Wrzesień 2022 – część 1 – załoga z dwóch kontynentów
01.09. – czwartek
Godzina 6,50 – ruszamy w drogę. Ja oczywiście wstałam o 5,00., bo trzeba zrobić kawę na drogę, spakować prowiant i to, co nie zostało spakowane wczoraj. Poza tym, przyznaję, ja mam długi poranny rozruch. Jest pierwszy września. Dzieci i młodzież wyruszają do szkoły a renciści / emeryci gdzie? … Na kolejne wakacje!
Podróż przebiegałaby całkiem normalnie, gdyby nie to, że na parkingu przed Częstochową „wywinęłam orła”. Zawadziłam nogą o krawężnik ustawiony w idiotycznym miejscu, bo w połowie długości parkującego samochodu i przyziemiłam tak, że aż jęknęło. Nie wiem czy chodnik, czy ja. Obtarłam i stłukłam kolano i łokieć. Na moment sparaliżował mnie strach, czy moje nowe, tytanowe bioderka nie ucierpiały. Obolała i w kiepskim nastroju odbywałam dalszą podróż.
Spaliśmy w „Gostilna Beno” na Słowenii. To stał się nasz ulubiony nocleg po drodze. W nocy okazało się, że boli mnie cały człowiek, ale przewracając się w łóżku jak kotlet na patelni, zasypiałam na nowo.
02.09. – piątek
O 7,00 śniadanie i w drogę. Przez Słowenię bezpłatnymi drogami i spory kawałek w Chorwacji. Gdy wyskoczyliśmy na autostradę można było już trochę pogonić (130 km/h). Najpierw jedzie się przez góry – niebo zachmurzone.
Chmury wiszą na szczytach gór. Temperatura 14 – 15 0 . Hm… kiepsko. Mam nadzieję, że za górami będzie ładniej. Przejeżdżamy przez ponad pięciokilometrowej długości tunel „Sv. Rok” – (od dziś nazwany przeze mnie tunelem nadziei)
Słonko świeci! Na niebie tylko obłoczki. Temperatura 23 0 . Zjeżdżamy niżej – temperatura rośnie do 29 0.
Po drodze w Dazlinie robimy zakupy u sympatycznej Pani, która pozowała do zdjęcia z kapitanem.
Do mariny docieramy trochę po 13-tej. Pirat po wypuszczeniu z auta pobiegł natychmiast na keję sprawdzić czy są cztery psy, w tym awanturnik. Nie ma już – wyjechały, więc to on będzie tu rządził. Teraz normalny rytuał poszukiwania wózka i rozpakowania samochodu. Gdy już człapaliśmy z gigantyczną platformą wypakowaną na full, zobaczyłam na kei marinero i poprosiłam go o pomoc w opuszczeniu trapu. Potem on sam zaoferował pomoc w przeniesieniu klamotów na łódkę. Bardzo pomógł, ale dalszą część pracy, czyli zniesienie do messy to już nasze zadanie. Oj po takiej podróży to naprawdę duży wysiłek.
Ponieważ messa zawalona bagażami, wypiliśmy piwo w kokpicie i postanowiliśmy trochę odpocząć. Wiaterek dmuchał przyjemnie, łódeczką lekko bujało, wystawiłam twarz do słońca i po raz pierwszy w życiu na siedzący, bez żadnego podparcia głowy – zasnęłam. Obok w takiej samej pozycji zasnął Hen. Zdziebko zdrętwiała przeniosłam się do messy na kanapę, a Hen tylko zmienił pozycję na poziomą. Bez podusi, na twardym spał dalej. Nie wiem ile trwała drzemka, ale po niej zmobilizowałam się aby trochę posprzątać, no i zrobiłam kawę byśmy dotrwali do wieczora. Po kawie jeszcze tylko jeden spacer – odprowadzić wózek na miejsce. A potem to już tylko napawanie się lekkim wiatrem, kołysaniem i kląskaniem wody o burty przy schłodzonym drinku.
„Niebo gwiaździste nade mną i …. ” eee tam, nie będę cytować Kanta! Po prostu jest pięknie i tak niech zostanie. Dobranoc!
03.09. – sobota
Co za dzień?!!! Robienie NIC! ZALEGANIE! Po spacerze z psiakiem – spanko. Po śniadaniu – spanko. Po nic nie robieniu – spanko. O! zrobiłam placki ziemniaczane z krumpirów, których zapomniałam zabrać do domu.Tak mnie to wykończyło, że znów zasnęłam na kanapie. Co się dzieje? – cztery razy w ciągu dnia spać?! Zmobilizowałam się na chwilkę i wytarłam suchą szmatką relingi i kabestany. Miały na sobie żółty nalot pozostały po deszczu z pyłem przyniesionym z Sahary. Troszkę popisałam tegoż właśnie bloga.
Kapitan był jeszcze bardziej „pracowity” – cały dzień zalegał. Nawet do kokpitu nie wyszedł. Po malutkiej kolacji – znów spanko. To już piąta drzemka.
Popadał deszcz, a my mamy zdjęte bimini. Wszystko mokre. Trudno – jutro załoga założy. Siedzimy więc w messie i słuchamy Młynarskiego „Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy…”
04.09. – niedziela
Pomimo pięciu drzemek w ciągu wczorajszego dnia, całą noc spałam jak kamień. Dopiero o 8,30 zwlokłam się z koi, bo uszaty stworek wpakował się do mnie i rozrabiał. Szybko zrobiłam kawę, złapałam dwa łyki i poszliśmy na spacer. Niebo zachmurzone. Pada drobny deszczyk. Kokpit mokry, bo bimini było zdjęte i naprawiane w domu. Chyba załoga nie będzie szczęśliwa, bo obiecaną mieli piękną pogodę. Około 10-tej zaczęło się przejaśniać. Hen uparł się, że sam założy bimini. To ogromna płachta tkaniny zapinana suwakami na trzech pałąkach z rurek. Pomagałam jak mogłam i „wespół w zespół” daliśmy radę. Jak skończyliśmy, słońce już grzało całą swoją hrvatską mocą. Czyli obiecana załodze pogoda jest! Hen pojechał do Zadaru odebrać z lotniska czterech załogantów. Ja zaś ogarnęłam trochę messę. Takie kosmetyczne poprawki.
Załoga pojawiła się po 14-tej. Wszyscy ubrani w jednakowe koszulki zamówione specjalnie na ten rejs. My z kapitanem też dostaliśmy takie.
Skład załogi: Stanisław, Łukasz, Allan i Diego. Allan z Hondurasu, który od swoich przodków ma mieszankę krwi Majów i … (uwaga!) Finów. Diego zaś urodzony w Brazylii – mieszanka krwi – ojciec z Tajwanu a matka z Paragwaju.
Po rozpakowaniu i zaształowaniu bagaży i zapasów nastąpiło uroczyste wciągnięcie bander na maszt.
Potem poczęstunek: placki ziemniaczane, ajwar i ogórki małosolne przywiezione z domu.
Potem zapoznanie załogi z łódką.
A wieczorem kolacja zapoznawcza u Rebaca.
Po kolacji długie międzynarodowe rozmowy o wszystkim. Allan serwował Kuba-libre i poszliśmy spać dopiero koło północy.
05.09.- poniedziałek
Powolny rozruch po wczorajszych pogaduszkach. Wachta kambuzowa w składzie Stanisław i Łukasz przygotowała śniadanie. Po śniadaniu trzeba jeszcze zatankować wodę słodką i umyć pokład. Po wykonaniu niezbędnych prac o 10,45 wypływamy w rejs. Najpierw na silniku przez cieśninę na drugą stronę ( tę zachodnią) wyspy Murter.
Wieje piękny baksztag, więc postawione oba żagle. Załoga doświadczona na jeziorach, teraz zdobywa doświadczenie na morzu, na większej łajbie.
Pogoda wymarzona. Słońce i wiatr ze sprzyjającego kierunku. Płyniemy z prędkością 6 w.
W planach mamy kotwiczenie przy Konobie Antonio na wyspie Kaprije. O 14,30 już jesteśmy na miejscu zakotwiczeni. Cała załoga włącznie z Piratem ubranym w kapok wskoczyła do wody. No może nie wszyscy wskoczyli. Ja ostrożnie zeszłam po schodkach a pieseł został wniesiony. To jego pierwsze pływanie. Ale szybciutko przebierał łapkami – wyglądał jak nakręcana zabawka. Wystraszył się trochę, ale po kąpieli zrobiło mu się chłodniej i był wyraźnie zadowolony.
Wieczorem mnóstwo pracy przy spuszczaniu pontonu, zakładaniu silnika itd. Załoga w składzie: Kapitan, Łukasz, Allan i Diego zabrała Pirata na brzeg w celu opróżnienia flaczków.
Wieczorem długo siedzieliśmy w kokpicie nie włączając światła żeby było lepiej widać rozgwieżdżone niebo. Włączone tylko topowe światło kotwiczne, zgodnie z przepisami. I to jest frajda – wakacje w milion-gwiazdkowym hotelu.
06.09. – wtorek
Poranek słoneczny i kompletnie bezwietrzny. Najpierw obowiązkowa kawa, potem wyprawa na brzeg z Piratem. Allan i Diego zabrali psa. Diego prowadził go na smyczy i w pewnym momencie krzyczy:”Allan! plastiko! Daj plastiko!” (to torebeczka na psie odchody). Od tej pory mówiliśmy: „Psa wziąłeś, a plastiko też?”
Po wycieczce załoga zażywała kąpieli. Snurkowali, oglądali jeżowce, rozgwiazdy, strzykwy. Łukasz podobno widział jedną sporą rybę i to tyle. O 11,15 podniesienie kotwicy i na silniku płyniemy przed siebie. W planie Šibenik. Po około 1/2 godziny na silniku załoga stawia dwa żagle, a ja zalegam w messie. Żar z nieba się leje, a nasza prędkość to prędkość pieszego. Niby nigdzie się nam nie spieszy ale… Kapitan zdecydował zwinąć żagle i odpalić silnik. Zaraz po zwinięciu foka przyszkwaliło i jeszcze trochę popłynęliśmy na grocie. Po ~8 NM (nautical mile) zbliżyliśmy się do miasta Šibenik.
Wachta kambuzowa, a właściwie Allan podał do kokpitu zupki błyskawiczne, każdemu z nas inną według zamówień. Stanisław spróbował, skrzywił się – o kurcze! jaka słona! Łukasz też miał strasznie słoną. Hen spróbował i jego zupka natychmiast wylądowała za burtą. Spróbowałam swojej pomidorowej – o matko! sama sól!!! Co jest?! Gdy pusta miseczka Kapitana wróciła do messy Allan zdziwiony zapytał: „co? – już zjadł?”
Okazało się, że Allan nabrał wody do czajnika z kranu z wodą zaburtową (morską). Allan został mistrzem kambuza! Załoga próbowała ratować swój makaron, wylewając resztę. Dodawali przecier pomidorowy i słodką wodę i jakoś to zjedli. My z Kapitanem zjedliśmy gulaszową robioną od nowa.
Kanałem Sv. Ante wpłynęliśmy do rozlewiska rzeki Krka.
Płyniemy wzdłuż nabrzeża Šibenika.
Potem rzeką Krka pod mostem i dalej aż do jeziora Proklijansko.
Jeszcze w kanale Sv. Ante bardzo bliziutko naszej łódki wyskoczył delfin, ale chyba mnie się wystraszył i schował pod wodą. Zdjęcia nie zrobiłam. 🙁
Po zakotwiczeniu przy miejscowości Bilice, Hen, Diego i Allan chcieli popłynąć pontonem do osady, żeby zrobić zakupy, wyrzucić śmieci i wypróżnić Pirata. Gdy Panowie szykowali ponton, podpłynął łabędź i wyraźnie dopominał się o jedzenie. Dałam mu kawałek bułki. Jadł z ręki. Ale piękne ptaszysko!
Ponton gotowy, wszystko zapakowane. Odpalili silnik, odpłynęli kawałek i silnik zgasł. Długi czas próbowali odpalić ponownie, ale udało się tylko na chwilkę. Wiatr znosił ich coraz dalej od łódki i od brzegu. Wreszcie zdecydowali wrócić na wiosłach.
Wreszcie Diego z Allanem i Piratem popłynęli na ląd a Hen, Łukasz i Stanisław próbują naprawić silnik. Niestety, nie udało się.
Korzystając ze słodkiej wody w jeziorze Panowie zażywali kąpieli wieczornych.
Po drodze na kotwicowisko mijaliśmy kilka hodowli małż. Jutro spróbujemy kupić i zrobię na obiad spaghetti z mulami, bo będzie moja wachta kambuzowa.
Nocne rozmowy w messie bardzo się przedłużyły. Poszliśmy spać po drugiej w nocy.
07.09 – środa
Zwlokłam się z koi sporo po 8,00. Kawa i śniadanie dla lekko „wczorajszej” załogi. W nocy popadał deszcz, ale teraz słonko już tak praży, że trudno wysiedzieć w kokpicie. Znów przypłynęły łabędzie i proszą o jedzenie, a ja nie mam nic. Chleb się skończył.
Stanisław z Allanem i Piratem popłynęli na ląd wyrzucić śmieci, których wczoraj nie wyrzucili i zrobić zakupy. Potem opowiadali, że piesio w połowie drogi im się zepsuł i nie chciał iść dalej. Zaprowadzili go więc pod prysznic na miejskiej plaży i po kąpieli odzyskał wigor.
Załoga jeszcze popluskała się w wodzie i dopiero ~13-tej wypłynęliśmy.
Gdy tylko skręciliśmy w stronę hodowli małż, podpłynął do nas pan na łódce z silnikiem, przyjął zamówienie i za chwilkę przypłynął z siatką dorodnych muli. Zapłaciliśmy po 30 kun za kg, mimo, że Pan obniżył cenę do 50 kun za dwa kg. Niestety mieliśmy tylko trzy dwudziestki a pozostałe banknoty w setkach i dwusetkach.
Stanisław, Łukasz i Diego dzielnie oczyścili muszelki z pąkli i wąsów a Allan pomógł mi w robieniu spaghetti. Niestety Panowie rano zapomnieli kupić masło i musiałam zmodyfikować sos, bo masło roślinne ma tyle wspólnego z masłem, co świnka morska z morzem. Dodałam serek topiony i wyszło całkiem smaczne. Kiedy obiad był gotowy do podania, zaczęło dmuchać i w kokpicie zapadła decyzja stawiania żagli. Tak więc obiad był jedzony na zmiany. Kiedy przyszedł czas zmywania płynęliśmy w takim przechyle, że zostałam przyklejona do zlewu i prosiłam żeby nie robili zwrotu przed końcem zmywania. Przy przeciwnym przechyle będę mogła co najwyżej zalegać na kanapie. Diego pomagał mi i wycierał umyte naczynia. Przed zwrotem kambuz był ogarnięty.
Według prognoz miało wiać z północy, a wiało z południa. Mieliśmy więc „w mordę wind” i trzeba było halsować. Zakotwiczyliśmy w Primošten dopiero po 19 -tej.
Na kolację wyciągnęłam jakieś gotowizny: ryż z krewetkami, ryż z kurczakiem, fasolę czerwoną z puszki, sos z torebki „chili con carne” – jakoś to nawet dało się zjeść. Jutrzejsza wachta kambuzowa Stanisław i Łukasz, wcześniej przejęli obowiązki i pozmywali po kolacji. Dzięki chłopaki!
Teraz siedzimy, sączymy drinki i gadamy, a właściwie oni gadają a ja sobie piszę. Pewnie dziś nie będziemy siedzieć tak długo, jak wczoraj.
Allan zainstalował mi aplikację „Whats App” – podobno łatwiej przesłać zdjęcia i wiadomości. Całkiem nie wiem o co chodzi, ale w porcie ma mnie przeszkolić.
08.09 – czwartek
Zaczęło dość mocno wiać (~30w.) i szkwalić. Planowana wyprawa pontonem nie doszła do skutku, bo silnik pontonu nadal nie działa, a na wiosłach, przy takim wietrze, istnieje ryzyko, że załoga nie wróci. Zmieniły się też plany co do kierunku żeglugi. Mieliśmy ochotę znów kupić małże i jakąś rybę ale tam, gdzie teraz płyniemy hodowli nie ma. Wrócimy na Kaprije – tam jest fajnie.
Godzina 10, 45 – wypływamy z zatoki Primošten.
No i się zaczęło! Płyniemy jedynie na foku a buja tak przeraźliwie, że piesio na futerku jeździ po podłodze robiąc za mopa. Wsadziłam biedaka na kanapę. Sama też wolałam się położyć w obawie przed urazem któregoś z moich pięknie zoperowanych bioderek.
Oo!
Trochę buja.
Po krótkim czasie zrobiła się alternatywna aranżacja przestrzeni. Wszystkie niezaształowane, lub gorzej zaształowane przedmioty wylądowały na podłodze. Musztarda przy okazji lądowania otworzyła się i upaćkała podłogę. Nie będę opisywać jak wyglądała. Sól ze stołu wylądowała na kanapie i oczywiście też się otworzyła. W dodatku posoliła piesia. Suszarka z naczyniami też znalazła się na podłodze. Diego i Łukasz na zmianę sprzątali. Ja się nie ruszałam na wszelki wypadek, żeby i mnie sprzątać nie musieli.
Tuż przed 13 -tą zakotwiczyliśmy w zatoczce – tym razem dalej od konoby Antonio, bliżej południowej strony w miejscu bardziej osłoniętym od wiatru.
Z relacji kapitana wiem, że po drodze momentami wiało 40w. czyli – 8 w skali B.
Diego z Allanem popłynęli na spacer z Piratem. Potem Diego odstawił Pirata a zabrał pozostałą załogę na brzeg. Poszli na wycieczkę na drugą stronę wyspy, gdzie jest mała osada, marina, knajpa i sklepik.
A to foto-relacje załogi.
Przypłynęli dopiero przed 17-tą. Opracowali nowy model napędu pontonowego, kiedy jest czterech chętnych do płynięcia. Dwóch grzecznie siedzi, trzeci wiosłuje, a czwarty w wodzie za rufą robi za silnik. Czwarty może też być z przodu i robić za holownik.
Po powrocie zażywali kąpieli a o obiedzie wachta kambuzowa zapomniała. Ja pod ich nieobecność zjadłam zupkę chińską, a kapitan hm… może schudnie?
Zrobili wreszcie kolację. Makaron pene z sosem. Bardzo smaczny. Szybko zrobił się wieczór.
Pogaduchy trochę w kokpicie, trochę w messie, jakieś drinki i spać. Dobranoc!
09. 09. – piątek
Jakie dobranoc?!!! – Godzina 0,45 – jakieś dziwne dźwięki, łomoty, jakby ktoś ciągnął łajbę po bruku. Zerwałam się, żeby budzić chłopaków, ale oni w tej samej chwili zerwali się z koi.
Rozpętała się burza. Wiatr znosił nas na brzeg, a łomot, który słyszeliśmy to była opuszczona drabinka kąpielowa, która zahaczała o skały na dnie blisko brzegu. Szybka akcja! Silnik! Wybieranie kotwicy! Trzeba „przeparkować” dalej. Nie jest to łatwe, bo wiatrzysko szkawali! Wreszcie się udało. Kotwica trzyma ale łajbą miota jak łupinką. Burza i leje deszcz – nie fajnie. Na wachcie zostają Stanisław i Łukasz. Reszta idzie spać. Ha! Ha! Spać! Jestem w kabinie dziobowej. Dziób łódki unosi się na fali, po czym z hukiem opada … i tak cały czas – spać się nie da. O 2,30 zaczęło się uspokajać. O 3,30 już było całkiem spokojnie. Wachta poszła spać nie budząc kolejnej.
Jest ranek. Mocno niewyspani zaczynamy działać. Robimy śniadanie, klar na łajbie, wciąganie pontonu, składanie drabinki itd. Dziś musimy dopłynąć do portu a po burzy wiatr całkiem zdechł. Łukasz, Stanisław i Allan popluskali się chwilkę i o 10,30 wypłynęliśmy w kierunku Murteru. Jednak w nocy nie obyło się bez uszkodzeń. Coś stało się ze sterem. Bardzo ciężko nim kręcić. Manewry w porcie z pewnością będą utrudnione.
Przed wejściem do portu jeszcze na chwilę rzucona kotwica, a Allan nurkuje, żeby obejrzeć płetwę sterową. Uszkodzeń nie widać. Oczywiście tuż przed wpłynięciem do mariny zaczęło dmuchać – jak na złość. Wpłynęliśmy do portu po 14-tej. Mimo mocnego już wiatru, Kapitan pięknie wymanewrował i wpłynął na nasze miejsce. Jedyny kłopot był z wybraniem muringów, bo wiatr spychał nas na keję.
Oczywiście zaraz po zacumowaniu pobiegłam z Piratem na donico-spacer, bo rano biedak nie popłynął pontonem na brzeg. Gdy wróciłam, załoga czekała z przekąskami i piwem a dla mnie białe schłodzone wino, które nie doczekało drugiego zakupu małż.
Jest 16,00. Kapitan, Stanisław i Łukasz (trzech inżynierów) sprawdzają awarię steru. Allan, Diego i ja przygotowaliśmy trochę produktów na obiad a następnie chłopaki pobiegli po zakupy. Zanim wrócili zrobiłam sos do makaronu, resztę gotowania zostawiłam im. Panowie w kokpicie dalej walczą ze sterem. Rozmontowali co się dało rozmontować i NIC!
Jest 19,45 – skręcają to, co porozkręcali ale przyczyny awarii nie znaleźli. Zrobiło się ciemno. Posiedzieliśmy w kokpicie sącząc tutejszy rum z coca colą. My z Kapitanem postanowiliśmy iść spać, a załoga poszła do miasteczka na piwo.
10.09 – sobota
Towarzystwo po nocnych wycieczkach śpi jak zabite. Hen poszedł pod prysznic. Zrobiłam kawę i po kilku łykach też zebrałam się pod prysznic zabierając ze sobą Pirata. Potem przekazałam pieseła powracającemu Kapitanowi. Prysznic jest cudowny, gdy się pod nim stoi. Zaraz po wyjściu na słoneczko jego działanie znika. Miałoby się chęć wrócić i zostać. Niestety dziś moja wachta kambuzowa i trzeba zrobić śniadanie dla pięciu facetów. Zrobiłam i… stoi już od 1,5 godziny na stole i czeka. Najpierw wycieczki pod prysznic. Teraz próbują łowić utopioną wczoraj nakrętkę od koła sterowego. Zamiast nakrętki wyłowili żyjące już morskim życiem okulary Olka z poprzedniej załogi. Zabiorę do Polski, będzie miał pamiątkę. Diego nadal śpi. Jest 11,00!!!
Udało mi się jakoś zebrać towarzystwo przy stole. Po śniadaniu znów się rozpełzli.
Kiedy już byli znów w gromadce, Kapitan zagonił do prac na pokładzie. Zapinanie grota w Lazy Jacku, napełnianie zbiorników na słodką wodę, uzupełnianie paliwa i mycie pokładu. Stanisław został wyznaczony do odkurzenia wewnątrz. O matuś! Ależ on precyzyjny! Wyciągnął wszystkie materace i poduchy z kanap w messie i odkurzył każdy zakamarek.
Na obiad tylko zupka „chińska” , bo na kolację pójdziemy do mariny. Jeszcze z Kapitanem tam nie byliśmy (chodziliśmy do Rebaca). Na kolację poszliśmy odstrojeni w „firmowe” koszulki i czapeczki. Restauracja w marinie taka trochę „ą-ę” ale taras z widokiem zachodzącego słońca – cudo!
Zamówiliśmy zestaw przekąsek na spróbowanie, potem każdy coś dla siebie. Najpierw dostaliśmy po wafelku z pomidorkiem koktailowym i krewetką popryskane octem balsamicznym. (taki elegancki szlaczek – więcej na talerzu niż na wafelku). Nie zamawialiśmy tego, a przy rachunku okazało się, że jeden wafelek to 10 kun. Wrr…. Półmisek (podwójna porcja) z przekąskami to: pasztet z tuńczyka (dwie maleńkie kulki) mała kupeczka ośmiornicy, dwie maciupeńkie miseczki carpaccio z tuńczyka i sardynki w dwóch smakach. Wszystko smaczne – przyznaję, ale nawet na dwie osoby mikroskopijna porcja. Zamówienia główne były takie: Kapitan (jak zwykle) spaghetti vongole żeby porównać gdzie smaczniejsze, ja – krewetki panierowane, Łukasz, Allan i Stanisław – białą rybę z grilla z ziemniakami i blitwą, a Diego jagnięcinę. Tym razem porcje były duże, że ledwie zjedliśmy. Allan i Diego wcześniej nas opuścili i pobiegli do miasteczka żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów. Allan po prezenty dla żony i córci, a Diego po rum na pożegnalny wieczór. Pozostała czwórka po obżarstwie nie mogła się zebrać od stołu jeszcze dłuższą chwilę. Jak już dotoczyliśmy się do łajby – dość szybko rozprawiliśmy się z rumem bo jutro załoga musi się spakować i ~9 -tej wyjechać na lotnisko.
11.09. – niedziela
Ruch od rana, a tu zaczął padać deszcz i nawet trochę grzmiało. Na szczęście przy wynoszeniu klamotów załogi przestało padać. Zebrali się robiąc sporo zamieszania, pożegnali i pojechali.
koniec części pierwszej – c.d.n.
3 komentarze
Agnieszka
Superrrrrrrr 😀 czyta się wspaniale. Czekam na c.d
pozdrawiam serdecznie
Allan
Cudowne doświadczenie w otoczeniu pięknych ludzi. Całkowicie warto! Bardzo dziękujemy za wspaniałą przygodę 🙂
admin5738
Dla nas też były to cudne wakacje. Dziękujemy super załodze.