Wrzesień 2022 – część 2 – wakacje 60+

Pozdrawiamy ZUS!

Najpierw drobne uzupełnienie części pierwszej.

Allan, który biegle włada angielskim poszedł do mariny z naszą tabliczką, ze znakiem parkingu dla inwalidów i poprosił, aby takie miejsce dla nas zorganizować. O dziwo! Bardzo szybko tabliczka została ustawiona na słupku blisko naszej kei, a szersze miejsce parkingowe wygrodzone donicą. Nie spodziewałam się, że południowcy mogą tak prędko zadziałać. U nich słowo „pośpiech” zazwyczaj ma jakieś inne znaczenie.

11.09 – niedziela

Załoga pojechała na lotnisko. Nie minęło pół godziny i lunęło rzęsiście. A tu szprycbuda nie postawiona, okienka nie zamknięte, woda się leje! Co najpierw?! – Okienka! Potem szprycbuda! Ha, łatwo powiedzieć! Jak już udało mi się podnieść pałąki – woda nagromadzona w załamkach, chlusnęła na mnie i do messy. Jeszcze trzeba naciągnąć i zapiąć dwie taśmy. Klnąc siarczyście – zapięłam! Potem szmata i wycieranie tego, co już zdążyło po schodach spłynąć. No i fajnie. Mogę się zabrać za układanie naczyń, mycie luster itp. bo zaraz będzie kolejny gość – siostra Kapitana. Ma przylecieć samolotem, którym potem odlatuje załoga, więc Hen siedzi w samochodzie na parkingu i czeka. Ja zrobiłam wszystko, co było w planach i przepisuję tegoż bloga z zeszytu do laptopa. Trochę mnie to znużyło, zmieniłam więc pozycję na horyzontalną i… jakoś mi się oczy zamknęły. Obudzili mnie około 16,00. Nie było ich tak długo, bo szukali hotelu w Zadarze, który Elżbieta wypatrzyła w necie. Ależ się Pirat zdziwił, gdy zobaczył „ciotkę” tu, a nie u niej w domu. Zwykle on ją odwiedzał.

Wieczorem wybraliśmy się z laptopem do mariny na kolację i szukanie w internecie hotelu. Tym razem menu było takie: Elżbieta – spaghetti z owocami morza, Hen krewetki panierowane (takie, jak ja wczoraj) a ja polędwiczki wieprzowe + gnocchi w sosie grzybowym. Wszystko było bardzo smaczne, choć spaghetti trochę za słone. Wkurzające jest jednak to, że znów przynieśli wafelki z krewetką i pomidorkiem i znów doliczyli do rachunku po 10 kun za wafelek.

Szukamy hotelu.
To jest ten artystyczny „poczęstunek” za 10 HK
Dwie „Gracje” hłe, hłe …

Jeśli z jakiegoś powodu jeszcze raz tam trafię i przyniosą mi wafelka to każę go zabrać, bo nie zamawiałam. Po powrocie z restauracji jakoś szybko zebraliśmy się spać.

12.09.- poniedziałek

Dopiero 15 minut przed ósmą zwlokłam się z koi. Zrobiłam kawę (w kawiarce!). Poszłam na spacer z Piratem. Wróciliśmy, a towarzystwo jeszcze spało. Po dłuższej chwili pojawił się Hen, potem Ela, ale ona zaraz znów zniknęła w swojej kajucie i spała dalej. Tak wyglądają wakacje geriatryków. Po 11,00 dopiero zjedliśmy śniadanie, które zrobiłam dwie godziny wcześniej. Zmobilizowałam rodzeństwo, żeby ruszyć tyłki i koło 13-tej pojechaliśmy na wycieczkę. Najpierw stragany w Murterze, potem bazarek, a następnie Tisno i zakupy u Pana, którego wcześniej nazwałam „dziadem”, przepraszam za to.

Buszująca w kieckach.

Potem pojechaliśmy za miasteczko Pirovač do hodowli małż. Okazało się, że ta hodowla widziana kiedyś przeze mnie z morza, ma całkiem fajną i pięknie położoną knajpkę. W oczekiwaniu na małże wysączyłyśmy z Elżbietą po kieliszku dobrego białego wina i napawaliśmy się wszyscy pięknym widokiem na naszą wyspę Murter.

Po drodze widzimy maleńką wysepkę, którą już nie raz okrążaliśmy łódką.
Widok z górnego tarasu knajpki.
Czekamy na małże.

Postanowiliśmy, że przyjedziemy tu jeszcze raz ale na obiad. W drodze powrotnej z dwoma kilogramami muli w torbie jeszcze wizyta w Plodine i zakup białego wina do muli i innych niezbędnych lub bardziej zbędnych produktów.

Na parkingu przy Plodine. Widok na Betinę.

Po powrocie do mariny Ela i Hen oczyścili małże a ja przyrządziłam. Były dobre, ale trochę za słone – za bardzo odparował sos. Nie umiem robić takich ilości (2 kg).

Obżarci nieprzyzwoicie zalegliśmy w messie a Ela pozmywała. Potem jeszcze tylko chwila pogaduszek i „staruszki” zaczęły zbierać się do spania. Wprawdzie udało mi się jeszcze na chwilkę rozruszać towarzystwo, ale na bardzo krótko.

13.09.-wtorek

Rano biegusiem na donicosik, bo piesełek baaardzo nalegał. Potem kawa z mlekiem, z którego wytrącił się twarożek… blech…. Trzeba zrobić drugą. 10,30 – śniadanie, które najpierw znokautowało Kapitana, a potem mnie. Pospaliśmy. Sprzątnęła Ela, która wstała tuż przed śniadaniem. Po drzemce zabrałam się za porządki w zapasach spożywczych. Miałam zrobić je wczoraj, ale jakoś nie wyszło. Hen dzielnie pomagał, po czym jak tylko wszystko na nowo zostało ułożone padł – i zaczął chrapać. Elżbieta poszła spać już podczas naszych porządków. Takie to wczasy 60+. Zastanawiam się, czy w ogóle je opisywać. Jedzą, śpią…. jedzą, śpią… czasem gdzieś pojadą. Dziś nawet na lody do miasteczka nie chciało się ruszyć, bo obiado-kolacja w messie. Żurek z kiełbasą i ziemniaki puree. Udało się! Po żurku zebraliśmy zadki i pojechaliśmy do miasteczka.

Mapa wyspy wisząca na ścianie jednego z domów.

Rozsiedliśmy się w kawiarence przy porcie z widokiem na zachód słońca. Wypiliśmy po kawie i Kapitan tak ożył, że poszedł sprawdzić ceny wycieczki do Parku Narodowego Kornati (350 HK od osoby z obiadem na statku). Przekalkulowaliśmy, że trzeba się wybrać, bo łajbą za wstęp i kotwiczenie wyjdzie więcej. Potem jeszcze raz Hen potuptał do informacji zabierając ze sobą Pirata, żeby zapytać, czy można zabrać na statek takiego futrzaka. „No problem!” – usłyszał. Tak więc może we czwartek popłyniemy na wycieczkę. Jeszcze chwilę siedzieliśmy w kafejce sącząc Tequilla Sunrice.

14.09 – środa

Przed ósmą uszaty stworek-potworek wpakował mi się do łóżka i rozrabiał. Tym razem bardziej chodziło o zabawę niż spacer, bo Ela była z nim wczoraj tuż przed snem. Udało mi się wreszcie udokumentować to, że nauczył się wchodzić i schodzić po prawie pionowych schodach. Myślę, że to wielki wyczyn dla maluszka.

Wchodzenie jeszcze z asekuracją.
Schodzenie całkiem samodzielne.
Oczywiście pochwały jaki to pies był dzielny.

Po śniadaniu leniwie zebraliśmy się na wycieczkę do Šibenika żeby zaspokoić Elżbiety ogromną chęć na ostrygi. Widziałam hodowlę tychże od strony morza w zeszłym tygodniu. W internecie wypatrzyłam, że są przed mostem nad rzeką Krka. Przed mostem był tylko duży hotel z parkingiem. Skręciliśmy więc i pojechaliśmy wzdłuż wysokiego brzegu do miasteczka Zaton. Ostryg nie było, za to miasteczko urokliwe.

Po drodze widoki na miejsca, które poznaliśmy w zeszłym tygodniu z wody.

Tam płynęliśmy.

Kiedy znów zbliżyliśmy się do mostu wypatrzyłam, że na parkingu hotelu przy moście stoi mała budka na kołach i Pan sprzedaje tam małże, ostrygi i jakieś napoje. Elżbieta kupiła 5 ostryg, Pan je otworzył i zaczęli z Kapitanem się nimi delektować. Ja tylko robiłam zdjęcia, bo od kiedy pierwszą w swoim życiu ostrygę łykałam 3 razy, a ona nie chciała udać się w dalszą podróż do żołądka i uporczywie wracała, zrezygnowałam z kolejnych degustacji.

Hen! Skoro są pyszne to czemu się krzywisz? Hen twierdzi, że od cytryny.
Widok z parkingu hotelowego na most, pod którym przepływaliśmy.
Widok na Šibenik.

Ponieważ miejsce nie było zbyt urokliwe do spędzania tam większej ilości czasu, postanowiliśmy resztę dnia spędzić w knajpce za miasteczkiem Pirovač, gdzie kupowaliśmy małże.

Usiedliśmy sobie tym razem na tarasie nad samym morzem. Zejście po kamiennych schodach różnej wielkości było wyzwaniem, ale daliśmy radę. Zamówiliśmy kawę, butelkę białego wina i dla kierowcy małe piwo. Tu wolno mieć 0,5 promila we krwi.

Tam zejdziemy – tam jest jeszcze ładniej.
Za zdrowie 60+. Oby się miało, oby się chciało i oby się dało.

Poprosiliśmy aby za godzinę podali ryby z grilla z ziemniakami. Miałam obawy, bo w knajpie przy rynku ryby z grilla były jakieś takie „uparowane” – może pieczone w folii?. Wcale nie zachwycały. Tutaj były pięknie upieczone z chrupiącą skórką. Pyszne!

Widok pięknie upieczonej ryby uśpił we mnie duszę fotoreportera, więc najpierw zjadłam połowę i dopiero ocknęłam się, że trzeba było zrobić zdjęcie.

Objedliśmy się mocno no i okazało się, że w tej pięknej scenerii wypiłyśmy ze szwagierką całą litrową butelkę białego wina. Po powrocie na łódkę spałam dwie godziny. Co będę robić w nocy? – Nie wiem. Jutro w planach wycieczka.

15.09.- czwartek

6,30 – budzik. Szaro, buro i ponuro. Robię kawę dla wszystkich i …. zaczęło padać. Niebo całe zachmurzone. Prognoza 28 ̊/21 ̊ , burze z intensywnymi opadami. Wycieczkę szlag trafił! Po śniadaniu przejaśniało i pojechaliśmy do Murteru na kawę, potem na drugą stronę zatoki, żeby zobaczyć naszą marinę z drugiego brzegu.

Figurka Sv. Nikola w ścianie portowej ribaricy – czyli sklepu rybnego.
Port
Widok na marinę
Kawałek mariny i miasteczka

Kupiliśmy na obiad 3 rodzaje burka: z serem, z blitwą i z mięsem ( ciasto filo z nadzieniem) – taki tutejszy specjał. Popijemy czerwonym barszczem i będzie obiad. My z kapitanem wróciliśmy do mariny, a Elżbieta została zwiedzać zakamarki. Ja jeszcze niestety nie mogę tyle chodzić. Do wieczora siedzimy w messie, bo co chwilę pada, grzmi i błyska. Z ewentualnej wycieczki jutro też trzeba zrezygnować, bo prognozy kiepskie. Może pojedziemy do Zadaru?

16.09. – piątek

Pogoda całkiem ładna. Jest trochę chmur, ale i słonko często zza nich wygląda. Pirat w drodze powrotnej ze spaceru narozrabiał. Wczoraj przybili do naszej kei ludzie z dwoma psami na pokładzie. Ja ich nie zauważyłam, ale Pirat tak. Zaczął szczekać w ich stronę. Jeden z psów bardzo się wkurzył i chciał przeskoczyć z jachtu na keję, żeby dopaść mojego zadziorę, ale nie ocenił dobrze odległości i wpadł do wody. Właściciel szybko go wyłowił. Ja przeprosiłam, ale Pan był wyraźnie zły. Hm.. tak właściwie, to chyba większa wina w tej sytuacji jego psa, a nie mojego. No cóż następnym razem spacer na smyczy. Skończyło się Pirackie panowanie na kei!

Około 12,00 zebraliśmy się na wycieczkę do Zadaru. Po drodze odwiedziliśmy miasteczko Biograd na Moru. Usiedliśmy w kawiarence przy marinie i porcie promów. Wypiliśmy pyszną kawę i ruszyliśmy dalej. Ciekawostką jest to, że na ulicach wywieszone były polskie i chorwackie flagi. Nigdzie nie znalazłam informacji jaki był tego powód.

W Zadarze pierwszym punktem był sklep żeglarski z żelaziwem wszelkim do jachtów, jednak nakrętki do naszego koła sterowego nie było. Potem deptak z organami wodnymi i układem słonecznym i znów kafejka. Tym razem Elżbieta kawę a my z Kapitanem po piwie. Niestety pięknego starego miasta nie odwiedziliśmy, bo na to potrzeba zdecydowanie więcej czasu i więcej sił. Pogoda cały czas całkiem ładna.

Widać proporcje Słońca i planet – oczywiście bez zachowania proporcji odległości.

W drodze powrotnej kupiliśmy dwie porcje jagnięciny pieczonej na rożnie i jedną świniny.

Przy rondzie po środku niczego są dwie knajpy, z ogromnymi rożnami czynnymi cały sezon turystyczny. Mają ruch i konkurencja im nie straszna.

Jeszcze tylko odwiedziny Plodine – zakup pieczywa, papryki pieczonej, sera i oczywiście „majonezu”, bo się skończył.

Po powrocie na łajbę wygłodniali rzuciliśmy się na pyszne jedzenie, a potem z wypełnionymi brzuszkami trudno było się ruszyć. Jeszcze tylko rum z coca colą, lodem i limonką i spaaaać!

17.09.-sobota

Poranek – trochę chmurek, trochę słońca ale dość mocno dmucha. Z godziny na godzinę dmucha coraz mocniej i chmurzy się też coraz bardziej. BORA!!! W dodatku pada.

Łajbą buja – lenistwo – nuda. Godz. 18,34 – przestało padać, ale bora szaleje jest tylko 13 ̊ . Godz. 19,00 – niebo się rozjaśniło, mimo, że słońce prawie zaszło. Wiatr cichnie. Może jutro będzie ładnie?

18.09. – niedziela

Wstałam o 6,30, zrobiłam kawę i zaczęłam obserwację pogody. Niebo szare, ale to dlatego, że słońce dopiero wschodzi i pojawiła się różowa łuna. Wiatr słaby. Będzie pięknie. O 7,30 Ela i Hen byli już na nogach. Pojechaliśmy do portu. Słonko pięknie świeciło i.. okazało się, że wycieczki dziś nie ma! Będzie we wtorek. A wcześniej babsko mówiło, że lepiej płynąć we czwartek (wtedy była paskudna pogoda), bo w niedzielę będzie dużo ludzi. I co? Gdzie ci ludzie?! Wypiliśmy kawę w kafejce na nabrzeżu i zjedliśmy rogaliki z czekoladą kupione na wycieczkę. Poza tym w Ribaricy portowej Ela kupiła steki z tuńczyka i trzy wielkie krewetki. Będzie obiad na łajbie. Potem poszwendałyśmy się po sklepach. Elżbieta kupiła sobie ciepły dres. Następnie pojechaliśmy do Plodine po krastawac i jogurt grecki na tzatziki do steków. Chciałam też kupić jako upominki z Chorwacji dżem figowy, ale wczoraj był, a dziś już nie było. Kupiłam za to dwa słoiczki pasty truflowej firmy Zigante, którą znam z podróży na Istrię. Pyszota! Po powrocie z zakupów zaleganie na słonku, wygrzewanie starych kości po wczorajszym przewianiu borą.

Powrót ze spaceru

Potem obiad: ziemniaki, stek z tuńczyka i tzatziki. Po obiedzie bardzo zmęczeni znów leżeliśmy odłogiem. To są rozrywki 60-cio latków. Ubaw po pachy!

Gdy my zalegamy to i pieseł wpasował się między poduchy

Wieczorem okazało się, że słodka woda się skończyła i trzeba napełnić zbiorniki. No wreszcie coś konkretnego do roboty. Już przy zwijaniu węża zagadała do nas spacerująca po kei para z maleńkim pieskiem. Zobaczyli polską banderę i zaczęli dziękować za pomoc dla Ukrainy. Byli to uchodźcy, którzy zamieszkali w Chorwacji. Mówili, że ich dzieci zostały i walczą. Pogadaliśmy chwilę, a potem żałowaliśmy, że zaabsorbowani zwijaniem węża nie nawiązaliśmy jakiejś bliższej znajomości – wymiana kontaktów itp. Może jeszcze kiedyś się spotkamy? Miło, że zagadali…

19.09. – poniedziałek

~8,00 pobudka, kawa, spacer, śniadanie. Leniwie płynie czas. Na niebie chmury na przemian ze słońcem. Jak słonko zaświeci- bardzo ciepło. Jak schowa się za chmurę – chłodno. Ela ogarnia śmieci – czyli segreguje i wynosi do śmietnika, a ja wypucowałam na błysk stół i podkładki pod talerze, bo nie wiedzieć czemu trochę się do stołu przykleiły. Potem znów lenistwo. Ela próbuje dodzwonić się do „latamy.pl” w związku z odprawą lotniskową. Wisi na telefonie kilka razy po pół godziny i słychać tylko potwornie drażniącą muzyczkę. Ja chciałam podziałać ze zdjęciami zgranymi do laptopa, ale ten odmówił współpracy i chce na nowo instalować „windows” – Szlag mnie trafia! Nie cierpię nic nie robić, bo się tym strasznie męczę. Gdybym miała mocniejsze nogi poszłabym do miasteczka, ale wiem, że nie dam rady. Może wreszcie jutro wypali wycieczka na Kornati, bo jak nie, to chyba zdechnę z nudów. Na obiado-kolację ziemniaki z jajem sadzonym i jogurt. I znów leżenie – o matko!!! Ten wypoczynek mnie wykończy! Sporo po 18-tej zebraliśmy się z Kapitanem do miasteczka dowiedzieć się o jutrzejszą wycieczkę. Okazało się, że zostały ostatnie miejsca. Kupiliśmy bilety – hurraa!!! Po zakupie biletów poszłam obejrzeć statek i zorientować się, które ewentualnie miejsca zająć rano. Usiedliśmy w kawiarence i zamówiliśmy koktaile: Mohito – Hen i pinacoladę – ja. W chłodny wieczór szklanka pełna lodu hm… to nie był dobry pomysł. Po drodze do mariny zajrzałam do Tommy. Marmolady od smokve nie było, będę musiała kupić na bazarku. Kupiłam za to rum, żeby wypić w messie, w ciepełku i tym razem bez lodu.

Jutro znów pobudka o 6,30. Dobranoc!

20.09.-wtorek

No i stało się. Wstaliśmy o 6,30 zgodnie z planem. Kawa – tym razem rozpuszczalna, żeby było szybciej. No i dylemat w co się ubrać, bo na razie wiatr i zimno, a później ma być słonecznie i ciepło. Założyłam bluzkę, bluzę i jeszcze na to kamizelkę polarową. O 8-mej byliśmy na statku. Zajęliśmy miejsca na górnym pokładzie na prawej burcie, żeby mieć dobry widok. I to był wielki błąd. Wiatr wiał jak szalony, a prawa burta była nawietrzną. Chmury nadal były. Siedzieliśmy z Henrykiem w kapturach i trzęśliśmy z zimna. Elżbieta została na dole i zrobiła dobrze – tam nawet na zewnątrz na rufie było cieplej, bo kabina osłaniała od wiatru.

A to widoki z górnego pokładu.

Nabrzeże miasteczka
Port miejski
Nasza marina
O rety! Jak zimno!

Na wycieczce prócz naszego było jeszcze 5 psów. Na szczęście na górnym pokładzie tylko dwa i Pirat przez chwilkę powarczał na współtowarzyszy i szybko przestał. Zabrałam jego torbę podróżną, którą lubi i praktycznie cały czas w niej spał.

Ale wiatr dmucha!
W torbie zdecydowanie lepiej.
Chyba trochę zimno co?
Futrzak przez chwilkę mnie ogrzewał, ale znów uciekł do torby.
Widać Kornati
Fotoreporterka w akcji. Nie ważne warunki pogodowe.
Kornati
Śmieciarka wywozi śmieci z Kornati na ląd.

Podobno, kiedy Bóg tworzył wszechświat, na koniec zostało mu kilka grudek, które rzucił właśnie tu.

Kiedy George Bernard Shaw odwiedził tę część Adriatyku w 1929 roku napisał: ” W ostatnim dniu stworzenia, Bóg pragnął ukoronować swoją pracę, dlatego z łez, gwiazd i oddechu stworzył Kornati”.

Na wycieczce były dwa przystanki. Jeden przy ruinach jakichś budowli – tam trochę odpoczęliśmy od wiatru, bo zatoczka była zaciszna.

Wychodzimy po stromej pochylni na spacer. Łapki się trochę ślizgały ale dzielny Pirat dał radę. Kolegów (nawet większych) wynoszono na rękach.
Krystalicznie czysta woda.

Po powrocie z wycieczek po ruinach podano lunch. Do wyboru mięso i ryba. Hen zamówił rybę a ja tym razem wzięłam mięso. Było smaczne ale twarde.

Ryba to makrela – podobno bardzo smaczna tylko oścista.

Dalsza podróż – cały czas mocny wiatr aż do następnego postoju w zacisznej zatoczce. Mimo, że chmury się rozstąpiły, siedzieliśmy w cieniu cały czas na nawietrznej.

Upolowałam mewę 😉
Tu będzie przystanek.
Wreszcie cieplej
Kuchnia wyrzuciła resztki jedzenia.

Dopiero po przepłynięciu na drugą stronę wysp (od strony lądu) słonko zaczęło nas ogrzewać. Oj, zrobiło się lepiej, ale i tak mam obawy czy na powrót z wakacji nie zafundowaliśmy sobie kataru.

Ławica ryb wyskakuje nad wodę.
Jakieś dziwne działania na tej górze. Podobno sprzed 1000 lat. [???]
Jedna z maleńkich wysepek Kornati
Hodowla ryb. Obsługa statku mówiła, że tuńczyków.

Po powrocie do Murteru szybko poszliśmy na dobrą kawę do portowej kawiarenki. Potem jeszcze pojechaliśmy do Plodine z nadzieją, że będzie marmelada od smokve – niestety nie było. Na łódce zjedliśmy gorącą zupkę „chińską” tzn ja „Tajską” – pikantną. Elżbieta zrobiła trzy zamarynowane wczoraj krewety. Teraz sączę kuba libre i zaraz pójdziemy spać. Przede wszystkim muszą odpocząć nasze zadki mocno nadwyrężone siedzeniem na drewnianych ławkach z żerdkami mocowanymi w odstępach. Oj wygodne to nie było! Godzina 21,00. Dobranoc!

21.09.-środa

Od rana powolne pakowanie. Wybraliśmy się też do Dazliny wydać gotówkę w kunach, bo w przyszłym roku będzie już tylko Euro. Kupiłam travaricę, rakiję, marmeladę od smokva (2 słoiki) i małą buteleczkę oliwy. Potem w Plodine Ela chciała kupić trufle i okazało się, że przy kasie za maleńki słoiczek nabiło jej 98 HK a na stoisku była cena 66 HK. Nie chciałyśmy dochodzić do tego co, za ile i zrezygnowałyśmy. Po powrocie dalszy ciąg pakowania. Zabieramy zepsuty silnik od pontonu. Trzeba zlać paliwo i wytaszczyć go do wózka, który przyciągnęłam rano wracając z piesełowego donicosiku. Musieliśmy też poprawić cumy i muringi, bo wiatr cały czas bardzo mocny spycha nas na sąsiada. Pakując ubrania kilka razy zmieniałam pomysł w co ubrać się na drogę, bo pogoda co chwila się zmienia.

Na kolację poszliśmy do Rebaca – to już stała się tradycja. Elżbieta chciała spróbować rekina ale nie było. Kelner powiedział, że bora przepędziła rekiny w głąb morza i nie złowili ale vongole są – powiedział z uśmiechem kierując to do Kapitana. Jednak Hen tym razem wziął lignje – czyli kalmary. O matuś! co to była za porcja! Półmisek pełen z czubkiem i w dodatku drugi talerz z pieczonymi ziemniakami. Myślałam, że Hen będzie jadł to do rana ale dał radę bo były bardzo smaczne. My z Elą wzięłyśmy zielone kluseczki z krewetkami. Na deser Ela zamówiła porcję ciasta czekoladowego, które wyglądało jak tort weselny. Smaczne, ale krem taki jakiś „ciężki”. Objedzeni po uszy wróciliśmy na łajbę bo przed 3,00 pobudka a o 4,00 musimy wyjechać, żeby Elę odwieźć na lotnisko.

22.09.- czwartek

2,30 budzik – właściwie mógłby nie dzwonić, bo i tak nie spałam. Dokuczała mi zgaga. Podejrzewam, że ciastko z kremem w połączeniu z winem dało takie dolegliwości. Mój żołądek odzwyczaił się od tego typu ciastek. Szybka kawa, opróżnianie lodówki, sprawdzanie czy wszystko wyłączone i pozamykane. Potem wynoszenie bagaży, śmieci i to co najtrudniejsze – składanie trapu i wychodzenie z łódki po desce pożyczonej od sąsiadów. To zadanie Henryka mimo, że to jemu najtrudniej wyjść. Ale tylko on z naszej trójki może złożyć trap. O 4,00 wyruszamy. Na lotnisko do Zadaru jedzie się ~godzinę. Żegnamy Elżbietę i ruszamy dalej. Jest zimno, ciemno i… śpiąco.

Hen postanowił na parkingu trochę dospać. Rozłożył siedzenie i zdrzemnął się prawie godzinę. Ja zasnąć nie mogłam, bo było mi zimno, a sen Kapitana trochę akustyczny. Drzemkę złapałam w czasie jazdy.

W górach zimno (nawet -1) i mgła.
Zaczyna wschodzić słońce.
Jest pięknie ale nadal bardzo zimno.
Wciąż dużo chmur.
Za górami zmiana pogody.
Na Słowenii już ładnie.
Słoweńskie miasteczko
O tej porze kwitnący rzepak.
Zadbane domki tonące w zieleni i kwiatach.

Obiad zjedliśmy w Słoweńskiej wiosce. Danie dnia: „pleskavica” z jajem sadzonym i frytkami. Pleskavica to duży, płaski kotlet mielony. Frytki, które nam podano, a także te, które jedliśmy w Chorwacji różnią się od tych w naszych barach. Ich frytki pachną pieczonym ziemniakiem, a nie fryturą. Nie są nasączone tłuszczem. Są pyszne!

Pleskavica z jajem
Urokliwe miasteczka słoweńskie
Już Austria
Miasteczka austriackie.
Ani jednego śmiecia na ulicy.
Wiatraki
Przez Słowację – autostradą

Do motelu w Węgierskiej Górce dotarliśmy dopiero po 19-tej. Myślałam, że z czwartku na piątek będą wolne pokoje. Okazało się, że zajęte. Został tylko apartament. Trudno, nie mamy ochoty szukać o tej porze innego noclegu. Na kolację Hen zjadł żurek, a ja kwaśnicę, o której marzyłam jadąc przez Słowację. Po kolacji padliśmy.

23.09.-piątek

Wstaliśmy przed ósmą. Zjedliśmy śniadanie. Bardzo duży wybór: wędliny, sery, twarożek, jaja (nawet na miękko), jajecznica robiona na zamówienie i oczywiście, jeśli ktoś lubi na słodko to dżem, miód, jakieś płatki itp. Kiedy płaciłam za nocleg i śniadanie Pani zapytała, czy sami chcieliśmy apartament. Powiedziałam, że jedynie on był wolny i nie mieliśmy wyboru. Pani policzyła za nocleg o 40 zł mniej. Dziękujemy!

Szanowny gość hotelowy w ogrodzie zimowym przy apartamencie.
Hotel
Okno z sali bankietowej

Dojechaliśmy do domu ~14,00 po drodze zatrzymując się jeszcze przy sklepie ze śrubami, nakrętkami i wszelkim żelastwem. Hen kupił nakrętkę do koła sterowego, która w Chorwacji była nieosiągalna. Można było jedynie zamówić u ślusarza i zapłacić jakąś niebotyczną cenę. U nas była i kosztowała 11,00 zł. Ponieważ nie chciało mi się robić zakupów po drodze, zjedliśmy tylko bób wyciągnięty z zamrażarki. Jutro będzie dzień zakupowy, bo w lodówce tylko światełko zostało. Jeszcze rozpakowanie samochodu przy pomocy syna i synusiowej a potem pogaduchy przy degustacji travaricy, zagryzanej chorwackim melonem.

Teraz trzeba wrócić do rzeczywistości – oj trudno będzie.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *