajpka, kawa 10 kun, czyli 6,50zł
Obok knajpki na straganie kupiliśmy warzywa: pomidory, ogórek, papryki, kalafior i ziemniaki.
Zaczęło się mocno chmurzyć. Czarne chmury jakby zawisły na szczytach gór. Na szczęście po przejechaniu na drugą stronę gór (tunelem) i zakręceniu serpentynami niebo się rozjaśniło.
Do mariny dojechaliśmy o 15,10. Pirat rozpoznał teren i zaczął biegać jak wariat od donicy do donicy i odczytywać wiadomości od pobratymców z psiego rodu. Zapakowaliśmy bagażami wózek wzięty z serwisu do pełna. Pchałam ten towar jednocześnie ciągnąc na smyczy psa, który miał 1000 rzeczy do obwąchania po drodze.
Sąsiad Austriak pomógł nam położyć trap i oczywiście pieseł pierwszy pobiegł do „domku”.
Potem jeszcze dwa kursy z wózkiem, aby zwieźć całe przywiezione dobrodziejstwo. No i…. padłam.
Po chwili odpoczynku trzeba było zrobić porządki z prowiantem i upakować co trzeba w lodówce. Hen ogarnął i poupychał zapasy wody „Żywiec” oraz Coca coli. Potem, kolacja, mały drink i jeszcze jeden kurs na odsikanie piesia i odprowadzenie wózka serwisantom.
A potem to już tylko – Dobranoc!
25.08. – środa
To pierwsza noc na łajbie tak dobrze przespana. Wieczorem wzięłam przeciwbólowy, bo lekarz kazał na noc też brać. No i super. Nie przeszkadzało mi to, że wiatr tłukł linami o maszt, że padał deszcz, że bujało. Budziłam się, zmieniałam pozycję i zasypiałam znów.
Rano, gdy wstałam, Hen już był po kawie. Ja musiałam ubrać się prędko i iść z Piratem na donicosik. A tu… wieje i leje. Ja w cienkiej bluzeczce, bo kurtki zostały w samochodzie. Mało zadowoleni i mokrzy doszliśmy z psiną do samochodu. Założyłam kurtkę i… po chwili przestało padać. Jak wracaliśmy już zza chmur wyglądało słonko.
Hen zabrał się za układanie narzędzi w schowkach pod podłogą a ja za mycie luster i czyszczenie drewnianych mebelków specjalnym mleczkiem. Mebelki – to tylko tak ładnie brzmi, bo cała łajba wykończona w środku drewnem: szafki, ścianki, drzwi, stół, biurko nawigacyjne… itd. Skończyłam dopiero wtedy jak pot z pleców doleciał do pięt. Czyli urlop pełną gębą! „Wypoczniesz sobie Aniu” – słyszałam przed wyjazdem od wielu osób.
Na obiad była brzoskwinia – sztuk jedna na osobę. Potem Hen cały czas wojował z zagospodarowywaniem swoich tajemniczych skrytek, a ja wypróbowałam mleczko do czyszczenia stali nierdzewnej i wypucowałam dwa kabestany, relingi na kawałku lewej burty oraz te w kokpicie. Potem kolacja: sałatka z pomidora, ogórka, cebuli i jaj na twardo przywiezionych z domu + oczywiście majonez i musztarda estragonowa (chorwacka, pyszna) zakupione wcześniej w „Tommy”. Jeszcze tylko Cuba Libre i znów jeden z najpiękniejszych zachodów słońca niestety nie udokumentowany, bo bateria do aparatu na ładowaniu. No i koniec dnia.
26.08. – czwartek
Słoneczko świeci! Spacer na donicosik, potem kawa zrobiona przez kapitana. Oj, od razu lepiej smakuje jak ktoś zrobi. Siedzę w kokpicie, piję kawę i z rozpaczą patrzę na okienka w szpryc budzie, przez które świata nie widać bo całe są w szare ciapki. Zabrałam się za mycie. Płyn do szyb tylko rozmazywał to coś szarego. Czysta woda nie dawała rady, a zasychające krople robiły ten sam efekt. Rozpacz! Patrzę na okienka sąsiada Niemca, który wczoraj pracowicie i bardzo dokładnie mył cały jacht (szybki też). Bezlitosne słoneczko pokazało, że też tylko rozmazał i zamiast szarych kropek ma szare smugi. Zawołałam kapitana na pomoc, żeby zaraz po myciu wycierał do sucha. Jakoś to trochę lepiej działało. Hen sam skończył i tak się rozpędził, że umył wszystkie okienka w kajutach, łazienkach i kambuzie. Ja w tym czasie umyłam dwie łazienki. Całe! Włącznie ze wszystkimi zakamarkami. Po śniadaniu zaczęła męczyć mnie myśl, że wczoraj relingów nie doczyściłam, bo zostały jakieś rdzawe plamy, a przecież to stal nierdzewna. Zrobiłam więc drugie podejście. Okazało się, że wczoraj kiepsko rozmieszałam mleczko, którym myłam i dlatego nie było skuteczne. Dziś mleczko o konsystencji gęstej śmietany domyło to coś rdzawego. Była jednak pewna przeszkoda w dokończeniu dzieła. Słonko prażyło a pokład niemiłosiernie parzył w stopy. Zrobiłam tylko lewą burtę i miałam serdecznie dość.
Hen zabrał się za poprawianie klapki do schowka w podłodze korytarzyka do kabiny dziobowej.
Podłoga po wycięciu klapki zaczęła się delikatnie uginać i na łączeniu przyszczypywała stopy. Hen przyszykował podkładki i klej topliwy. Potem zaczął ustawiać się do pracy. Wszedł do kabiny z piętrowymi kojami, uklęknął i … ruszyć się nie mógł ni w prawo ni w lewo, bo się nie mieścił. Poza tym jego ramiona są szersze niż światło przejścia drzwi i klęcząc w kabinie nie może sięgnąć do korytarzyka. Używając kilku brzydkich wyrazów jakoś skośnie wydostał ramiona z kabiny i poprzyklejał podkładki. Robiąc różne dziwne, fantazyjne ruchy wpełzł znów do kabiny by wstać i wyjść. Podłoga się nie ugina i to najważniejsze.
Hen jest nieumęczony. Tym razem zdjął podłogę w kabinie dziobowej. Chyba szykuje kolejne skrytki na skarby. Oczywiście! Zgadłam!
Pięknie posprzątałam stół, wypucowałam mleczkiem i jaki efekt? Hen korzystając z pustego stołu zawalił go klamotami wszelkimi bo…. Robi porządek.
Zmęczenie po pracowitym dniu daje taki efekt, że na nic nie mam apetytu. Ugotowałam na kolację kalafiora. Był mały ale i tak nie dałam rady zjeść swojej połówki.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilkę słuchając szant, bo Hen podłączył głośniczki, i poszliśmy spać.
27.08. – piątek
W nocy obudził mnie dziwny dźwięk. Jakieś skrzypienie, tarcie no i bujało. Potem zaczęło się błyskać. Sprawdziłam, że sztorcklapa jest zamknięta, czyli Hen wstał i pozamykał co trzeba. Próbowałam zasnąć ale zaczęły walić pioruny. Uderzenie pioruna na łajbie odczuwa się od dna. To tak, jakby stało się nieopodal pracującego walca drogowego i czuło drżenie ziemi. Tu drżała woda pod łajbą. Wiało, grzmiało i lało. Nawet grad walił jak w bęben. A ja jakbym była w środku pudła rezonansowego. Ciekawe wrażenia. Sprawdziłam jak zachowuje się Pirat i czy się nie boi. Ale nasz „wilk morski” spał w najlepsze. Skoro ludzie w łóżkach, to i on w swoim posłanku. Po co się będzie przejmował?
Gdy się uspokoiło zdrzemnęłam się jeszcze trochę. Obudziła mnie jakaś jasność. To słonko świeciło już jak szalone.
„A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…” jak śpiewał Cugowski.
Zobaczyłam kałużę na podłodze. Mimo, że nad moim forlukiem leży ponton tworząc daszek, wiatr nadmuchał mi wody przez lekko uchylone okienko. W kambuzie laptop Henia stał na stole w wodzie, która nadal skapywała z rolety forluku. Na szczęście komputer wodoodporny, tylko mysz zdechła. Ale jak wyschła zaczęła działać.
Po śniadaniu pojechaliśmy po zakupy: owoce i jakieś ciasteczka na powitanie gości. Po zakupach w Tommy chciałam jeszcze wstąpić na bazarek po pomidory, bo tu były mizeroty. Okazało się, że na bazarku wreszcie trafiłam na otwartą „Ribaricę”. Pobiegłam zobaczyć co tam jest. Wybór był niewielki: kalmary, kozice (krewetki), dorady i jeszcze jakieś ryby, których nie znam. Kupiłam jedną doradę – mało, ale nie wiedziałam jak sobie poradzę z patroszeniem, czyszczeniem. Po powrocie od razu zabrałam się za rybę. Poszło całkiem gładko – łuski pięknie się oskrobały. Patroszenie też poszło nieźle. Jedyną wadą tej ryby jest duży łeb. Po jego obcięciu pozostaje niewiele, za to sama pyszota.
Chcieliśmy zamontować na relingach siatkę, żeby nam piesio za burtę przypadkiem nie wypadł. Skończyło się na obcięciu jednego paska i przeciągnięciu linki, bo deszcz nas wygonił. Jak deszcz pada to i ja padłam – nie będę walczyć z naturą.
Ja się zdrzemnęłam, a słonko wyjrzało zza chmur i mogliśmy założyć kawałek siatki na motylka – czyli Papillona , czyli Pirata. Wygląda tak sobie, ale dla malucha będzie bezpieczniej.
Koło 18,30 zjechało towarzystwo przy akompaniamencie potwornie skrzypiącego wózka wziętego z serwisu. Oj Oj, ale nawieźli wszelakiego dobra. Taka ilość, że to nie na 6 osób i nie na tydzień, ale dla plutonu wojska na wielodniową bitwę. Siedzieliśmy prawie do północy. Czas szybko płynie w miłym towarzystwie.
28.08. – sobota
Obudziłam się trochę po 7-mej. Hen już był na nogach. Zapytał mnie: „gdzie Pirat?” Zobaczyłam jego torbę w kokpicie, a psa nie było. Okazało się, że obudził Irenkę drapiąc ją po głowie i ta, chcąc nie chcąc poszła z nim na spacer.
Ranek trochę powolny bo niebo zachmurzone. Czasem tylko wygląda słonko, ale zaraz się chowa. Dobra pogoda na pracę. Załoga poszła kupić jaja, bo od wczoraj chciało im się jajecznicy, a na śniadanie w hotelu nie dali. Po obfitym śniadaniu Hen pojechał do sklepu po zaciski na reling, by móc trochę obniżyć pałąk od bimini, bo teraz nie chce się ładnie złożyć pod ramę solarów.
Pozostali zabrali się za cięcie siatki na Pirata na drugą burtę. Mariola z Markiem zaczęli montować siatkę, a ja czyściłam poręcze. Irenka drugi raz poszła na spacer z Piratem, a po powrocie wyręczyła mnie z pucowania poręczy.
Henia długo nie było, bo zacisk w najbliższym sklepie był jeden. Pojechał więc szukać dalej. Zwiedził kilka okolicznych sklepów i wrócił z niczym.
Załoga w tym czasie naszykowała dwa kolejne odcinki siatki. Niestety przegonił nas deszcz i praca nie skończona ech…
Dziewczyny zrobiły przekąskę w postaci różnych pokrojonych owoców z serkiem waniliowym i pokruszonymi ciasteczkami. Om niom niom!
Aby przeczekać deszcz Irenka, Mariola, Hen i Marek – „Jankoś” (dla odróżnienia od drugiego Marka) grali w grę „Rummikub”, a ja oczywiście zgodnie z aurą padłam.
Potem załoga poszła na spacer do miasteczka, na zwiedzanie straganów i na lody. My zostaliśmy. Miałam chęć posłuchać jakiejś muzyki, tym bardziej, że w torbie z laptopem odnalazł się pendrive z muzyką, który w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął dawno temu. Niestety, głośniczki, które dwa dni temu działały – zamilkły. Czyli od nowości działały jeden dzień.
Gdy załoga wróciła wyciągnęłam z lodówki swoje słoiki z fasolką niby po bretońsku bo bez kiełbasy – wegetariańską. Pierwszy raz taką robiłam, ale wyszła całkiem dobra.
Po obiedzie znów gra „Rummikub” tym razem z moim udziałem. Pierwszą partię wygrałam, a w drugiej wylądowałam na pierwszym pozamedalowym (ostatnim) miejscu. Widocznie limit na myślenie wyczerpałam przy pierwszej.
W przerwach między jednym deszczem a drugim wespół w zespół załoga zamontowała na obu burtach siatkę przewlekając dodatkową linkę na górze. Wygląda to zdecydowanie lepiej.
Potem kolacja, słuchanie muzyki, śmiechy, pogaduchy a nawet tańculki. Super spędzony czas.
29.08.-niedziela
W nocy mocno wiało. Wiatr na wantach wygrywał dziwne melodie. Po przebudzeniu zaczęłam się szykować na spacer z psem. Zauważyłam, że kapitana nie ma ani w kajucie ani w messie. Za to usłyszałam, że coś dzieje się na pokładzie. To dwa ranne ptaszki Hen z Irenką napełniali zbiorniki wody pitnej. Irenka poinformowała mnie, że pieseł już jest po bardzo udanym spacerku, bo obudził ją o 6,30 i nawet jak zamknęła przed nim drzwi kabiny nie dał za wygraną i drapał w drzwi. Nie miała wyboru, musiała iść na oglądanie donic. Po napełnieniu obu zbiorników Hen z Markiem zabrali się za montowanie kotwicy po naprawie rolek. Mieli kłopot z wyciągnięciem jej, bo zahaczyła o jeden z muringów, które jakoś dziwnie ustawione są blisko siebie i równolegle. Sąsiad –Niemiec widząc, że mają kłopoty zaoferował pomoc. Przeszedł z liną na sąsiedni pusty jacht i odciągał dziób naszej łajby, żeby wiatr nie spychał jej na linę muringu. Bardzo przydała się jego pomoc.
Po śniadaniu Hen z Markiem zabrali się za drobną przeróbkę szkieletu bimini. Ponieważ, jak pisałam, obejm Hen nie kupił, wymyślił inny sposób. Porozcinał i zdjął istniejące obejmy i wykorzystał wyższą, która nie była wcześniej wykorzystana.
A my z Irenką dorwałyśmy Pirata, żeby rozczesać mu supełki.
Niebo się rozjaśnia i mamy coraz więcej słoneczka. Są plany wypłynięcia dziś – gdzieś niedaleko.
Jakoś leniwie się zbieramy – w końcu jest urlop! Najpierw partyjka „Rummikub”. Potem owocki różne. Potem Marek zrobił obiad: makaron z pistacjami, bazyliowym pesto i serem Grana Padano. Rewelacyjny! A po obiedzie co? – Oczywiście obowiązkowa kawa.
Po kawie przeszkolenie załogi w zakładaniu kamizelek (kapoków) i uprzęży, następnie w obsłudze lin i kabestanów. Oraz przydział zadań w czasie wypływania z portu.
Dopiero koło 17,00 wypłynęliśmy. Starsza część załogi mocno przeżywa swój pierwszy rejs. Postawiliśmy foka. Wiaterek leciutki, błoga cisza… a my płyniemy. Zakotwiczyliśmy przy małej wysepce Sustpanac, którą już wcześniej z innymi załogami odwiedzaliśmy. Tu postanowiliśmy spędzić noc i zaplanować kolejny dzień.
Morze spokojne. Wieczorem Hen puścił muzykę (głównie szanty). Siedzieliśmy, sączyliśmy i zachwycaliśmy się kolejnym, jednym z najpiękniejszych zachodów słońca.
30.08. – poniedziałek
Noc była spokojna. Zmienił się kierunek wiatru i łódkę obróciło o 180 ̊. Super! Będziemy mieć wiatr od rufy.
Ale…. Po kilku chwilach wiaterek zdechł. Morze zrobiło się jak wyprasowana błękitna płachta. Poczekamy, może dmuchnie, przecież nie ma pośpiechu. I to jest właśnie zachwycające. Nigdzie nie trzeba się spieszyć. Nie ma terminów, umówionych spotkań, nie ma godzin. Zdjęłam zegarek – po co mi? Żeby pisać tego bloga za każdym razem zastanawiam się który to dzień miesiąca i jaki dzień tygodnia. Popłynęliśmy kawałek na silniku.
Wprawdzie próbowaliśmy postawić foka, ale rezultat był mizerny. Trzeba było zrolować i płynąć dalej na „diesel grocie”. Po ~3 godzinach zakotwiczyliśmy w zatoce przy miasteczku Drage.
Na obiad wymyśliłam placki z resztki ziemniaków ale było ich za mało na 6 osób. Załoga popłynęła w dwóch zestawach na ląd po zakupy.
1] zestaw to: Marek – sternik pontonu, drugi Marek (Jankoś), Irenka i Pirat
2] zestaw to: Marek – sternik, Mariola, Hen – kapitan i kule kapitana.
Ja zostałam jako wachta kotwiczna. Zabrałam się więc za krojenie cebuli, obieranie i tarcie ziemniaków. Zdążyłam nawet zdrzemnąć się w kokpicie. Pierwsza zmiana przywiozła masę wszelakiego dobra. Od razu zaczęłyśmy działać z Irenką przy plackach. Po przypłynięciu drugiej ekipy wygoniono mnie z kuchni i dwie kobitki smażyły. Do placków była moja kapusta z pomidorami przywieziona z domu i Irenki leczo. Ale wyżerka!
Po obiedzie załoga popłynęła na plażę. My z kapitanem zostaliśmy. Relaks, drzemka. Po przebudzeniu, chyba z nudów, zrobiłam wszystkim pucharki z owocami, jogurtem i pokruszonymi wafelkami. Załoga wróciła ~18,00. Młodzi zabrali jeszcze Pirata na wycieczkę. Potem Marek zrobił kolację – „chili bezkarne”. Czyli wersja wegetariańska chili con carne. Jeszcze tylko partyjka „Rummikub”. Oczywiście przegrałam. Mózg kompletnie mi się zawiesił i nic nie pomagało w resecie, nawet Cuba Libre. Mimo, że w ciągu dnia były dwie drzemki, potwornie chciało mi się spać, choć godzina jeszcze wczesna ~ 21,00. Walczyłam ze sobą jeszcze pół godziny, ale nie dałam rady – poszłam do kajuty.
31.08 – wtorek
Spałam jak zabita. Obudziłam się o 6,30. Zobaczyłam, że wszyscy śpią, więc i ja kontynuowałam wylegiwanie. Druga pobudka była o 8,30. Kawa już na mnie czekała – jak miło! Próbowałam Pirata prowadzać po pokładzie i namówić na sikanie. Piesio biegał rozradowany, ale szczekał, że chce na prawdziwy spacerek. Niedługo Mariola i Marek pozbierali się i zabrali go pontonem na ląd.
Po śniadaniu przeszłam szkolenie z podnoszenia kotwicy i wypłynięcia. Chyba poszło nieźle, ale stres był mimo, że kompletnie płaskie morze i bezwietrznie.
Posterowałam jeszcze chwilkę i pozostali załoganci po kolei stawali za sterem pod czujnym okiem kapitana.
Dopłynęliśmy do wyspy Gangaro i obok małych wysepek zakotwiczyliśmy. Młodzi zabrali na ponton psa i popłynęli na rekonesans czy gdzieś jest jakiś kawałek w miarę przyjaznego lądu na plażowanie i kąpiele. Wynieśli psiaka na jakieś kawałki płaskich kamieni, ale pakował się znów do torby. Nie podobało się „księciuniowi”.
Kapitan z Jankosiem zabrali się za montowanie schodków do wody, potem dołączył do działań Marek.
Ja już ubrana w kostium czekam na możliwość pochlupania się w morzu. Doczekałam się, ale… wydawało mi się, że woda powinna być cieplejsza. Albo ja się starzeję i inaczej odbieram różnicę temperatur. Pewnie jednak to drugie. Grunt, że troszkę popływałam.
Kobitki w kapokach też się popluskały. Nawet kapitan wbił się w piankę i trudno go było z wody wywołać.
Są plany aby po kąpieli na obiad zmieszać Markowe „chili bezkarne” z moja wegetariańską fasolką po bretońsku. Oczywiście pojawiły się pomysły, że skoro wiatru nie ma, to załoga po obiedzie sama sporządzi wiatry i będzie dąć w żagle. Nawet to sobie wyobraziłam i narysowałam, ale do publikacji rysunek raczej się nie nadaje.
Wczesnym popołudniem zbieramy się w dalszy rejs. Najpierw na silniku, bo wiaterek mizerny i oczywiście w twarz. Potem trochę się zmienił, więc postawiliśmy foka. Człapiąc się powoli po ~2 godzinach dopłynęliśmy do wyspy Vrgada do zatoki Sv. Andrija.
Już po drodze wygłodniała po kąpieli załoga zostawiła kapitana za sterem, rzuciła się do kambuza i pochłonęła jakieś konserwy rybne i zalewane wrzątkiem kubki. O kapitanie nie zapomniano. Zjadł makaron carbonara w niczym tej prawdziwej nieprzypominający. Zaraz po zakotwiczeniu załoga (4 osoby +pies) popłynęła na brzeg po „majonez”.
Dygresja o majonezie:
Załoga: – Kapitanie! Wódka się skończyła! Kapitan: – To dobrze, nie będziemy pić! A majonez mamy? Załoga: – Majonez też się skończył! Kapitan: – To wracamy po majonez!
Załoga długo nie wracała. Uzupełniłam „Dziennik pokładowy” i blog. Zobaczyłam z oddali Mariolę i Marka, ale pomachali do mnie i popłynęli dalej, do sąsiedniej zatoczki. Wrócili po długim czasie z bardzo mizernymi zakupami. Okazało się, że w naszej zatoczce sklepu nie ma i dlatego popłynęli do drugiej. Chleba już nie było ale przywieźli „majonez” i jaja.
Wieczorem już tradycyjnie partyjka „Rummikub” z pochrupkami, typu chipsy, wafelki. A potem zebrało nam się na opowiadanie kawałów. Śmiechu było co niemiara!
Irenka co chwilę donosiła przekąski. A to koreczki z salami, sera i ogórka, a to kanapeczki zrobione z wafelków kukurydzianych z serkiem ogórkiem i pomidorem. Przy niej schudnąć się nie da.
Dobranoc!
01.09. – środa
Słonko świeci, wiaterek dmucha. Oczywiście zmienił kierunek i znów jest „wmordewind”. Piesio wreszcie zesikał pieluchę, więc nie trzeba się spieszyć na ląd.
Po śniadaniu pełni nadziei, że za wysepką złapiemy dobry wiatr wyruszyliśmy.
Ha ha ha.! Troszkę dmuchało. Postawiliśmy foka i w tym momencie wiatr zdechł całkowicie.
Dopłynęliśmy na silniku do małej zatoczki niedaleko wejścia do Murteru. Słonko piękne i wiatr zaczął dmuchać (dopiero teraz!). Marek wywiózł starszą część załogi na kąpiele, młodzi pluskali się z łódki.
Najpierw zgłodnieli młodzi – odgrzali „chili bezkarne” – trochę z nimi zjadłam. Gdy z plażowania wrócili starsi byli wygłodniali i zrobiliśmy moją fasolkę, ale z dokrojoną kiełbasą. Kapitan odmówił jakichkolwiek pokarmów,” bo na śniadanie się przejadł”.
Chyba jesteśmy gotowi na powrót do mariny. I jak na złość wiatr dmuchnął 5-6. Trochę za mocny na wchodzenie do ciasnego portu. Przy niedoświadczonej załodze obawa, że zepchnie nas na inne łódki. Ale wreszcie można popłynąć na żaglu! Stawiamy więc foka. Nawet zrefowany ciągnie łajbę z prędkością większą niż na silniku. Super!
Dopłynęliśmy do wysepki Sustpanac, gdzie byliśmy pierwszą noc. Trzeba przygotować łódkę do wpłynięcia do portu tzn. odczepić silnik od pontonu a ponton wciągnąć na pokład. Przyszło czekać na osłabienie wiatru. Czekaliśmy do wieczora i nic się nie zmieniło. Dmuchała siódemka. Postanowiliśmy nocować. Wieczorem słuchanie muzyki, gapienie się w gwiazdy – czyli na romantycznie.
02.09. – czwartek
W nocy coś łupnęło! Zerwało mnie z koi. Wychodząc na pokład wyrwana ze snu zapomniałam o suw klapie. Jak walnęłam głową – szybko oprzytomniałam. Wyjrzałam do kokpitu- zobaczyłam, że wysepka w bezpiecznej odległości i brzeg też. Kapitan też się obudził i wystraszona Irenka też już była na nogach. Uspokoiłam, że nic się nie dzieje, ale kapitan posprawdzał wszystko po swojemu. Poszłam spać, a on jeszcze długo siedział, sprawdzał prognozy i siłę wiatru.
7,30 – jeszcze mocno wieje. 8,30 – trochę słabnie, ale bardzo niewiele, poza tym kierunek wiatru zmienił się na północny. Czekamy. Prognozy mówią, że ma osłabnąć. Na razie dmucha 22- 27 W czyli 6̊ B. ~10,00 odpływamy od wysepki Sustpanac w kierunku mariny.
Płyniemy na małym kawałeczku foka z prędkością 4W. Nadal dmucha mocno- z wejściem do portu trzeba poczekać, bo obawa, że będzie nas spychało na inne łódki, a tam ciasnota okropna. Kotwiczymy nieopodal wejścia do portu i czekamy.
Wreszcie wieje ~15W – też sporo, ale Hen postanowił spróbować. Wejście rufą nie udało się, bo porywy wiatru (28W) spychały dziób. Drugie podejście przodem i „parkowanie” tyłem. Dobrze, że po przeciwnej stronie kanału portowego nie ma jachtów charterowych (wypłynęły). Tym razem poszło super. Załoga sprawnie rzuciła cumy i wybrała muringi. Ja przygotowana do rzucenia prawej cumy (przetrenowałam na kotwicowisku) rzuciłam ją jak lasso na głowę marinero. Po krótkim odsapnięciu i spuszczeniu napięcia, wszyscy po kolei popędzili pod prysznic. Potem załoganci stwierdzili, że pędzą do sklepu bo „majonezu” zabrakło. A tak naprawdę w poszukiwaniu świeżego tuńczyka i blitwy na obiad. Hen, Jankoś i ja pojechaliśmy do Tisno po zapasy do domu i dla znajomych wg zebranych zamówień: oliwa, rakija, travarica, migdałówka, i wino. Pan dał nam jeszcze do spróbowania „prošek” – słodkie wino, specjalność chorwacka – pyszne było, ale zakupów i tak dużo, więc może jutro. Po powrocie obiad zrobiony przez Marka. Niestety bez blitwy, a tuńczyk z konserwy a nie świeży. I tak było dobre. Młodzi poszli gdzieś na spacer, starsi na plażę, a my „w kimono”. Zasnąć musiałam bardzo mocno, bo po przebudzeniu byłam odrętwiała i nie mogłam wstać.
Cały wieczór płynął leniwie. Młodzi jeszcze raz wybrali się na zwiedzanie okolic. Jechali kolejką turystyczną z Murteru do Betiny. Starsi sączyli co nieco. Były nocne Polaków rozmowy i spanie.
03.09. – piątek
Od rana praca wre. Jankoś przykręca dodatkowe wieszaczki. Hen przykleja do podłogi stanowiska sternika gumy zamiast kołeczków, które wypadały i podłoga była niestabilna. Marek wziął się za wymianę zaworu w wc czyli „fekaloplastykę”.
W międzyczasie wyskoczyli po zakupy do Tisno. Irenka pucowała łazienki. Ja domyłam lustra i ekran telewizora. Potem półki, szafki – czyszczenie wszystkiego po kolei. Mariola odkurzyła i zmyła podłogi. Każdy coś robił, coś pakował i wynosił do samochodów. Taki ruch, że przestałam to ogarniać.
Na 19,00 mieliśmy zarezerwowany stolik w tawernie „Rebac”. Odstroiliśmy się wszyscy i poszliśmy. Zabrałam ze sobą aparat fotograficzny, żeby zdjęcia przy jedzonku porobić.
Zrobiłam, gdy czekaliśmy na jedzenie no a jak przynieśli te wszystkie pyszności zapomniałam o bożym świecie czyli o fotografowaniu też. Dopiero jak już zostały same ości z rybek i pancerzyki z langustynek ocknęłam się, że przecież mam aparat i miałam robić zdjęcia. Ech…. Za późno.
Przed knajpką kilka pamiątkowych zdjęć całej naszej paczki i na łajbę spać bo rano trzeba do końca się ogarnąć i wyjechać do domu… szkoda, że tak szybko.
04.09. – sobota
Nastawiłam budzik na 4,30 a o 4,00 obudziło mnie światło prosto w oczy. To kapitana już wyrwało z łóżka i już zaczął się krzątać. Cóż było robić ? Półprzytomna wstałam i zaczęłam ogarniać ostatnie do spakowania rzeczy. W planie jest nocleg po drodze, więc osobna torba z rzeczami „hotelowymi”, osobna z jedzeniem na drogę, bo lodówka musi zostać pusta i wyłączona. Załoga jeszcze ściąga pościel, żebym mogła zabrać do domu do prania.
Wszystkie klamoty spakowane i choć w sumie było ich mniej niż w tę stronę, to ponieważ Hen zabrał z łajby skuterek elektryczny, który uległ awarii i zajmował teraz prawie cały bagażnik jakoś narobiło się tego dużo wewnątrz samochodu.
Wyściskaliśmy się z resztą załogi i o 5,30 wyruszyliśmy w drogę. My mamy opłacone winiety na autostrady, więc jedziemy szybką trasą i planujemy nocleg już w Polsce w Węgierskiej Górce. Oni chcą nocować w Bratysławie, więc jadą bezpłatnymi drogami za to atrakcyjniejszymi widokowo.
Jaki wschód słońca jest piękny! Ludzie zachwycają się zachodami, bo nie chce im się wstawać tak wcześnie i podziwiać wschodu słońca.
Całkiem ładnie się jechało, ale za Zagrzebiem utknęliśmy w korku. Korek na autostradzie, to z pewnością musiał być jakiś wypadek. Prawie godzinę wlekliśmy się z prędkością pieszego. Okazało się, że autostradą idzie jakaś pielgrzymka. No ludzie! Czemu nie bocznymi drogami?! Nie komentuję dalej….
Reszta drogi przez Słowenię, Węgry i Słowację poszła gładko. W Węgierskiej Górce wylądowaliśmy około 16-tej. A tam.. wesele, witają właśnie młodą parę i wszyscy z obsługi zajęci. Hen stwierdził, że jest na tyle wcześnie, że pojedziemy do domu. Ja miałam dość jazdy, wszystkie gnaty mnie bolały, a zadek zrobił się jakiś kwadratowy. W dodatku martwiłam się o kierowcę, bo cały czas za kółkiem. Czy wytrzyma taki kawał drogi? Twierdził, że świetnie się czuje i żeby się nie martwić.
A ja czułam się tak, że nawet zdjęć robić mi się odechciało.
W dodatku zachciało się nam trochę skrócić drogę. A stare przysłowie mówi: „kto drogę prostuje, ten w domu nie nocuje”. No i tak skrótem wlekliśmy się 50 km/h bo teren zabudowany a na dodatek co dwa – trzy kilometry rondo. No niech to….!!! Do domu dotarliśmy o 22,00. Wykończeni! Tylko pieseł pełen radości biegał po podwórzu, witał się z kicią, biegał po domu łapiąc w mordkę co chwilę inną zabawkę. Tylko on miał siłę. My nie!
Przed snem jeden drink i zanim wróciłam z łazienki Hen już stracił przytomność znokautowany przez poduszkę.
We czwartek Hen wyrusza z kolejną załogą i znów będzie żeglował. A ja? Ja wracam do pracy. Ech….
„Bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać” jak śpiewała Alicja Majewska.
5 komentarzy
Portal News
Bardzo ciekawy blog, rzeczowy i wyważony. Od dzisiaj zaglądam regularnie. Pozdrowienia 🙂
Pianino
Służysz społeczności blogowej, pięknie składasz frazy. przyjmij najszczersze wdzięczności moich wyrazy 🙂
Ryby :)
Największą satysfakcją w życiu jest zrobić coś, o czym ludzie mówią, że jest niemożliwe. Walter Bagehot
Wkrętarki
Bardzo ciekawy blog, rzeczowy i wyważony, zmusza do myślenia i refleksji. Od dzisiaj zaglądam regularnie. Pozdrowienia 🙂
admin5738
Wszystkim, którzy zamieścili komentarze -serdecznie dziękuję. Ponieważ tyle się dzieje, jakoś nie zaglądałam do bloga i podziękowania są mocno spóźnione.
Niebawem będą kolejne wpisy. Pozdrawiam z całego serducha.