W 15 dni dookoła Włoch i Sycylii czyli 6350 km poszukiwań.

29.02.2024czwartek

Pobudka o 5,30, wyjazd o 7,15.

Jak zwykle gotów do podróży.

Po 178 km pierwszy przystanek. Po drodze widziałam szambiarkę z profesjonalnie zrobionym napisem: „Wozimy obietnice polityków  – Wywóz nieczystości płynnych”. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia.

Nie śpiesząc się dotarliśmy do Mikulova, gdzie zarezerwowałam nocleg.

Mikulov tuż przy granicy z Austrią
Tu mamy nocleg

Mailem dostałam instrukcję z kodem do drzwi wejściowych i opisem jak otwierać dwie bramy aby móc wjechać na podwórze. Naprzeciwko pensjonatu jest jakiś barek bistro. Poszłam więc na rekonesans co można zjeść i do której czynny. Przyszło mi dogadywać się z czeskimi Wietnamczykami. No… to była porażka! Pytałam po angielsku czy można przyjść z małym psem, ale oni tylko się uśmiechali i widać było, że i tak nie rozumieją. Musiałam szczekać, żeby wiedzieli o co chodzi, ale potem naszły mnie obawy, czy nie będą chcieli podać Pirata w pięciu smakach. Kolejnym wyzwaniem p.t. trzeba sobie jakoś radzić było to, że Pan Kapitan po długim kręceniu kierownicą zapragnął napić się drinka. – „No problem!”- tylko że … w pokoju nie było szklanek a ja z domu nie brałam, bo zwykle w hotelach są. Pić wódkę z butelki i popijać colą? – No jednak nie! Po co ma się panią kierowniczkę wyprawy? Przyniosłam kubki termiczne po kawie na drogę, umyłam i już były naczynia. W podróży nawet z metalowych kubków smakuje, no i przypomina młodość nie lubiącą konwenansów. Potem okazało się, że po drugiej stronie korytarza jest kuchnia ogólnie dostępna wyposażona we wszystko, co potrzeba.

Kolejna dość surrealistyczna sytuacja: Poszłam do samochodu po ładowarkę. Na podwórzu siedziała sobie pani (mniej więcej w moim wieku) z kieliszkiem wina i końcówką tegoż w butelce. Zaczepiła mnie i dużo mówiła po czesku. Ni cholery nie rozumiałam, a pani była już lekko „dziabnięta”. Ja tylko mówiłam „nie rozumiem” ale pani to kompletnie nie przeszkadzało i opowiadała coś dalej.

Kapitan zalega, a ja czekam aż odlegnie i pójdziemy coś zjeść bo kiszki mi grają żałobnego marsza. Wszystko, co dziś zjadłam to dwa jaja na twardo i dwa kabanosy. Nie odległ! – wolał odmówić spożywania pokarmów. Poszłam sama (na wszelki wypadek bez Pirata). Zjadłam sajgonki – 3 szt. Za 100KC (~17 zł). Były bardzo smaczne, więc ulitowałam się nad „odłogiem” i wzięłam drugą porcję na wynos. Spałaszował ze smakiem. Chlapnęliśmy drinka i poszliśmy spać.

01.03. – piątek

Wyjazd z Mikulova o 6,45.

Niestety pogoda nie fajna – pada. Piękna trasa przez Alpy dziś bardzo trudna bo w deszczu i po krętych drogach. Widoków, na które tak się cieszyłam po prostu nie było, bo tonęły w chmurach.

Jak tylko przekroczyliśmy granicę Włoch mój organizm natychmiast zaczął domagać się espresso. Przystanek na stacji benzynowej, dziki kłus po kawę i jest! Za 1,30 € espresso + ciasteczko migdałowe + szklanka wody. O matuś! Ożyłam! Tu kawa na stacji benzynowej jest lepsza niż u nas w kawiarni.

Do Wenecji a właściwie do dzielnicy Marghera dotarliśmy ~17,00 . Nocleg na campingu w maleńkim domku ale z ogrzewaniem i mikroskopijną łazienką. Niestety bez elektrycznego czajnika. Na kolację pojechaliśmy do tutejszej restauracji na terenie campingu. Zjedliśmy pyszną pizzę. Ja wypiłam limoncello a Hen piwo i wróciliśmy do domku.

Godzina 20,00 a chce mi się spać.

02.03. – sobota

Wyruszyliśmy dopiero o 7,45. Tak późno z dwóch powodów: kapitan kiepsko spał a odcinek drogi przed nami to tylko 445 km i zwiedzanie jedynie Ravenny.

droga z Wenecji na południe
Czekamy na słonko – może chmury znikną?
po drodze włoska kawa w chińskim barku

Moja z mozołem załatwiona zgoda na wjazd do strefy ograniczonego ruchu w Ravennie właściwie do niczego się nie przydała. Poruszanie się po wąskich i zatłoczonych uliczkach. Brak miejsc do zaparkowania. Niewiele zobaczyłam, Hen się zmęczył a ja wkurzyłam. A co tu się dzieje w sezonie?

Ravenna

Ravenna
Tu też mają krzywą wieżę.

Wybrana przez nas trasa do Pescary brzegiem morza, to raczej pomyłka! Kurort za kurortem, teren zabudowany więc wlekliśmy się 50 km/h rzadko przyspieszając do 70 km/h.

widać w oddali Loreto

Na miejscu noclegu w miejscowości Francavilla al Mare byliśmy dopiero po 19-tej.

Jutro ma być krótki odcinek bo tylko 189 km i zwiedzanie portów – może będzie lepiej.

03.03. – niedziela

Z kwatery wyjazd trochę po 8,00.

Francavilla al Mare

tu nocowaliśmy
bliskie sąsiedztwo
i morze tuż tuż
taki sobie widoczek

Po drodze zaglądamy do portu w Montenero – Marina Sveva. Marina bardzo ładna, wyposażona we wszystko, co potrzebne w dodatku oferuje najniższą cenę.

Montenero – Marina Sveva

Jest tylko jeden feler. Linia brzegowa w tym rejonie jest prosta, płaska, bez zatoczek – tylko piaszczyste plaże dla wczasowiczów. Dla żeglarzy uprawiających yachting raczej nuda.

A tu bufalo, które odłączyło się od stada na pastwisku i spaceruje sobie.

Drugim portem jest Tremoli. Cena niewiadoma bo nie odpowiedzieli na maila. Dojazd, wjazd do portu i otoczenie całkiem nam się nie podobało, więc odpuściliśmy sobie.

Jedziemy dalej

Następny do oglądania jest Porto Turistico w Rodi Garganico. Pełne wyposażenie: knajpki, sklepiki itp.. Ale to dostępne dla wszystkich. Keje pozamykane bramkami, żeby obcy się tam nie kręcili. Marina nie duża ale urokliwa, a miasteczko na wzgórzu malownicze.

Rodi Garganico – porto turistico

W porcie skusiliśmy się na spaghetti vongole i mezzolitro vino. Hen (kierowca) wypił mały kieliszek, a ja musiałam skończyć dzbanek.

Piratowi też bardzo spaghetti smakuje.
Dałam radę 😉
Jedziemy do Peschici

Potem nie bez kłopotów znaleźliśmy nocleg w Peschici. Wg współrzędnych GPS pokazywał rondo a nie nasz adres z noclegiem. Dopiero mój mądry telefon pokazał jak dojechać. Nocleg „śmieszny” pełen zwierzaków: 5 psów różnego kalibru i jakieś tłumy kotów. Pirat warczał na każdego zwierzaka i nie w łebku mu były przyjaźnie międzynarodowe i międzyrasowe.

04.03. – poniedziałek

Jeszcze raz chcemy pojechać do mariny i pogadać w recepcji o warunkach cumowania. Wczoraj trafiliśmy na zamknięte biuro bo była sjesta. (czynne do 13,00 a my byliśmy o 13,10). Niestety pogoda popsuła się – pada deszcz.

A ja chciałam jeszcze zobaczyć wioskę w górach Ischitiella no i zwiedzić miasteczko Peschici i koniecznie wjechać do miasteczka Rodi Garganico. Dziś zwiedzanie okolic, bo nocleg w tym samym miejscu.

Na śniadanie – niezawodna konserwa turystyczna. Po jedzeniu pojawił się pan gospodarz Leonardo i przyniósł dwa cornetti (rogaliki z ciasta francuskiego) jeszcze ciepłe i chrupiące i dwie brioszki. No i … nie powstrzymałam się – zjadłam pół cornetto i pół brioszki, a Hen pozazdrościł i skończył.

Wyruszyliśmy.

Krowy zakorkowały drogę.

Najpierw do portu.

Droga wzdłuż plaży
To widok portu i miasteczka Rodi Garganico

Sympatyczna Pani opowiedziała nam co, jak i za ile. Potem koniecznie chciałam zobaczyć miasteczko na wzgórzu. Biedny Kapitan kluczył cholernie wąskimi uliczkami w górę i w dół przeklinając szpetnie co chwilę. W sumie niewiele zobaczyłam. Wyszłam z samochodu żeby się rozejrzeć, ale deszcz mocno dawał się we znaki.

Rodi Garganico

Kupiłam tylko w warzywniaku cebulę, pomidory i trzy rodzaje sera: bianco fresco sale (pyszny solony twaróg) mozzarella bufala (z bawolego mleka) i jeszcze mozzarellę taką – dojrzałą. Na kwaterze czekał jeszcze brocoli bianco (kalafior) ale nie miałam do niego soli a w warzywniaku soli nie było. W kolejnym sklepie „Supermercato A-O” kupiłam sól i pieprz a spędziłam tam chyba z pół godziny. Sklep niewielki ale zawalony towarem pod sufit. Znaleźć sól nie było łatwo. Zapytałam więc starszą panią a ona zaciągnęła mnie między ciasno ustawione półki i pokazała z 10 rodzajów soli. Potem długo stałam w kolejce do kasy bo kwitło tu życie towarzyskie. Pogaduszki, śmiechy … chyba wszyscy się tu znają.

Z trofeum w postaci soli i pieprzu wróciłam do auta. Serpentynami po „Parco Nationale” pojechaliśmy w górę do wioski, a właściwie miasteczka Ischitiella. Jak tu pięknie! Ale niestety Hen znów cały w dygotkach, żeby wcisnąć się gdziekolwiek samochodem – no i cały czas siąpi deszcz. Rozejrzałam się tylko… ech… a tak chciałoby się posiedzieć gdzieś w kafejce.

Ischitiella

Mój Pan Kapitan mimo stresów dał się namówić na pojechanie jeszcze do centrum miasteczka Peschici. Znów ten sam kłopot z parkowaniem. Wcisnął się na jakieś wolne miejsce – chyba jedyne, a ja poszłam się rozejrzeć.

Peschici

Domy w skałach, czy skały w domach?
„Pan Oliwek” – sprzedawca i producent domowej pysznej oliwy.

W ciasnej bocznej uliczce trafiłam na „Tipici Prodotti Locali” OOO!!! To właśnie lubię! W jakiejś obskurnej kanciapie stoją baniaki z oliwą, marmolady, miody, leżą paczki makaronu. Poprosiłam o oliwę a Pan pokazuje mi pięciolitrowy baniak. Hm… nie o to mi chodziło. Ja chcę tylko butelkę!. Dało się zrobić! Pan przyniósł z zaplecza butelkę, utoczył z gigantycznej beczki ze stali kwasoodpornej ½ l mętnego zielonego płynu, dał do spróbowania – pyszności! Potem elegancko zakorkował butelkę, nakleił firmową etykietę i dał się sfotografować. Cała w skowronkach wróciłam do auta. Jest jeszcze bardzo wcześnie ale wracamy na kwaterę. Tu zjedliśmy z apetytem biały serek z pomidorami a potem ugotowanego kalafiora polanego przepyszną oliwą. Kapitan teraz zalega bardzo akustycznie a ja opisuję wrażenia. Pozazdrościłam zalegania i prędko dołączyłam. Nie wiem czemu ale Kapitana złapały jakieś straszne dreszcze. Zaraz potem mnie zaczęło telepać. Ubraliśmy się w ciepłe polarowe bluzy i trochę pospaliśmy. A na zewnątrz po krótkim rozpogodzeniu znów zaczęło lać. No nie o tym marzyłam.

Na kolację mozzarella buffala z sałatką z pomidorów. Potem spacer po deszczu do samochodu coś wynieść i przynieść konserwę pieseła, bo czas na jego kolację. Nie obyło się bez przygody, bo w drodze powrotnej Hen wywinął orła i utaplał się w błocie. Myślałam, że się pośliznął ale okazało się, że kula wpadła mu do połowy w jakąś jamę między płytami betonowymi, której kompletnie nie było widać. Miał facet cela – tak trafić! Wyglądało to naprawdę groźnie, ale na szczęście nic się nie stało poza upapraniem ubrań. Jak się wysuszy – to się wykruszy!

05.03. wtorek

O 7,45 opuszczamy Peschici. Serpentynami przez góry jedziemy dalej na południe do miasteczka Manfredonia (na spodzie ostrogi buta włoskiego).

Mamy obejrzeć marinę, której cena na stronie www. była wyższa od pozostałych nas interesujących miejsc w portach. Za to ta marina ma Y-bomy do cumowania. Bardzo sympatyczna pani opowiedziała nam wszystko co chcieliśmy wiedzieć i wyliczyła cenę niższą niż ta, podana na stronie internetowej. Będzie się nad czym zastanawiać.

Manfredonia – porto turistico

Pojechaliśmy dalej do Bisceglie. Miasteczko bardzo urokliwe, ale marina kiepsko strzeżona – właściwie to port miejski bez żadnych wygód i dźwigu.

Bisceglie

Nawet nie pytaliśmy o cenę tylko wyruszyliśmy do Policoro na podeszwie buta.

Po drodze mijamy gaje oliwne – ten akurat bardzo stary.

Nie bez małych problemów dotarliśmy tam o 13,40 a biuro zamknięte do 16,00. Pięknie urządzona niewielka marina. Cumowanie niestety między dalbami. Zaintrygował mnie znak miejsca dla niepełnosprawnych przy kei w pobliżu biura. O szczegóły dopytam drogą mailową.

Policoro – porto turistico

Zadowoleni, że jesteśmy „w dobrym czasie” przed dojazdem do hotelu postanowiliśmy trochę pohulać. Na śniadanie było tylko kilka krakersów i batonik Grzesiek, więc wypadałoby coś przegryźć. Zatrzymaliśmy się przy sklepiku, w którym było wszystko: sery, wędliny, pieczywo, kawa, pamiątki itp. Łyknęliśmy po kawie: ja espresso normale, Hen espresso lungo i zjedliśmy na spółkę calzone con patato e cipola. No i oczywiście pobuszowałam w pamiątkach – trofea to: piękny talerzyk z tłoczonymi malowanymi ręcznie papryczkami peperoncino, dwa magnesy na lodówkę, przyprawy do bruschetty i marmellata di bergamotto.

Kocham takie miejsca
Widok po drodze

Ruszyliśmy do hotelu i znów nie obyło się bez przygód. GPS coś popitolił i wyprowadził na drogę, która wyglądała jak wysypisko śmieci. Mój telefon odnalazł hotel i zaczął prowadzić bardzo wąską dróżką w górę, przez miasteczko, potem w dół. Hen nie szczędził „wyrażeń”. Ja też wkurzona, bo miałam wrażenie, że minęliśmy nasz hotel i był on przy głównej drodze po lewej stronie. Piesio odbierał nasze nerwy i poszczekiwał. Może przeklinał po psiemu? Miałam rację – dotarliśmy do hotelu, który widziałam po drodze, ale była linia ciągła i nie mogliśmy skręcić w lewo więc GPS zafundował nam wycieczkę krajoznawczo- turystyczną.

Hotel w Spezzano Albanese zdecydowanie dobry z miłą obsługą. Pokój z balkonem na 2-gim piętrze (winda) i ze wszystkim co potrzebne. Kapitana chyba ze zmęczenia i nerwów zaczęła trząść febra, więc klima włączona na 30 stopni. Po 19-tej zjechaliśmy do restauracji na kolację. Menu bardzo krótkie – kilka potraw na dany dzień – jutro pewnie będą inne. Hen wziął kluseczki z małżami a ja makaron z sosem – specyfik kalabryjski. Muszę przyznać, że rewelacyjny. Oczywiście do tego mezzolitro vino della casa. Gdy na koniec chcieliśmy zapłacić (nie wiedząc ile, bo cen w karcie nie było) kelner zapytał o numer pokoju i powiedział, że zapłacimy przy wymeldowaniu. Trochę to dziwne hm… Za chwilę pojawił się młody człowiek – chyba menager i potwierdził, że zapłacimy jutro w recepcji 20€. OK – pasuje!

Spezzano Albanese

06.03. środa

Rano po zebraniu wszystkich bambetli poszliśmy oddać piloty, klucz do pokoju i zapłacić za kolację. W barku poprosiłam o 2x cappuccino i chciałam zapłacić, ale młody człowiek obsłużył nas i zapłaty nie chciał.

Wyruszyliśmy w drogę na Sycylię. Niestety pogoda znów się popsuła: chmury, deszcz a momentami nawet ulewa.

widok ze stacji benzynowej na Sycylię

Do przeprawy promowej jechaliśmy cali w stresie, bo mnóstwo rozjazdów, zakrętów – tu z biletami – tu bez biletów. Tu jakieś szlabany, jakieś bramki. Kurdeee!!! – to nie na moje nerwy. Wreszcie kupiliśmy bilety „andata e ritorno” w budce takiej, jak na autostradzie. Odstaliśmy w kolejce niecałe ½ godziny i wjechaliśmy na prom. Podróż promem do Mesyny trwała trochę ponad 20 minut.

W Mesynie już świeciło słonko. W planach nie było zwiedzania miasta tylko kierunek w stronę Augusty – może po drodze Taormina, może Catania.

Mesyna

Droga koszmarna – ruch jak w mrowisku, tylko bardziej chaotyczny. Uliczki wąskie, drogi, którymi mieliśmy jechać pozamykane, bo w remoncie. Kilka razy błądziliśmy. Ominęliśmy wreszcie i Taorminę i Catanię.

Tam w chmurach schowany szczyt Etny

Wkurzony kapitan postanowił jechać autostradą, która kosztowała raptem 1,5€ – za taki luksus 😉 . W Auguście na miejscu noclegu byliśmy wcześnie. Właściciel nie odbierał telefonu więc postanowiliśmy zobaczyć port Xiphonio, który wypatrzyłam w necie. Klucząc uliczkami, w których ledwie się mieściliśmy prawie dotarliśmy do portu. Prawie, bo w pewnym momencie droga jakby się przełamała i zrobił stopień. Może terenówka przejechałaby ale my z pewnością zawisnęlibyśmy na „brzuchu”. Popatrzyliśmy z góry na port, który wcale nie zachęcał do cumowania. Coś rozgrzebane, coś w budowie, dojazdu brak – bez sensu.

Porto Xiphonio – Augusta

Wróciliśmy na nocleg. Ja zła, bo niczego nie zwiedziłam gapiąc się w telefon i pilnując drogi.

Właściciel po moim telefonie pojawił się bardzo szybko. Oprowadził po apartamencie, wyjaśnił co i jak i dał klucze. Pogadaliśmy chwilę i opowiedział, że w Auguście jest drugi o wiele lepszy port i miał mi wysłać sms-em namiary. Pojechał, a ja chciałam choć jeden bagaż zanieść do pokoju i … okazało się, że nie mogę poradzić sobie z drzwiami – nie chcą się otworzyć. Znów dzwoniłam po pomoc. Tym razem przysłał syna, który też miał problem. Okazało się, że po przekręceniu klucza trzeba drzwi pociągnąć a potem popchnąć. Do tego była dodatkowa gałka po środku drzwi. No kurdeee!!! To nie dla mnie. Trzeba mieć dwie ręce żeby jedną kręcić kluczem a drugą ciągnąć gałkę. Pojechaliśmy jeszcze do Porto Commerciale wynalezionego przez Kapitana. To był jakiś port przeładunkowy. Zawiedziona zrezygnowałam nawet z pobliskiej knajpki i kolację (zupkę błyskawiczną) zjedliśmy „w domu”. Na koniec dnia przytrzasnęłam sobie furtką palec wskazujący. No może dość na dziś atrakcji.

Aaa! Widziałam Etnę, która w większej części jest jeszcze pod śniegiem.

07.03. czwartek

Po wypiciu kawy i zjedzeniu całkiem nietypowego śniadania włoskiego – czyli konserwy turystycznej z pomidorem. Znów wyniosłam bambetle do samochodu i wyruszyliśmy. Najpierw Siracusa. Przejechaliśmy zatłoczone do granic możliwości ulice – szukaliśmy portu. Dojazd fatalny, więc odpuściliśmy i pojechaliśmy dalej.

Siracusa

Kolejnym przystankiem była Marina di Ragusa. Znaleźliśmy port – wyglądał okazale. Trzeba było pokombinować żeby do niego wjechać. Szlabany i pan portier. Wypchnięta z samochodu przez kapitana jako ta do kontaktów z tambylcami dogadałam się z panem, który spisał moje nazwisko, zadzwonił do biura i uprzedził moją wizytę. Zaczęłam żałować, że nie nazywam się Kościubińska albo Grzegorzewska, albo jakoś tak – byłoby śmieszniej. W biurze miła pani mówiła po angielsku, żeby nam ułatwić ale mówiła w takim tempie jakby strzelała z karabinu maszynowego. A my oboje kumaci jak żaby. Jakoś dowiedzieliśmy się najważniejszych informacji. Trochę po angielsku, trochę po włosku a resztę międzynarodowym wymachiwaniem rękami.

Marina di Ragusa

Marina bardzo nam się podoba, cena też do przyjęcia. Napiliśmy się kawy i pojechaliśmy dalej.

Sycylijski asfalt na drogach jest jeszcze bardziej ekologiczny niż w Polsce – rozkłada się szybciej.

Tak wyglądają sycylijskie drogi.

Henryk bardzo szybko uczy się włoskiego. Na każdym ostrym zakręcie krzyczy „curva” – co po włosku znaczy krzywa – chodzi o drogę oczywiście. Dojechaliśmy do Licata i portu, który wynalazłam w necie. Niestety tam wcześniej bo o 12,30 robią już sjestę i nie było z kim pogadać. Popatrzyłam sobie i zrobiłam kilka zdjęć.

Licata – porto turistico

Przed nami droga do Marsali, gdzie mamy nocleg.

Fajne podwórko mają na tym osiedlu – gigantyczna skała.

Ponieważ dojechaliśmy ~16-tej Hen postanowił zobaczyć port. Jeździliśmy jakimiś koszmarnymi uliczkami – dojechaliśmy. Jest! Cantiere … coś tam i porticollo turistico. Cantiere to remontownia jachtów. Zostałam więc wysłana aby znaleźć biuro portu.

Palace hotel był obok tego czegoś.

Ha ha haaaa – znalazłam Uficcio di porticolo – rozpadający się baraczek, zamknięty na cztery spusty. Od razu wyobraziłam sobie jak może tu wyglądać łazienka i kibelek. Okolice portu – totalny bajzel, brzeg morza jak wysypisko śmieci. Jednym słowem „syf”. W GPS wklepaliśmy adres noclegu i z duszą na ramieniu przemierzaliśmy jakieś straszne okolice. Baliśmy się, że nasz nocleg będzie tak samo „urokliwy”.

W czasie jazdy zaczęłam sobie coś nucić pod nosem i usłyszałam komentarz Henryka: „ Do opery to raczej się nie nadajesz ale jako syrena okrętowa to jak najbardziej.” No żesz!!! Gdyby nie trzymał kierownicy oberwałby z pewnością!

Parking w pomarańczach
Herb Sycylii
Pokój „Lemon”
Łazienka
Spanie

Nocleg był dość specyficzny jeśli chodzi o wystrój ale na szczęście czysty i przyzwoity. U gospodarza Vito (może Don Vito…?) jest owczarek niemiecki Cesare – przyjazne psisko, które na nasz widok bardzo się ucieszyło. Niestety Pirat z o wiele za dużym „ego” zaczął warczeć na wilczura i przez to biedak Cesare wylądował na uwięzi. Bardzo mi go było szkoda. Mimo brzydkiego, pirackiego zachowania naszego futrzaka Vito nie doliczył opłaty za psa.

08. 03. Piątek

Wyruszamy w dalszą drogę o 7,20. W sumie cieszę się, że opuszczamy Marsalę, bo wcale mi się tu nie podobało. Jedziemy do Trapani. Centrum miasta oczywiście niewyobrażalnie ciasne.

Trapani

Niechcący skręciliśmy w boczną drogę.

Odnajdujemy port, ale znów jest to Cantiere – remontownia a porcik praktycznie na doczepkę. Kiepskie wrażenie i z dojazdu i z samego portu.

Chciałam zobaczyć Palermo, o którym się naczytałam. Po drodze zobaczyłam sklepik „Prodotti tipici Siciliana”, więc musiałam go odwiedzić. O matuś!!! Ile tu wszelakiego dobra! Zwariować można! Setki rodzajów makaronów, warzywa, wędliny, sery, marmolady. Chciałam kupić marmoladę z opuncji. Ponieważ translator słowa opuncja nie tłumaczył narysowałam Pani prędziutko o co mi chodzi i dowiedziałam się, że opuncję przetwarza się od lipca do września – przykrość. Kupiłam dwa rodzaje pecorino i jeszcze jeden ser, który robi się podobno tylko na Sycylii. W torbie znalazł się również sycylijski makaron wyglądający jak kostropate patyki (w życiu takiego nie widziałam) i dwa plastry grubości 0,5cm mortadeli do zjedzenia po drodze. Średnica tej mortadeli to ~25 cm. Jeden z plastrów spałaszowaliśmy natychmiast, drugi pojechał z nami dalej.

Palermo

Palermo – tak wąskie uliczki, że przy zaparkowanych w dodatku samochodach nasz czujnik odległości piszczał co chwilę, a kapitan rzucał świetnie już znanym słowem mimo, że uliczki były proste. Tylko na chwilkę zaparkowaliśmy na jakimś większym placu i szybko wynieśliśmy się z tego sławnego miasta. Pojechaliśmy jeszcze do Cefalu – z daleka wyglądało bardzo uroczo, ale warunki jazdy i parkowania takie jak w Palermo. No trudno – to nie na nasze możliwości. Ponieważ drogi sycylijskie są w strasznym stanie postanowiliśmy autostradą pojechać na miejsce ostatniego na Sycylii noclegu i odpocząć porządnie. Po drodze udało się zjeść w przydrożnym barku „arancini” – kuleczki z ryżu nadziewane mięsem, lub mozzarellą i szynką. Faktycznie są pyszne. Jeszcze tylko zakupy, bo nocleg mamy z w pełni wyposażoną kuchnią w miejscowości Venetico. Kwatera bardzo porządna choć otoczenie – normalne tzn dość obskurne. Bardzo sympatyczna Pani Francesca objaśniła co i jak obsługiwać a także wskazała, gdzie bary, restauracje i mercato. My raczej marzyliśmy o rozprostowaniu starych kości.

Venetico

Od „domu” tylko kawałeczek do morza
Po drugiej stronie ulicy
Mieszkanko było bardzo ładne a to nasz taras – spacerniak 😉
Sycylijskie budownictwo – też ekologiczne bo szybko się rozkłada.
Kapitan w roli podkuchennego

Jutro opuszczamy Sycylię. Ogólne wrażenia: inne rejony Włoch są z pewnością ładniejsze. Poza dwiema marinami utrzymanymi na wysokim poziomie – reszta sprawiała wrażenie zapuszczonych. Brud, śmieciowiska wzdłuż dróg i na parkingach po prostu szokują. Wiele starych domów opuszczonych i zrujnowanych, ale i wiele współczesnych pozaczynanych i nie skończonych. Szarość, obdrapane i odpadające tynki – to norma.

09. 03. – sobota

Śniadanie zjedzone na kwaterze, kawa wypita, kawa na drogę zrobiona. Około 8,00 gotowi do drogi.

Deptak wzdłuż plaży w Venetico

Do przeprawy promowej tylko 40 km ale GPS poprowadził bocznymi drogami przez lasy. No i znów w lesie wysypiska śmieci. To nie turyści brudzą, bo byłyby to pojedyncze butelki, czy papiery. Tu leżą worki pełne śmieci. To miejscowy musi jechać kilka czy kilkanaście kilometrów do lasu żeby wyrzucić ten syf.

W czasie oczekiwania na prom podszedł do samochodu starszy człowiek, który sprzedawał ściereczki kuchenne z nadrukiem Sycylii jedna za 3 € a dwie za 5€ – kupiłam dwie.

Promem na ląd a potem do Tropei. Byłam tu kilka lat temu i chciałam pokazać ją Henrykowi. Wtedy określiłam to miasto, że jest tu ślicznie i syfilicznie czyli urokliwie, malowniczo ale biednie. Odpadające tynki, odrapane kamieniczki, ale wszędzie donice i skrzynki z kwiatami. Teraz bardzo się zmieniło. Wiele odnowionych budynków, czyściutko na ulicach poczwórne kosze na śmieci do sortowania odpadów.

Tropea

Po przejściu główną ulicą na punkt widokowy wróciliśmy mocno zmęczeni. W dodatku Hen rozwalił sobie na bruku stopkę kuli – bieda. Jedna farmacia – „chiuso”, ale druga nieco dalej na szczęście „aperto”. Kupiłam dwie stopki i pojechaliśmy do Pizzo, bo koniecznie chciałam aby Hen spróbował lodów „tartuffo” w kawiarni, gdzie je wymyślono. Są to lody z płynnym nadzieniem w środku. Droga raczej kiepska – asfalt z dziurami. Ale budynki różnią się znacznie od sycylijskich – są bardziej zadbane. Przy drogach zdecydowanie mniej śmieci. Wjazd do Pizzo to koszmar nad koszmary. Droga wąska – to mało powiedziane, w dodatku pochylnia w górę i bardzo ostry zakręt. Spoceni ze strachu dojechaliśmy na główny plac, gdzie są sławne tartuffo. Ponieważ porcje (kulki) są ogromne wzięliśmy jedną na spółkę i po kawie – to będzie nasz obiad. Pan kelner, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, ucieszył się i popisał znajomością naszego języka czyli: dzień dobry, proszę, dziękuję i do widzenia.

Pizzo

Z duszą na ramieniu wyjechaliśmy z Pizzo. Po drodze kupiłam kolejne souveniry – prodotti tipici. Ostatni w sklepie słoik marmolady z opuncji (opuncje to tutaj „fichi d’india” – figi indyjskie), jakąś pastę do kanapek z cebuli i warzyw, 3 kg czerwonej cebuli kalabryjskiej i magnesy na lodówkę.

Jedziemy do Cetraro – obejrzeć najtańszą po tej stronie Włoch marinę.

Pecore – producentki sera pecorino

Cetraro – porto turistico

Dojazd oczywiście kiepski. Marina chyba nawet niezła, ale biuro zamknięte. Będę korespondować z domu i dopytywać o szczegóły. Za Cetraro mamy nocleg – jakoś dojechaliśmy. Sympatyczny gospodarz miał przygotowany pokój na piętrze, ale gdy poprosiłam o parter szybko przygotował taki właśnie. Chcieliśmy zjeść kolację gdzieś w knajpce, ale restauracja otwarta dopiero od 20,00. Pojechaliśmy poszukać jakiegoś baru – jeden miał tylko „dolce” – słodkie. Nawigacja pokazywała jakieś odległe bary, więc zrezygnowaliśmy i postanowiliśmy zjeść w pokoju kanapki z sycylijską kiełbasą „n’dujo”. Kiełbasa w smaku podobna trochę do salami, ale na tyle miękka, że można ją smarować. Tak pierońsko ostra, że jedna kanapka załatwiła mnie na amen. Hen zjadł dzielnie dwie. Dobranoc! Koniec na dziś!

10.03. niedziela

taki parking przy kwaterze w Cetraro
i taki widok

Miało być dziś bez pośpiechu i bez stresów. Tylko jedna marina do obejrzenia w Acciaroli. Najpierw jedna droga zamknięta – bez wskazówek objazdu. Jak już przejechaliśmy setki serpentyn po górach i bocznych drogach, to obejrzeliśmy marinę a właściwie port miejski z jedną keją zamkniętą bramką – jako „Porto turistico”.

Porto turistico w Acciaroli

Skierowaliśmy się więc do Salerno, gdzie zarezerwowałam nocleg. I znów droga zamknięta !!! Bez wskazówek objazdu!!!

droga do Salerno

Po drodze ścisnął mnie głodek po dość mizernym śniadaniu. W barku, a właściwie „pasticerii” czyli cukierni udało nam się kupić coś niesłodkiego: po jednej malutkiej bułeczce z ricottą i po 4 kuleczki wielkości orzecha włoskiego z ciasta drożdżowego z ziołami.

Do Salerno dojechaliśmy ~15,00.  Klucząc po wąskich i zapchanych ulicach w górę i w dół dotarliśmy do miejsca noclegu. Okazało się, że kompletnie nie ma gdzie zaparkować. Zrobiliśmy kilka rundek licząc na to, że coś się zwolni – ale bez efektu. Nie miałam zamiaru taszczyć bagażu pół kilometra do hotelu. Wkurzona napisałam gospodarzom, że rezygnujemy i zaczęłam szukać innego hotelu. Niestety internet „siadał”- przerywał prowadzenie. Wreszcie jakaś pani zagadnięta przez Kapitana wyszukała u siebie w telefonie, zadzwoniła do hotelu ogarniając za nas wszystko, co możliwe. Anioł, nie kobieta!

Salerno

widok z balkonu

Jakoś dotarliśmy do celu. Ja wykończona nerwowo, Hen i nerwowo i fizycznie. Padliśmy w pokoju. Mnie kiszki z głodu marsza żałobnego grały, a bar otwarty dopiero od 19,00. Hen zjadł po drodze kromkę chleba z n’dują, więc głód mu mniej dokuczał. Doczekaliśmy do 19,30 i zjechaliśmy do baru. Hen jak zwykle spaghetti z owocami morza, a ja jakiś inny makaron z rukolą, serem i prosciuto. Super!

Wcześniej korespondowałam z gospodarzami porzuconego przez nas hotelu – pewnie nic nie wyniknie z tej korespondencji, bo rezerwacja była tzw. „bezzwrotna”. Ech… jutro będzie lepiej – mam nadzieję.

11.03. – poniedziałek

Leje deszcz. Po śniadaniu hotelowym – oczywiście „dolce” (już mi uszami te słodkości wychodzą) wyruszyliśmy w drogę do Pompei. Po drodze koniecznie chciałam objechać wkoło Półwysep Sorrentyński  – „Penisola Sorrentina” z miasteczkami Amalfi, Positano i Sorrento. Trochę załamana pogodą zastanawiałam się, czy nie zrezygnować, ale zaczęło się przejaśniać – Super!!!

Penisola Sorrentina

No nie wiem, czy takie słodkie życie jak ktoś nie wyrobi się na zakręcie.

Jazda zaplanowaną trasą dla kierowcy koszmarna. Wąska droga dwukierunkowa z ostrymi zakrętami pnąca się mocno w górę, lub stromo opadająca w dół. W dodatku parkujące wzdłuż drogi samochody. Tego opisać się nie da – tego trzeba doświadczyć. Większość samochodów z poobijanymi zderzakami, i różnymi wgnieceniami i zarysowaniami po bokach. To nie wpływało dobrze na psychikę, za to widoki … oszałamiające!!!

Dwa zdjęcia zrobione z zatoczki przy drodze, gdzie cudem udało się zatrzymać.
A jak ktoś będzie jechał z przeciwka to co? A nic – będzie trąbił !!!

Na końcu półwyspu, tuż przed Sorrento nasz „mercuś” zaczął się buntować i wyświetlać komunikat o jakimś błędzie. Hen odczuwał, że szwankuje przyspieszenie tzn. – działa z opóźnieniem. Najedliśmy się strachu, że rozkraczymy się gdzieś i będziemy musieli szukać ratunku. Zrobiliśmy przystanek , jak tylko było to możliwe – autko odpoczęło i zaczęło działać normalnie. No cóż, chyba się staruszek zmęczył. Już bez oglądania widoków pojechaliśmy do Pompei.

Pompei

Wezuwiusz w czapce z chmur
Za tymi drewnianymi drzwiami jest podwórko i miejsce na zaparkowanie auta.
Widać ruiny starożytnego miasta? – Chyba nie bardzo.
No to pozwiedzaliśmy 🙁

Bardzo chciałam zobaczyć ruiny miasta zasypane popiołem przez Wezuwiusza. Przy głównej bramie, mimo że to nie sezon, kolejka po bilety. Cały ogromny teren ogrodzony a parkingi dość odległe. Całość zwiedza się kilka godzin – to nie na nasze możliwości. Podjechaliśmy od drugiej strony, ale tam było tylko wyjście a w dodatku lunął deszcz i zaczęło grzmieć. Nie było wyjścia – trzeba było udać się na miejsce noclegu. Przesympatyczny gospodarz Giuseppe wraz ze swoim ojcem pomogli kapitanowi wprowadzić na podwórze samochód (wąska brama z wąskiej ruchliwej ulicy i potwornie ciasne podwórko). Jakoś z naprowadzaniem dwóch panów, złożonymi lusterkami i tolerancją max 5 cm udało się wjechać i w dodatku ustawić auto gotowe do wyjazdu przodem. Włosi, jak to w ich naturze, gadali obaj na raz i gestykulowali zawzięcie a Hen za kierownicą mocno zestresowany i nic nie rozumiejący dokonał cudu. Potem jeszcze trochę śmiechów i ocierania potu z czół.

Koszmarna anyżkowa Sambuca – bleeech!

Giuseppe objaśnił co i jak otwierać teraz i zamykać rano i pożegnaliśmy się.

12.03.- wtorek

Znów pada deszcz. Jakoś udało się wyjechać, bo pobliski szlaban kolejowy był akurat zamknięty i wstrzymał ruch. Nie zatrzymaliśmy się przy barku, w którym mieliśmy śniadanie, bo Hen nie chciał znów kombinować z parkowaniem. Do barku przy innej ulicy wyskoczyłam na cappuccino i cornetto – tym razem bez słodkiego nadzionka – było pyszne. Pojechaliśmy do Neapolu – choć odrobinę złapać atmosferę miasta.

Napoli

Wezuwiusz
Benvenuti a Napoli

Faktycznie, centrum to piękne, zadbane, odnowione kamienice, ale samochodów multum. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi człowiek z tabliczką, że jest miejsce do zaparkowania i on tam zaprowadzi. W życiu nie widziałam czegoś takiego. Poza centrum kamienice już mniej zadbane albo wcale. W drodze do Perugii podziwialiśmy piękne widoki gór z ośnieżonymi szczytami i małe miasteczka usadowione na wierzchołkach wzniesień. Wyglądały jak czapki na głowach.

Widać Monte Cassino – Tam już byliśmy kilka lat temu.

Niestety, tylko powierzchowne zerknięcie na Perugię, bo nie dostałam odpowiedzi z gminy, czy możemy wjechać do strefy ograniczonego ruchu a woleliśmy nie ryzykować mandatu.

Peruggia

Takim można byłoby pozwiedzać.

Udaliśmy się do Villanova na nocleg. I znów były kłopoty z odnalezieniem miejsca. Z pomocą sympatycznego pana i jeszcze jednej pani dostaliśmy się do kwatery. Zaułek szerokości chodnika, domek bez numeru, klucz w zakodowanym schowku. Gdyby nie pomoc tych ludzi pewnie nocowalibyśmy w samochodzie.

Villanova

Tu po lewej stronie jest nasze mieszkanko

Zanim udaliśmy się do „domu” poszliśmy do barku, gdzie teoretycznie miała być pizza i takie tam…Okazało się, że na ciepło nic nie ma, tzn. pani może wrzucić nam do mikrofali jakieś panini ze sklepu połączonego z barkiem. Wzięliśmy wreszcie deskę serów i wędlin, popiliśmy piwem i taka to kolacja.

Kwatera urządzona uroczo – „w dobrym guście”. Miała kuchnię z dużym stołem, salonik, łazienkę i sypialnię. Szkopuł w tym, że to wszystko na trzech kondygnacjach po cholernie stromych schodach – w tym do sypialni kręcone i ażurowe. Nie dla ludzi tak „sprawnych” jak my. Postanowiliśmy spać w saloniku na kanapie, gdzie obok była łazienka i nie ryzykować nocnego chodzenia po kręconych schodach do wc. Jeszcze tylko dwa noclegi i wreszcie w domu.

13.03. – środa

Raczej kiepsko spaliśmy na kanapie pod jakimś mizernym kocykiem. Pościel została na drugim piętrze nietknięta, bo nie ryzykowałam utraty życia przy znoszeniu na dół. Rano Hen chciał zrobić kawę w kuchni. Gaz był zakręcony i nie mogliśmy znaleźć zaworu. Szlag by to trafił! Spakowaliśmy się i już. Ja jeszcze poszłam na cappuccino i francuskie ciastko z marmoladą w środku i skwarkami z boczku na wierzchu. O dziwo było to bardzo smaczne.

Podróż dziś raczej bez zwiedzania. Najpierw jazda w gęstej mgle, potem nudną autostradą. Chyba z nudów zachciało mi się jeść. No i… we Włoszech potrafi być to problem. W barkach prawie wszystko tylko „dolce” – słodkości w tysiącu rodzajów. Trzeba szukać otwartej w porze lunchu pizzerii, trattorii lub osterii. Wyszukałam coś po drodze. Okazało się, że przed barkiem sporo samochodów – to dobrze wróży. Faktycznie prawie wszystkie stoliki zajęte. Głównie byli to pracownicy, którzy mają opłacone obiady firmowe. Hen zjadł spaghetti z tuńczykiem i pomidorkami, a ja penne all’arrabbiata. Moje danie było pyszne. Po jedzeniu zrobiliśmy krótką drzemkę na parkingu przy barku.

Droga we mgle też ładna
Barek „Bianco”
Tak się nawija
a tak wciąga (hi hi hi)

Kombinowałam co można byłoby zobaczyć po drodze, bo GPS pokazywał wczesną porę przybycia na miejsce noclegu. Wszystkie atrakcje były jakoś nie po drodze. Hen wymyślił, że w GPS-a wprowadzi jakąś marinę i pojedziemy nad morze. Traf chciał, że zamiast do mariny GPS zaprowadził nas do Chioggi, którą chciałam zobaczyć, ale jakoś ubzdurałam sobie, że jest daleko w bok od trasy. Miasteczko – cudo!!! Mini Wenecja!!! Oczywiście trudno zaparkować, ale udało się i choć kawałeczek zobaczyłam.

Chioggia

Droga do Wenecji

Potem już na nocleg – na camping „hu”, na którym nocowaliśmy jadąc na południe. Skasowali mnie wtedy za psa 15€ – uważam, że to skandal, bo sprzątam po nim i nie zużywa ani pościeli ani ręczników ani mydła. Tym razem nie przyznałam się do posiadania czworonoga a jak ktoś się czepnie – będę udawać, że nic nie rozumiem. Najgorsze jest to, że cwany psiak nauczył się otwierać sobie okno i na każdym parkingu zadowolony otwiera i wygląda. Na wszelki wypadek Hen zaparkował tak, by go nie było widać z biura.

14.03. – czwartek

O 7,45 opuszczamy camping bez kawy i śniadania. Dziś najdłuższy odcinek drogi do pokonania bo ponad 650 km. Bardzo długo jedziemy we mgle, potem się rozjaśniło i już można było podziwiać widoki. Dziś żadnego zwiedzania. Chcę tylko kupić obrzydliwą anyżkową „Sambucę” dla syna bo z tą, którą kupiłam wcześniej Hen dzielnie się zmaga – jakoś ciężko mu to idzie… – powiem, że oszczędza.

Droga we mgle
Śniadanko w samochodzie
To drzewo magnolii
Tu można jeszcze pojeździć na nartach

Chcę też kupić kiełbasę n’duja, bo została wyżarta głównie przez kapitana. Niestety w supermarkecie „coop” pani ze stoiska z wędlinami była bardzo smutna, że nie ma takiego towaru. Porzuciła swoje miejsce pracy i zaczęła biegać między regałami ciągnąc mnie za sobą, bo gdzieś był sos n’duja do makaronu. Niestety też go nie było – Włosi wykupili.

W sklepiku po drodze „Maceleria e Salumeria” też „n’dui” nie było – bo to tylko na południu Włoch. Kupiłam normalne salami i w drogę! Długo przez Alpy, potem długo w korku na obwodnicy Wiednia.

Słonko już zachodzi.
„smesny” – nie znaczy śmieszny, tylko zmieszany (zdjęcie robione rano)

Do Mikulova dotarliśmy już po ciemku o 18,30. Musiałam niestety uregulować zaległą za poprzedni pobyt i teraźniejszą opłatę za psa – razem 20€. Z tymi opłatami nie mogę się pogodzić, bo sprzątam po swoim psie – niby za co mam płacić? Chyba tam, gdzie płacę sprzątać nie będę. Niech robi kupę gdzie chce!!! Dobranoc!

15.03. piątek

Do domku!!! O jak ten ostatni odcinek się dłuuuuży. Jedziemy i jedziemy a jakoś wolno tych kilometrów ubywa. Po drodze jakaś przekąska na stacji benzynowej. Potem już blisko domu zakupy.

A w domku – o cholera jak zimno!!! Ogrzewanie było wyłączone na dwa tygodnie – lodówka!  My mieliśmy 18 stopni a w słońcu nawet 25. W nocy spadało do +8. Wyciągnęłam z zamrażalnika jakiś bigos – odgrzałam. Zjedliśmy, wypiliśmy drinka i poszliśmy spać we własnym łóżku pod kołdrami i dodatkowymi kocami.

A to moje „pamiątki” – nie wszystkie, bo sery w i marmolady w lodówce a magnesy na lodówce.

Teraz czeka nas korespondencja z czterema lub pięcioma marinami, dopytywanie o szczegóły a potem rozważanie za i przeciw no i wybór. Łatwe to nie będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *