„Znów wędrujemy ciepłym krajem, malachitową łąką morza…” 05.09. – 16.09. 2024

05.09.- czwartek

Wyjeżdżamy! To, co działo się wcześniej nie daje się opisać bo do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy kiedy uda się dokończyć zaczęte sprawy. Do samochodu wsiadłam zmęczona jak koń po pardubickiej. A to było tylko kilka kursów do śmietnika i kilkanaście do samochodu z bambetlami.

Przez Polskę jedzie się bardzo ładnie, płynnie. Zastanawiamy się, czy przez Czechy jechać autostradą i kupować  winietę, za którą płaci się niebagatelną sumkę a droga jest wiecznie rozgrzebana. Mam wrażenie, że płacąc za winietę kupujemy kolejne pachołki do ustawienia na autostradzie. Decyzja zapadła – próbujemy jechać niepłatnymi. Na początku radość. Droga dobrej jakości.

Jest ładnie
Miasteczko
Wioska

Fajnie się jedzie podziwiając ładne miasteczka i wioski. Niestety „nic nie może przecież wiecznie trwać…” (cytat z bardzo przeze mnie nielubianej piosenki). Znak „droga zamknięta” i co? Ano nic – żadnego skierowania na objazd. Jedziemy więc po harcersku, na azymut aż do kolejnej zamkniętej drogi, bo roboty. Hen wkurzony, mimo zakazu, jedzie. Najpierw slalomem między powycinanymi w asfalcie dziurami, potem przejazd przez hałdy żużlu, potem znów slalom ale między  koparkami i walcami drogowymi. Na szczęście nie pracowały bo obsługa miała przerwę na lunch. Z kanapkami w ustach i wybałuszonymi oczami zamarli na chwilę i patrzyli na nas jak na wariatów. Potem jeszcze dwie, czy trzy drogi zamknięte (bez objazdów) a potem jeszcze ruch wahadłowy i długie oczekiwanie na zmianę świateł mimo, że nikt z przeciwka nie jechał. Naliczyliśmy ponad 10 tego typu utrudnień na trasie długości ~250 km. Po prostu KOSZMAR!!! To były darmowe czeskie atrakcje. Zdjęć nie robiłam, bo cała moja uwaga była skupiona na pilotowaniu.

Na granicy austriackiej sprawdzanie dokumentów, a potem jak zwykle człapanie się w korku przez Wiedeń.

Wiedeń – te budynki znamy już ze szczegółami – tyle razy oglądane.

Do Starše dojechaliśmy już po ciemku, w dodatku Słowenia przywitała nas deszczem. Gostilna (miejsce noclegu) zamyka knajpę o 21,00 a my byliśmy 20 minut przed zamknięciem. Zamówiłam „gobova juha” [zupa grzybowa] dla Henryka i „pljeskavica”[płaski kotlet z mielonego mięsa] dla mnie. Wypiliśmy po butelce piwa Laško a potem padliśmy utrudzeni wielce.

Podobno legendarne piwo słoweńskie. Po długiej podróży zawsze smakuje.
Przepyszna gobowa juha – zupa grzybowa

Podróż była o 4 km krótsza niż zwykle i o 2-3 godziny dłużej trwająca. Dzięki Wam bracia Czesi! Pewnie w drodze powrotnej zrobimy zrzutkę na pachołki na autostradzie.

06.09. – piątek

Drugi etap podróży – Słowenia i Chorwacja. A ja pochorowałam się na żołądek. W górach pochmurno i siąpi deszcz. Jazda serpentynami nie łatwa.

piękna droga przez słoweńskie góry
Tu niestety i Słoweńcy rozgrzebali, ale przynajmniej organizację mają dobrą i krótko się czeka.
granica słoweńsko chorwacka

W Chorwacji się wypogadza i autostradami posuwamy dziarsko „byle dalej, dalej, dalej…” Niebo wygląda tak, jakby chmury były za górami po stronie morza – odwrotnie niż zwykle. Ale robi się coraz cieplej. Za tunelem Sv. Rok jeszcze chmury a potem coraz mniej.

autostrada chorwacka

W Dazlinie jak zwykle zakupy. Głównie oliwa – zapas na zimę, ale też  ziemniaki i pomidory. Pani dodała w prezencie ocet winny. Pewnie widzę ją ostatni raz, bo przyszły rok będzie prawie na 100% we Włoszech. Potem jeszcze wizyta w Plodine i ~14-tej jesteśmy w marinie.

Tym razem przywieźliśmy ze sobą składany wózek – przyczepkę do mojego skuterka, żeby to nim przewozić bagaże. W marinie, w ramach wprowadzania zmian na lepsze – wózki bagażowe stoją teraz przy recepcji czyli dla nas tak ze dwa razy dalej. Oczywiście są duże, ciężkie i rozklekotane. Wolę kilka razy pojeździć swoim skuterkiem. Na jeden z kursów oczywiście załapał się uszaty stworek i chętnie podróżował między torbami. Na jutro została tylko butla z gazem i zapas wody do picia.

moja ciężarówka z przyczepą
Piękny bajzel mamy!

To, co przywiozłam znieśliśmy do mesy i nawet częściowo ułożyliśmy na miejsca. Niestety lodówka znów się zepsuła i artykuły spożywcze trzeba było upakować w maleńkiej turystycznej. Teraz tylko odpoczynek – dosyć wysiłku na dziś! A nie!!! Jeszcze spacer z futrzakiem! A na spacerze spotykamy kelnerów z Rebaca – mają dziś mały ruch, więc siedzą na ulicy przed knajpą. Serdecznie się ze mną witają a ja… he he he nie mogę podać ręki, bo trzymam torebkę z psią kupą. Takie są uroki posiadania czterołapnego podopiecznego.

07.09. sobota

Spałam jak suseł. Obudziłam się przed 7:00; stwierdziłam, że jeszcze jestem niedospana i zaległam ponownie. Zapach kawy obudził mnie jakoś przed 9-tą. No i dylemat – jak się ubrać bo niebo bezchmurne, wiatru nie ma i żar z nieba się leje. Przecież miało być chłodniej! Trzeba jechać po zakupy, bo kapitan zapomniał zabrać oleju i zestawu naprawczego do wc. Poza tym nie ma coca coli, ręczników papierowych, mleka do kawy itp. No to mobilizacja sił i jedziemy. Hen poszedł do sklepu żeglarskiego a my z piesiem gotowaliśmy się na parkingu. Potem ja poszłam do Plodine i… miałam ochotę ściągnąć z półki materacyk plażowy, położyć się na nim gdzieś między regałami i doczekać do zamknięcia sklepu [klimatyzacja]. Ogarnęłam się jednak w miarę szybko i wróciłam do auta. W marinie na parkingu Hen próbuje jeździć na swoim elektrycznym rowerze z dołożonym trzecim kółkiem. Niestety, chyba to rozwiązanie nie zda egzaminu. W domu trzeba będzie kombinować inaczej.

Upał nieziemski i jak tu wydajnie pracować? Muszę sprzątnąć półki w kambuzie, bo każda ekipa coś przywiezie [np. ketchup, musztarda, ulubiona herbatka, bez której żyć nie można itd..] i zostawi, a z półki już ameba wypełza. Jednak po ostatnim transporcie towaru z samochodu [głównie wody do picia] i zniesieniu tego wszystkiego do kambuza chęć na sprzątanie kompletnie mi przeszła. Zrobiłam jednak próbę mycia drewna w kokpicie innym, jeszcze nie używanym środkiem. Chyba się poddam. Za mizerny efekt w stosunku do nakładu pracy. 

po lewej jeszcze nie wyszorowane
a po prawej wyszorowane – mnóstwo ciężkiej pracy a efekt mizerny

W kambuzie 33 °. Wiatrak dzielnie miele rozgrzane powietrze. Ustawiłam go tak, by dmuchał mi w plecy i ogarnęłam półkę z pojemnikami na różne różności. Powyrzucałam mnóstwo niepotrzebnych albo przeterminowanych produktów. Zrobiło się trochę luźniej. Jeszcze tylko spacer z małym stworkiem i wcześniej idziemy spać żeby jutro wcześniej wstać – jeszcze przed upałem.

08.09. niedziela

U ha ha ha! Wcześniej wstaliśmy bo o 8:00. Kawa robiona przez kapitana, spacer z futrzakiem, śniadanie i … już nie mam siły. Słonko jakby za chmurkami ale i tak gorąco.

Naszą banderkę Boreasz wykończył po swojemu.

Trzeba wlać wodę do zbiorników. Najpierw odwiązać i przesunąć ponton [odsłonić wlew wody], potem rozciągnąć szlauch no i już. Hen siedzi i pilnuje wlewu, a ja w tym czasie podejmuję kolejną próbę mycia drewna w kokpicie różnymi środkami i… „cif do kuchni nic nie daje, Hempel cleaner też; ja wymiękam, ja przestaję, a ty czyść czym chcesz” [ parafrazując piosenkę „aviomarin nic nie daje, lokomotiv też”]. Kolejna próba i… wywieszam białą flagę – poddaję się. Specjalny płyn do czyszczenia egzotycznego drewna dobrej firmy Starvax nie dał rady. Na domiar złego,chyba po to, by szarpać mi nerwy, po sąsiedzku zacumował trochę mniejszy od naszego „Grand Soleil” z pokładem chyba świeżo zrobionym – cudo!!! Szlag mnie trafi!!!

no i sąsiad mnie wkurza ze swoim pokładem
i to jeszcze jak wkurza!

W czasie gdy ja walczę w kokpicie, Hen próbuje naprawić toaletę rufową. Płukanie, pompowanie, przestawianie zaworów i nic! Wskaźnik poziomu nie działa, zbiornik nie chce się opróżniać – załamać się można. Po długiej walce udało się przepłukać zbiornik i wypompować wodę. Kapitan padł jak zabity.

nokaut

Niech śpi. Obudzę go na obiad, bo potem znów wciśnie się do kibelka pompkę uszczelniać. Niestety po obiedzie padliśmy oboje. Po 1,5 godz. drzemki ja wzięłam się za sprzątanie szafki a Hen za fekaloplastykę czyli rzeźbę w gó…e. Takie to są radości i smutki z posiadania łódki.

sie grzebie i dłubie
a to urobek

~17-tej kibelek działa! Hurraaaaa!!!

Trzeba wywieźć śmieci. Zapakowałam je na swój wózek-przyczepkę. Koło worków usadowiłam Pirata. Jedziemy na wycieczkę do śmietnika, bo tam jeszcze nie był i nie oznaczył terenu. Tak mu się spodobały podróże wózkiem, że w drogę powrotną sam do niego wskoczył, a przy łajbie wyskoczył. Cwanieczek szybko się uczy jeśli chodzi o wygodę.

Jakoś sił brakuje.. chyba się starzejemy. Po kolacji drink w kokpicie i dobranoc. Mówią, że ktoś chodzi spać z kurami hm… my chodzimy spać z mewami.

A tak dokładnie – to ja poszłam spać a Hen został w messie i oglądał mecz Polska – Chorwacja.

~23:00 obudziły mnie fajerwerki. Chorwaci wygrali. Zobaczyłam Henryka stojącego na kanapie w messie i wyglądającego przez świetlik. Tyle wysiłku, żeby się tam wgramolić i tylko po to, by sztuczne ognie oglądać? Zwariował mi chłop?! Okazało się, że sprawdzał gdzie strzelają i czy nam coś łajby nie podpali. Na szczęście to było na rynku miasteczka w bezpiecznej odległości.

09.09. – poniedziałek

W nocy była burza. Błyskawice i deszcz. Rano też jeszcze pada. Trzeba wyjść z piesełkiem i do serwisu załatwić naprawę lodówki. Zastanawiam się… założę sztormiak – owszem nie zmoknę, ale jest bardzo ciepło, więc ugotuję się pod nim. Idę bez sztormiaka. Moknę w ciepłym deszczu owiewana ciepłym mocnym wiatrem, bo zaczęło wiać z południa Jugo. Załatwiłam, co miałam załatwić, piesio też.

Teraz czekanie na serwisanta. O 10:00 przyszło dwóch. Dłubali i stwierdzili, że jest „mikro rupa” – mała dziurka i gaz ucieka. Napełnili, lodówka zaczęła działać ale wiadomo, że po sezonie trzeba oddać do serwisu – do warsztatu.

Hen wpadł na pomysł, że skoro pokład mokry i nic się nie da tam robić, to może pojedziemy na wycieczkę.  Oczywiście radośnie zaproponowałam Split, żeby dowiedzieć się o rozkład promów do Włoch. No i to były dwa bardzo głupie pomysły, jak się potem okazało. Jechaliśmy piękną, widokową trasą, ale co z tego? Zaczęło coraz mocniej padać.

Tisno i dość mocne zafalowanie
ciągle pada, asfalt śliski jak brzuch ryby

Jechaliśmy w strugach deszczu a przed Splitem dodatkowo w korku. KOSZMAR!!! Gdy dojechaliśmy do portu promów – nie mogłam wysiąść z samochodu, bo przy krawężniku płynęła rzeka, a z góry lało się jak z wodospadu.

siedzę i czekam, czekam, czekam.

Czekaliśmy, że może choć na chwilę się uspokoi. „Uspokoi” to bardzo względne pojęcie. W ulewie nieco mniejszej poszłam do kas biletowych. Pytam o rozkład promów w przyszłym roku. – odpowiedź: – nie ma jeszcze rozkładu. Pytam więc, w jakim miesiącu wypływa pierwszy prom, bo z Internetu wywnioskowałam, że zimą nie kursują. Odpowiedź: – nie wiadomo.  No i pozamiatane. Nadal nic nie wiemy i nadal leje. Wracamy. Zaczyna doskwierać głodek, bo pora obiadu a tu ani się gdzie zatrzymać, ani zjechać w bok bo korek i ulewa. Wracamy inną trasą – podobno krótszą. Długo, bardzo długo w korku i ulewie drogą, która wygląda jak rzeka.

Potem bez korka, za to serpentynami przez góry (nie wiem czemu). Przynajmniej deszcz mniejszy a po 50-ciu kilometrach nawet przestał padać. Jedziemy przez jakieś pustkowia i z rzadka mijamy małe wioski. Na bardzo nielicznych straganach można kupić oliwę, czosnek i cebulę. Na obiad to raczej kiepsko.

Oo dziurka w chmurze się zrobiła!
No i wreszcie jasno

Jadąc przez przedmieścia Šibenika zajechaliśmy do Lidla, gdzie kupiłam dwie małe francuskie bułeczki, żeby doczekać końca podróży bez rozglądania się za knajpami a było już ~17:00. Dojechaliśmy do mariny już przy ładnej pogodzie i z uspokojonymi żołądkami na tyle, że mogłam zrobić „spaghetti caccio e pepe” czyli z serem i pieprzem. To się robi najszybciej. I tak to cały dzień zmarnowany i nerwy zszarpane. Jedyny zysk, to zakupione u pana stojącego przy drodze do Primoštenu dwie butelki wina gronowego i dwie figowego. Pan fajnie mówił po polsku, bo ma polskich przyjaciół i rozmawia z nimi przez Internet. Wino było po 5€ za butelkę ale… doliczając czas, paliwo itp. to wyszło bardzo drogie wino.

A tak w ogóle zginął mi ser parmiggiano. Leżał na stole bo porównywałam ceny w Polsce i tu a teraz zniknął! Przeszukałam dziesiątki miejsc. Gdzie ja go mogłam zachomikować?! Czego to ja nie mam? Aaa – pamięci!

10.09. wtorek

Słońce świeci, wiaterek z północy fajnie chłodzi. Raczej nie skorzystam z tych dobrodziejstw, bo muszę ugotować coś z produktów kupionych wczoraj w drodze na „wycieczkę”. Dwa udka kurczaka na wywar do zupy ogórkowej i mięso wołowe mielone na sos bolognese. Mam kuchenkę jednopalnikową więc najważniejszy jest dobry plan kolejności wykonywanych prac kuchennych.

A!!! Po długich poszukiwaniach znalazłam parmezan! Był na półce z moim laptopem! (???)

Do 12:45 mieszałam w garach. Wszystko jest smaczne ale inne niż w domu, bo z innych produktów.

To jest chorwacki zestaw włoszczyzny – mizerniutki. Rozczulił mnie ten kawałeczek pietruszki i malutkie kawałki liścia kapusty włoskiej.

Mięso kurczaka jakieś żółte (może karma z kukurydzą?);  brak koperku, który uwielbiam; zamiast pora – dymka; mało korzenia pietruszki, za to sporo natki… wszystko inaczej. Po zjedzeniu na obiad zupy ogórkowej znów naszła mnie ogromna chęć na świeży sok pomarańczowy, więc popędziłam z termosami do naszego barku w marinie. Sok z kostkami lodu ożywił nas trochę i wyszorowaliśmy „wespół w zespół” kawałek kokpitu narzekając oczywiście, że za dużo pracy w stosunku do efektu. Potem już tylko siedzenie w messie i filmiki z podróży oglądane po raz n-ty.

11.09. środa

Słońce praży od rana a tu trzeba działać. Zaraz po śniadaniu zabrałam się za gotowanie żurku na jutro. Hen wybrał się na pokład na dziób montować nową lampę, której poprzedniczkę prawdopodobnie zabrała jakaś sztormowa fala. Została tylko podstawa z żarówką.

Pańcio co będziemy robić?
Montować tę lampę!

„Pomimo” nie szczędzi nam atrakcji. W poniedziałek przed przyjściem serwisanta opróżniałam szafkę pod umywalką, bo tam jest dostęp do agregatu lodówki. W szafce nie wiadomo czemu było mokro. Dziś chciałam powstawiać na nowo to, co ma tam swoje miejsce i okazało się, że z odkurzacza cieknie woda. No nie fajnie! Odkurzacz suszy się na słońcu ale nie wiadomo czy zadziała, czy zrobi zwarcie i napsoci bardziej… ech…

Hen pracował do obiadu robiąc mocowanie do lampy, bo przecież identycznej, jak była już się kupić nie da – są nowe – lepsze. (pip…pip…) A ja zawzięcie czyściłam drewno w środku. Oj jest tego dużo: drzwi, ścianki, szafki – właściwie wszystko prócz sufitu. Zrobiłam łazienkę dziobową i korytarzyk. W korytarzyku trzy ścianki i troje drzwi. Mam na razie dość.

Po obiedzie zrobiliśmy sobie sjestę. Sjesta była baaardzo długa. Było to oczekiwanie na to, by zrobiło się trochę chłodniej. Dopiero przed 18:00 Hen znów poszedł na dziób podłączyć nową lampę. Sprawnie mu to poszło. Ja w tym czasie robiłam kolację. Po zakończeniu działań Henryka pojechałam na keję czarterów, żeby zobaczyć czy oba nasze światła dziobowe dobrze widać z przodu. Jest OK.

To ciasteczko to dla mnie, prawda?

Jeszcze tylko krótka dygresja na temat zwierzyńca. Po drugiej stronie kei mamy sąsiadów Niemców z wielkim jachtem motorowym. Marco i Lisę – bardzo sympatyczni ludzie. Tym razem przyjechali z młodym towarzystwem – rodziną i psem pudelkiem. Pudelek jest dość „rozmowny” często szczeka – na co Pirat mu odpowiada. Spotkali się i z pewnością nie polubili. W sumie nie wiem jak pudelek, ale Pirat najchętniej rozszarpałby go na strzępy. Sąsiedzi wypłynęli na dwa dni – był spokój. Dziś wrócili. Oczywiście musieli iść z pudelkiem na spacer i udało mi się na ten czas mojego rozbójnika schować w messie. Niestety, gdy oni wracali ze spaceru byłam zajęta włączaniem świateł, żeby Hen mógł sprawdzić. Wtedy nasz zbój wyskoczył na keję z chęcią unicestwienia wyfiokowanego w loki intruza. Kiedy odwoływałam mojego napastnika pudelek był już do góry łapkami na rękach u swojego właściciela. Później oczywiście nawymyślał Piratowi ale chyba po niemiecku, bo Pirat tylko trochę się odszczeknął.

12.09. czwartek

Jak ten czas goni… Kolejny dzień… Słońce grzeje ale wiatr znów zmienił się na południowy i w dodatku mocny. Obawa, że to Jugo i znów może przywiać deszcz.

takie piękne chmury do nas idą

Zaraz po śniadaniu zabieramy się do pracy. Złożenie bimini i szpryc budy po to, by móc opuścić bom, a potem wymienić topenantę bo jakaś taka puchata się zrobiła i przypomina ozdobny łańcuch na choinkę a nie linę. Sęk w tym, że nie wiemy jakiej długości powinna być nowa lina. Zmierzyć nie ma jak – bo sięga ona czubka masztu a nie znamy dokładnej jego wysokości. Poszukiwania w książce serwisowej jachtu, ani w Internecie nie dały rezultatu. Jest powierzchnia żagli różnych typów, a wysokości masztu nie ma. Żeby wciągnąć nową linę, trzeba przyszyć ją do starej i powoli wyciągać starą jednocześnie wciągając nową. Mamy linę o długości 34 mb. – może wystarczy? Kapitan dziarsko zabrał się do pracy.

nowa lina na topenantę
hej, łej, ciągnij ją !

Ja mu towarzyszę próbując umyć kolejny kawałek kokpitu. W międzyczasie coś przyniosę, przytrzymam, pomogę mierzyć… takie tam…

ale nuuudy

Oczywiście towarzyszy nam też Pirat, choć widać, że trochę się nudzi. Liny połączone. Teraz wyciąganio-wciąganie i… cholera! Lina za krótka! Kapitan obrabia kolejną linę, którą chce dowiązać aby przedłużyć. Robi gustowny węzeł, obrabia elegancko.

gustowny węzełek

Ciągnie dalej. Okazuje się, że przecudnej urody węzeł jest elegancko widoczny między końcem bomu a topem masztu. Trzeba było dosztukować ~6mb. Teraz już wiemy, że na topenantę potrzeba 40 mb liny. W czasie kiedy my walczyliśmy z opalaniem [topieniem] końcówek lin, by się nie strzępiły nasz pieseł wypatrzył wracającego ze spaceru sąsiada pudla i wyskoczył na keję. Wszyscy zamarli, że znów będzie afera, ale zobaczyłam, że Pirat spokojnie obwąchuje intruza, więc uspokoiłam właścicieli, że jest OK, choć w sumie nie bardzo sama w to wierzyłam. Jednak piesy przywitały się po psiemu, po czym pudelek wołany przez właścicieli pobiegł na swój jacht, a Pirat wołany przeze mnie wrócił do nas. Ufff….

jakoś trzeba to ogarnąć
już się robi!
topenanta lekko się spuchaciła

Na obiad planowałam ziemniaki, kotlet z sera camembert i tzatzyki. Tylko zapomniałam, że ziemniaków już nie ma – ostatniego zużyłam do żurku. Pojechałam więc do miasteczka do warzywniaka. Warzywniak był zamknięty, więc weszłam do sklepu – marketu sieci „Studenac”. Takie coś mniejsze od Tommy. Niby wszystko w nim jest ale jakieś takie… nie podobało mi się. Kupiłam kilka ziemniaków, mleko do kawy i piwo, bo się skończyło.

Obiad zwalił nas z nóg a nawet nie tylko z nóg, bo i z siedzeń. Pozycja horyzontalna okazała się najbardziej optymalna. Moje dalsze czyszczenie szafek, drzwi itd. musi poczekać chwilę. Ale , ale… przecież ja po śniadaniu umyłam świetlik i okienko nad kuchnią upaprane na tłusto – teraz są czyste. No to mogę mieć też czyste sumienie.

Po odespaniu męczącego obiadu rzutem na taśmę do końca wypucowałam kambuz. Dumna z siebie zachęciłam kapitana do prac bosmańskich – czyli zszywania sfarfoclowanej taśmy od szprycbudy.

kambuz na błysk!
Prace bosmańskie. To, co na dłoni to tzw rękawica bosmańska.

Na koniec dnia wybrałam się z Piratem na wycieczkę do śmietnika. Tym razem poprosiłam Henryka o udokumentowanie foto jak to wygląda. Futrzaty maluch w trakcie jazdy też potrafi obszczekać innego psa idącego piechotą.

jedziemy do śmietnika
fajnie było

Na kolację zjedliśmy legendarny, kultowy paprykarz szczeciński. Młodzi z pewnością nie wiedzą co to było w latach 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku. Jest to wspomnienie naszej młodości i choćby z tego powodu musi smakować.

Oj, zaczęło się mocno błyskać. Będzie burza i ulewa, czy pójdzie sobie dalej? Wiatr jest z południa a błyska się na północy i zachodzie. Może nie zawróci.

Minęło pół godziny i lunęło, grzmi, błyska się. Raczej nie zawróciło, ale przyszło nowe lepsze!

13.09. piątek

Czy ktoś jest przesądny? – Ja nigdy nie byłam, ale chyba będę.

Piątek trzynastego – kumulacja. W nocy lało i padało; kapitanowi na nos z okienka w kabinie piętrowej; na stół w messie do ustawionego garnka. Na mnie nie padało, bo uszczelnienie zrobione przez Henryka – działa. Ranek zapowiadał się całkiem fajnie – nawet słonko wyglądało zza chmurek.

Na spacer wybrałam się w krótkich spodenkach i cienkiej koszuli – było mi ciepło, ale widziałam, że ludziska w bluzy i kurtki poubierani. Dokucza mi stopa – coś uwiera pod spodem – myślałam, że to coś w bucie, ale nie, nie mam pojęcia jak to się stało ale mam siniaka – bolaka. Mieliśmy dziś zdjąć żagiel żeby zabrać go do zszycia. Jest prawie bezwietrznie, więc chyba damy radę. No niee!!! Znów zaczęło padać, więc nic z tego. Sąsiad po lewej stronie jest tak zacumowany, że wpycha się na nas, gniecie obijacze aż trzeszczą. Wybieram się więc do marinero żeby coś z tym zrobili. Wsiadam na swój skuterek i… odmówił współpracy. Ulewa nocna go zepsuła. Przypominam sobie, że kiedyś już tak było i pomogło mu przewrócenie do góry kołami. Robię więc tak i po chwili mogę jechać. Tylko że deszcz się nasilił. Dojeżdżam mokra do serwisu a tam żywego ducha nie ma. Rozglądam się, krzyczę – nic. Czekam więc pod dachem, może się ktoś pojawi. Zniecierpliwiona po jakimś czasie znów zaglądam w różne kanciapy – hura! Znalazłam żywą duszę. Powiedziałam co i jak. On odpowiedział, że zadzwoni do marinero Marko i będzie załatwione. Ok, tylko że mój skuterek znów odmówił współpracy w dodatku zblokował koło. „Trzynastego wszystko zdarzyć się może”. Kombinowałam, włączałam, wyłączałam, cudowałam wreszcie koło odblokowałam ale i tak musiałam łachudrę ciągnąć za sobą.

Po powrocie, mokra i trochę schłodzona postanowiłam się jednak przebrać uznając rację ludzi w kurtkach i długich spodniach. Zaplanowane prace na zewnątrz trzeba odplanować. Na razie robimy cebulę duszoną, która będzie na kolację. Henryk dzielnie obrał, pokroił i bardzo się przy tym rozczulił. Ja teraz duszę i mieszam no i w tzw. międzyczasie opisuję co się dzieje. A nawet nie zauważyliśmy, że marinero poprawił cumy sąsiada i obijacze już nie skrzypią.

powlekanie prześcieradeł
i już cudnie i czyściutko

Zabraliśmy się za pościel. Zmianę, kompletowanie, bo mimo usilnych starań: poszytych woreczków na poszczególne zestawy, dobrane wzorki tak by w jednej kabinie był jeden wzorek i dwa kolory dla dwóch zmian pościeli – jakoś dziwnie poszewki, podusie, kołderki wędrują i mieszają się.

Przestało padać, to zaczęło wiać. Żagla nie ruszymy. Pojedziemy więc po zakupy do Plodine. Chcę zrobić zapasik rumu, bo tu kosztuje litr smacznego tyle samo ile u nas 0,75 l byle jakiego najtańszego. Poza tym sery włoskie: parmigiano reggiano, pecorino i grana padano też są sporo tańsze no i pyszny dżem figowy,  którego w Polsce po prostu nie ma. Jeszcze zaopatrzenie na podróż, bo w niedzielę wracamy do domu.

Poziom wody tak się podniósł, że nasz trap jest bardzo stromy w dodatku śliski, bo cały czas mokry. Mimo ryflowanej i specjalnie przez Henryka dziurkowanej blachy – jest ślisko. Ja weszłam z torbą i duszą na ramieniu, ale prosiłam, aby Hen jednak wszedł „na czworaka”, bo nie ma nic gorszego jak kula, która się pośliźnie i zamiast podpórki robi się dodatkowym niebezpieczeństwem. I tak to dotarliśmy na łajbę i nadal nic konkretnego robić nie możemy.

Skończyliśmy ogarniać pościel. Torba wypakowana brudami jedzie do Polski. Dokończyłam mycie łazienki – podłogę i to, co pod podłogą czyli spływ brodzika.

jak zwykle, najpiękniejszy?

Przestało padać ale nadal wieje. Piękny zachód słońca. Może jutro będzie lepiej.

14.09. – sobota

Zaświeciło słonko. Wróciła chorwacka norma.

Przestało wiać więc zdejmujemy żagiel. Najpierw ponton w górę. Potem tę linę ciągnij, tę popuszczaj jakoś poszło. Żagiel leży sfarfoclowany na pokładzie a Hen pod nim. Próbujemy to draństwo jakoś złożyć – ale gdzie tam?! Wielkie… ogromne… gigantyczne i sztywne. Z żadnej strony nie daje się go złożyć.

fok zdjęty – i co dalej?
chyba załamka

A Hen planował spakować to do samochodu i przywieźć do Polski. Stwierdziłam, że nie mam zamiaru zakończyć życia przy składaniu żagla i musimy wezwać pomoc. Chciałam pojechać do serwisu no i co? – Mój skuterek nie gada ze mną! Miało być lepiej a okazuje się, że lepiej, to już było. Na hulajnodze jechał marinero robiąc swój tzw. „obchód”. Zaczepiliśmy go więc i mówimy, że potrzebna nam pomoc itd. Na co on, że trzeba zwrócić się do Dominika, bo on ma do objechania i sprawdzenia cały port. Hm… wracając z naszej kei przejeżdża koło kanciapy Dominika i mógłby powiedzieć – no cóż… poszłam sama. Dominik na szczęście był. Mówię co i jak, a on mnie pyta, czy dzisiaj. No jasny gwint! A kiedy? – Now!!! Tomorrow we go home!!! Poszedł do trzech siedzących popijających kawę marinero i długo coś tłumaczył. Powiedział mi: „ok.”, ale co ok.? – kiedy przyjdą? – „today”. –  Nie umiem z nimi rozmawiać – podnoszą mi i tak wysokie ciśnienie. Wróciłam zdruzgotana na łajbę. Skuterek nadal ze mną nie gada – wczoraj chociaż wyświetlacz działał, a dziś nic.

trzech marinero miało co robić, żeby wynieść żagiel

Za krótką chwilę pojawił się Dominik i dwóch marinero. Wcale nie bez trudu wyciągnęli nasz żagiel po łajbie sąsiada na keję. Dominik zapytał, czy mają oddać do naprawy bo w Šibeniku jest żaglownia. No pewnie! Ale kosztu naprawy nie umiał określić. Podobno w następnym tygodniu zrobią. Oj kamień spadł mi z serca, bo moim zdaniem, zapakowanie tego do samochodu było niemożliwe. Mógł być ewentualnie wybór albo ja i pies albo żagiel.

znów się chmurzy

Jeszcze zostało mnóstwo pracy wszelakiej. Zdjęcie bimini bo się popruło i spakowanie do samochodu, złożenie stolika i schowanie, żeby nie został na deszczu, opuszczenie i przywiązanie pontonu, zrobienie porządku z linami, zdjęcie banderek, pochowanie wszelkich szpargałów, które służyły do szorowania pokładu itd. A w środku pakowanie wszystkiego, co ma wrócić do Polski. Najgorsze jest to, że wózek z pakunkami będę ciągnąć ja, a nie mój skuterek. Jego musiałam zaciągnąć do samochodu z ogromnym wysiłkiem, bo poza wszystkim jeszcze koło z napędem mu się zblokowało. Po odprowadzeniu skuterka miałam siłę tylko na jeden kurs z bagażami. No i pieczołowite układanie butelek z oliwą i winem tak, aby nie brzęczały w drodze i się nie potłukły.

Jeszcze obiad jakiś trzeba zrobić, ale to nie problem, robię po prostu przegląd lodówki. Resztka spaghetti bolognese, resztka cebuli duszonej, drobno pokrojone pomidory, resztka sera żółtego – podgrzane, zamieszane, nie wstrząsane i gotowe!

Próbuję ogarniać resztę, ale jakoś mizernie mi to idzie – chyba mam dość.

chmury mają to do siebie, że robią piękny spektakl przy zachodzie słońca

15.09. – niedziela

Pakowanie reszty klamotów, klamotków  i klamoteczków. Wynoszenie niestety utrudnione bo siąpi deszcz. Mój zepsuty skuterek już złożony w bagażniku. Więc ja robię za siłę pociągową.

Gimnastyka poranna zaliczona na 200%. Jeden długi spacer z piesem. Wynoszenie toreb po schodach do kokpitu a potem po trapie do wózka. Potem dwa kursy z wózkiem do samochodu. W międzyczasie odłączanie prądu, i inne drobne takie tam.

Przed wyjazdem ostatni transport do samochodu

Wyjeżdżamy. Najpierw do śmietnika, potem do barku zatankować sok pomarańczowy na drogę. O 10:10 przekraczamy bramę mariny. Jest pochmurno. Niebo zwykle błękitne – dziś w kolorze indygo z ciężkimi szaro granatowymi chmurami.

Jakoś przykro mi się robi, bo być może to ostatni raz widzę, Murter, Betinę, której nie odwiedziłam, a miałam wielką ochotę. Tisno z aleją oleandrów i mostem zwodzonym. Panią w Dazlinie, u której robiliśmy zaopatrzenie w oliwę, rakiję i travaricę. Ech…

wróble zrobiły sobie łaźnię z kałuży na parkingu
Słowenia
po obu stronach ulicy jednokierunkowe ścieżki rowerowe
albo dwukierunkowe po jednej stronie drogi.

Jedziemy niespiesznie, bo nocleg zabukowany w Starše na Słowenii. Po drodze mieliśmy pomysł aby zwiedzić w Krapinie Muzej Neandertalca ale jakoś przegapiliśmy drogowskazy, bo pojechało nam się inną drogą. Może i dobrze, bo jechaliśmy drogą przez góry w deszczu a więc wolno. W Gostilnej byliśmy przed 18:00. Pan, który jednocześnie jest i recepcjonistą i kelnerem biegał z tacami, obsługiwał gości i po drodze do jakiegoś stolika dał mi klucz do pokoju. A powiedzieliśmy sobie tylko „Dober Dan”.  Drugi Pan [chyba ojciec] wychylił się z kuchni i pomachał na przywitanie. Miło…

w gostilnej

Po małym ogarnięciu psa i siebie poszliśmy coś zjeść, Ja zamówiłam najpierw wino domače potem rosół  a potem hamburgera ale bez buły tylko z ziemniakami. Pan próbował mnie przekonać do bułeczki przyniósł pokazywał, ale gigantyczna buła to nie było to, o co mi chodziło. Hen zamówił piwo i čevapy i jak zwykle, dostał do nich furę frytek. Objedzeni jak bąki chyba trochę po 19:00- tej poszliśmy spać bo Hen nastawił budzik na 5:00.

16.09. – poniedziałek

Wyjeżdżamy przed 6:00-tą. Jest jeszcze ciemno.

przed wschodem słońca

Do domu ~940 km. Mamy nadzieję, że autostradą austriacką prędko pokonamy trasę. Rzeczywistość okazała się inna. Na trasie mnóstwo ciężarówek. Niektóre oczywiście robią kilometrowe wyścigi  [wyprzedzanie]. Pogoda też kiepska.

Przez Wiedeń oczywiście mocne spowolnienie, ale przynajmniej bez stania w korku. Czechy – kupujemy winietę – jednodniowa kosztuje już 14 €. Czeska autostrada średnio co 20 km rozgrzebana, albo nawet nie rozgrzebana ale poustawiane na długich odcinkach pachołki odgradzające coś, nie wiadomo co i tylko jeden pas ruchu. A potem … powódź.

Ostrava
ta druga strona autostrady – cała pod wodą

W Ostrawie autostrada zalana, kawał miasta pod wodą. Straszny widok! Wzdłuż dróg położonych wyżej, kolumny ciężarówek i samochodów osobowych bez kierowców.  Czyli ewakuowane z zalanych rejonów. My nie wiemy gdzie jechać. Mapy Google pokazują zamknięte drogi, ale nie nadążają z aktualizacjami. Drogi, które były przejezdne, już są zamknięte. A Czesi kompletnie nie zajmują się organizacją ruchu. Przecież błąkające się i szukające drogi samochody utrudniają im akcję ratunkową. Mogli postawić wcześniej policjantów kierujących na objazdy, ale nie zrobili tego i każdy kierowca musi sobie radzić sam. Błądząc co chwilę trafialiśmy na zamkniętą  drogę. Wreszcie nadkładając ponad 100 km i nie wiem ile godzin jazdy. Omijając powodzie również w Polsce dotarliśmy do domu. Po przejechaniu grubo ponad 1000 km i 12-tu godzinach podróży nasz stan nie nadaje się do opisania, bo zabrakło mi słów. Dlatego kończę relację.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *