Lipiec 2021 w Chorwacji – wymarzony urlop (część II)

10.07. – sobota

Znów bolesna pobudka, a psisko uparło się, że nie obsika pieluchy rozłożonej na podłodze w łazience. Prosiłam, błagałam, namawiałam… i nic z tego. Spacer musi być połączony oczywiście z żarliwą wymianą szczeknięć i warków z terierami.

Plany na dziś to szorowanie i olejowanie kokpitu. Zajęli się tym panowie, a ja mogłam zająć się blogiem – czyli dzień spokojny – urlopowy.

Obiadokolacja – pyszota! Młode ziemniaczki, blitwa i jajo sadzone.

W czasie, gdy z Bożenką pichciłyśmy Pirat zyskał osobistą fryzjerkę, która z ogromną delikatnością i starannością rozczesywała kudełki, a piesio nawet się nie buntował.

Potem kobitki mała i duża wyręczyły mnie z wieczornego spacerowanio-donicowania. Oj jak dobrze! Mam urlop!

11.07 – niedziela

Nocka kiepska – bolesna. Poranek podobny. A koleżanka Bożenka zakłada buty sportowe i idzie „pobiegać”. Nie ma to jak młodość! Na moje szczęście zaoferowała, że zabierze Pirata. Chyba nie za bardzo pobiegała, bo musiała ciągnąć za sobą nieprzyzwyczajonego do takich wyczynów futrzaka. Biedny pieseł wrócił niemalże przydeptując sobie ozorka. Wygląda na to, że nie polubił joggingu.

Panowie wzięli się za wstawianie nowych akumulatorów do steru strumieniowego, bo stary padł. Nie jest to wcale łatwe, bo akumulatory trzeba umieścić w bakiście pod materacami kabiny dziobowej. Z tego powodu całe moje królewskie łoże zostało zdewastowane. W miarę szybko udało się podłączyć akumulatory, sprawdzić ster strumieniowy – działa!

Po obiadku pojechaliśmy na wycieczkę do Zadaru posłuchać morskich organów i obejrzeć układ słoneczny wbudowany w nadbrzeże. Organy grały cudnie, bo fale były spore, a to one powodują wydawanie dźwięków przez wbudowane pod deptakiem piszczałki.

W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy owocowo-warzywne na straganie przydrożnym, a potem resztę w Lidlu.

Na kolację sałatka z wykorzystaniem resztki makaronu obiadowego, jedni winko, drudzy Cuba libre, nocne Polaków rozmowy i spać.

12.07. poniedziałek

Leniwy poranny rozruch, bez pośpiechu – wreszcie ma być urlop.

Po śniadaniu panowie wzięli się za sprawdzanie silnika: poziom oleju, poziom paliwa i inne takie tam… „męskie sprawy”.

Pozostało jeszcze jedno  do załatwienia: opłata za pływanie po wodach Chorwacji. Hen poszedł do recepcji mariny. Okazało się, że trzeba jechać do Kapitanatu portu. Pojechali. Nie za długo Paweł wrócił po gotówkę, bo okazało się, że kartą zapłacić nie można. Nie można taż zapłacić za trzy miesiące. Trzeba bulić za cały rok kalendarzowy. Obojętne czy wniesiesz opłatę w styczniu, czy wrześniu, to stawka jest taka sama i opłacone jest do końca roku.

Ja dziś mam rolę „she Cooka”. Zaplanowałam przekąskę południową – melon z jogurtem schłodzony w lodówce, a na obiadokolację kluski Fuži w sosie z sera gorgonzola picante.

Na razie panowie robią klar na pokładzie: buchtują liny, dolewają wody pitnej do zbiorników, wiążą ponton, aby nie sfrunął itp… a ja piszę. W planach było wypłynięcie gdzieś blisko. Ha ha.. plany szybko zostały zweryfikowane przez naturę. Zaczęło tak wiać, że mimo cum i muringów spychało nas na sąsiada. Obawy, że przy próbie wypłynięcia z portu zabierzemy ze sobą jego obijacze i fragmenty jachtu spowodowały, że zostaliśmy w marinie leniuchując do następnego dnia.

13.07. –wtorek

Wiatr uspokoił się, tym razem spróbujemy wypłynąć. Towarzystwo tak długo robiło poranny rozruch, że wiatr znów zaczął się nasilać. Na szczęście zmienił kierunek na bezpieczniejszy dla sąsiada. Załoga na prędce przeszkolona kto ma co odwiązywać i za co ciągnąć dała radę. Koło południa wypłynęliśmy.

Najpierw oczywiście na silniku, potem postawiliśmy kawałek foka. Tylko kawałek, bo wiatr wiał coraz mocniej. W dodatku był to tzw. „wmordęwind”, więc zwroty przy niedoświadczonej załodze, mimo ogromnych jej starań, wychodziły trochę kiepsko. Kapitan zadecydował zwinięcie żagla i płynięcie na silniku.

Jak widać załogant bardzo przejęty bujaniem i wiatrem.

Zakotwiczyliśmy w zatoczce obok miasteczka Pirowac i tam wybujani i owiewani wiatrem leniuchowaliśmy do wieczora. Tam spędziliśmy również noc czekając na ładniejsze jutro.

Mewa liczy na naszą kolację. Niestety załoga to wegetarianie.

14.07. środa

W nocy trochę wiało, trochę padało. W kabinie duszno jak diabli bo forluk (okienko) zasłonili mi pontonem. Wentylatory na 220 V nie działają, bo działa tylko instalacja na 12V. Włączyłam mały wentylatorek, ale z „wiertarką” przy uchu spać się nie da. Było więc 5 minut wentylatorka i ½ godziny snu itd.  Bilans wyszedł na korzyść spania, ale czy był to sen? Kierunek wiatru zmienił się i obróciło nas o 180 stopni. Ranek szaro bury. Potem zaczęło się wypogadzać ale wieje nadal mocno i znów musimy płynąć pod wiatr. (biednemu zawsze w oczy..) Wyruszyliśmy dopiero po obiedzie.

Za sterem, to ja nie chcę! Wykluczone!

Rzuciliśmy kotwicę, przy malowniczej małej wysepce.

Okazało się, że chyba nie jest to dobre miejsce i trzeba ustawić się inaczej. Po podniesieniu kotwicy kolega Paweł zobaczył, że kotwica wyciągnęła jakąś stalową linę, której nijak pozbyć się nie możemy.  Kosztowało nas  to sporo nerwów, bo wiatr spychał nas na skały a lina nadal tkwiła w kotwicy. Wreszcie Pawłowi udało się szlifierką przeciąć linę i uwolniliśmy się. Uff…. Warto mieć różne narzędzia podręczne na jachcie.

Zakotwiczyliśmy w innej spokojnej zatoczce.

Załoga postanowiła podpłynąć pontonem do brzegu i trochę popływać. Zaoferowali, że zabiorą na ląd Pirata, bo psina biedna nie chce sikać na łajbie. Ubrany w kapok, przetransportowany jak walizka na ponton, potem na ląd, a następnie trudna dla małej psinki wędrówka po kamieniach.

Cały wysiłek i stres zakończony podwójnym sukcesem – sikupa! Hurra! Niby drobiazg, ale kłopotliwy. Zwierzak cierpi, wstrzymuje, robi się drażliwy. Jak mu przemówić do małego rozumku, że skoro może w domu zesikać pieluchę to i na łajbie też może.

15.07. – czwartek

Nocka spokojna, moje okienko otwarte na oścież, bo ponton inaczej leży. O 6,00 słoneczko już mocno świeci, że o spaniu nie ma mowy. Załoga powoli szykuje się do wypłynięcia. Ale… w nocy lub bardzo wczesnym rankiem, kiedy spaliśmy, rybacy rozciągnęli sieci zagradzając nam wyjście w morze. Dobrze, że sieci rozciągnięte między bojkami i w miarę dobrze widać jak je ominąć.

Godzina 8,00 dopłynęliśmy do naszej mariny, a tam ruch jak na skrzyżowaniu w mieście. Jedni wypływają inni wracają. Musimy poczekać aż trochę uspokoi się w naszym sektorze. Pływamy więc w kółko sprawdzając jaka sytuacja. Wreszcie nasza kolej. Kapitan bezbłędnie przybił do kei. Załoga też się spisała w rzucaniu cum i wybieraniu muringów. Ja oczywiście w pierwszej kolejności musiałam obsłużyć piesia. Ten pędził jak szalony do pierwszej donicy i już bez obwąchiwania i zastanawiania załatwił swoją potrzebę. Oj dłuuugo to trwało.

Załoga w tym czasie zabrała się za mycie pokładu. Bardzo ich to bawiło. Robili sobie wzajemnie zdjęcia i zamaszyście pucowali. Potem poszli na plażę.

Hen wymyślił, że musi sobie kupić krótką piankę, by móc snurkować. Wyszukał w Internecie, że na wyspie Murter w miejscowości Jezera jest baza nurkowa krakowskiej Nautiki i postanowił zrobić tam wycieczkę. Pojechaliśmy. Po drodze była Pekara, więc zaopatrzyliśmy się w biely kruch (bułka) i burki: jedne z serem, drugie z jabłkami.

W bazie nurkowej wszystko pozamykane, ale dowiedzieliśmy się, że sprzęt można ewentualnie wypożyczyć, ale nie kupić.

Miasteczko Jezera bardzo urokliwe. Nic nie będę pisać, bo zdjęcia więcej powiedzą.

Skoro byliśmy blisko Tisno postanowiliśmy odwiedzić nasze źródło zaopatrzenia w oliwę. Tym razem jednak nie oliwa jest celem, a wino i rakija. Pan najpierw dał mi do spróbowania czerwone wino i … nie żałował – wlał pół szklanki. Było całkiem dobre, kupiłam litr za 20 kun. Potem nalał białego na spróbowanie – również pół szklanki. Kupiłam 2 litry. Rakii nie chciałam próbować, bo to nie moja bajka. Pan jeszcze namówił mnie   na spróbowanie travaricy, bo jego zdaniem wyjątkowo dobra. Jak na ten rodzaj trunku, może i niezła, ale nie zdecydowałam się na zakup. Z czterema butelkami alkoholu i kilogramem ziemniaków, opita winem i doprawiona travaricą wyszłam na upał. Oj! oj! Chyba ta degustacja nie była dobrym pomysłem.

Hen zadecydował, że jedziemy dalej – do Zadaru, do Decathlonu po piankę. Na upór faceta nie ma lekarstwa. Był trochę zawiedziony, że nie chcę z nim iść do sklepu jako doradca. Jednak wizja chodzenia z kulą i ciągnięcia za sobą psa spowodowała, że byłam bardzo asertywna i kategorycznie odmówiłam. Po dłuższym oczekiwaniu pojawił się szczęśliwy Hen z pianką w kolorze niebieskim z lekko połyskującym wzorkiem przypominającym łuski. Bardzo ładna. Hen będzie wyglądał jak „gruba ryba”.

Wróciliśmy mocno umordowani i głodni. Załoga właśnie zasiadała do obiadokolacji. Makaron z jakąś fasolą w sosie ze słoika. Hen reflektował a ja odmówiłam, bo makaron zaczął już mi uszami wychodzić. Otworzyłam słoik domowego strogonowa i wrąbałam z apetytem. Tym bardziej, że od tygodnia na diecie wegetariańskiej trochę mi się stęskniło za mięskiem.

16.07-piątek

Po bardzo kiepskiej nocy poranny rozruch trwał długo. W planach dzień gospodarczy. Pranie, przegląd słoików, trochę sprzątania. Hen chce zawiesić drabinkę na burcie, aby można było bez trudów wyjść z wody po kąpieli.

W międzyczasie obok nas przy kei zrobiło się tłoczno. Przycumowali żaglówkami Włosi, Chorwaci i jakaś starsza para z brytyjskiej wyspy u wybrzeży Normandii. Przybyli też Polacy motorówką pod banderą niemiecką a mieszkający w Czechach. Patrząc na wiek sąsiadów, to chyba należymy do tych młodszych. Zarówno Para z Włoch jak i z Wielkiej Brytanii to ludzie około 80-tki.

Siedzę sobie w kokpicie, popijam chłodnego portera, wiaterek fajnie dmucha. Siedzę i piszę, bo nic innego robić mi się nie chce o!

17.07. – sobota

Dziś załoga nas opuszcza i rusza dalej zwiedzać świat.

Długo się zbierali. Paweł jeszcze przed wyjazdem naprawił lampkę i umył pokład, bo córcia wczoraj na pamiątkę przyniosła sklejoną bryłę piachu, który jakoś się rozsypał. Koło południa zostaliśmy sami. Jest cicho, cichuteńko! Zachmurzyło się i zaczęło padać i grzmieć.

Akurat dobra pogoda żeby posprzątać, pospać albo… napić się drinka i zrobić dobrą kolację.

Kapitan robi porządki. Zaczął od zrobienia bałaganu.

Piesio zaprasza do zabawy, bo pobiegał po deszczu i w mokrym futerku wreszcie jest trochę chłodniej. Deszcz jest czasami fajny.

A tak w ogóle to okazało się, że mamy psa stróżującego. Mamy też jachtoalarm jakby coś się działo.

9

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *